To nie może być uczelnia publiczna

Rozmowa z prof. Andrzejem K. Koźmińskim, prezydentem Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie

Odniosłem wrażenie, że u podstaw pana artykułu o utworzeniu nowego uniwersytetu badawczego na surowym korzeniu leżą dwie pesymistyczne przesłanki. Pierwszą jest konkluzja, że nie udało się to uczelniom niepublicznym, a drugą wątpliwość, czy mogą to zrobić istniejące uniwersytety państwowe.

To jest słuszne wrażenie. Szkoły niepubliczne nie były i nie są w stanie stworzyć tego typu uczelni przede wszystkim z powodu niedostatecznego finansowania. Uczelnie, które finansują swoją działalność z opłat studentów i niewielkich funduszy na badania naukowe, naprawdę nie mają szansy na stworzenie uniwersytetu badawczego. Natomiast uniwersytety państwowe tego nie zrobią – tj. żaden z nich nie przekształci się w uniwersytet badawczy – gdyż uniemożliwia to system zarządzania nimi: sposób wyboru władz, sztywność obowiązujących reguł, siatek płac itp. Mamy zatem dwie niemożności: jednym brakuje pieniędzy, drudzy funkcjonują na takich zasadach, które to uniemożliwiają.

Czy czuje pan zawód, że tylko jedna uczelnia niepubliczna uzyskała dotychczas status uniwersytetu?

Nie. Status uniwersytetu w naszym systemie oznacza tylko spełnienie formalnego warunku posiadania odpowiedniej liczby uprawnień do nadawania stopnia doktora. To nie ma żadnego znaczenia. Pojęcie uniwersytetu przymiotnikowego to contradictio in adiecto. Cóż to jest bowiem uniwersytet przyrodniczy, ekonomiczny czy pedagogiczny? Uniwersytet to uniwersytet – musi mieć wszystkie podstawowe dziedziny wiedzy. Akademia Leona Koźmińskiego ma pięć uprawnień doktorskich, zdobędziemy szóste, ale czy wówczas będziemy uniwersytetem? Nie. Dlatego jeśli zdobędziemy to szóste uprawnienie, to nie zamierzamy się nazywać uniwersytetem, bo i tak nim nie będziemy ze względu na brak wydziału matematyki, filozofii, chemii, nie mówiąc już o medycynie.

Czy pomysł, który pan zaprezentował, był tylko tak rzucony w powietrze, czy widzi pan potrzebę stworzenia takiego uniwersytetu, a może nawet taką możliwość?

Na pewno istnieje potrzeba stworzenia uczelni, która byłaby w stanie spełnić wysokie standardy naukowe. Musi ona powstać od początku. To nie może być uczelnia publiczna. Musiałaby to być szkoła wyższa stworzona przez fundację, grupę osób, ale nie publiczna.

Gdzie i jakie pan widzi środki na zbudowanie takiej uczelni?

Widzę kombinację różnych środków. Na taki uniwersytet powinno się złożyć ministerstwo nauki, wielkie firmy działające w Polsce, jakieś fundacje, należałoby wykorzystać fundusze europejskie. Gdyby udało się nam przynajmniej w paru dziedzinach uzyskać potencjał do zdobywania dużych grantów europejskich, wówczas część problemów związanych z finansowaniem byłaby rozwiązana. Gdyby ministerstwo zdecydowało się na likwidację najsłabszych kierunków na uczelniach państwowych i likwidację tzw. wyższych szkół zawodowych, to znalazłoby się dość pieniędzy na wkład w jeden uniwersytet badawczy – stosunkowo mało liczny, gdzie byłyby wyłącznie studia magisterskie i doktorskie, i gdzie można by realizować wielką naukę.

Ile pieniędzy potrzeba na początek?

Miliard euro.

Przecież za to się nie da nawet zbudować infrastruktury.

Najważniejsi są ludzie. Można zacząć od dziedzin, które dają szybkie rezultaty naukowe, ale nie wymagają od razu rozbudowanej i kosztownej infrastruktury. To zadanie rady powierniczej, by takie obszary znaleźć i od nich zacząć rozwój uczelni.

Nie trzeba zaczynać od medycyny...

Nie wiem, czy tego typu uczelnia mogłaby prędko stworzyć medycynę.

Sądzi pan, że można w Polsce taki uniwersytet stworzyć poza dużym ośrodkiem akademickim?

Można sobie wyobrazić realizację takiego pomysłu na dwa sposoby. Jeden polega na tym, że należałoby znaleźć dobre miejsce, w którym chcieliby mieszkać wybitni uczeni. Nie da się ściągnąć dobrych badaczy byle gdzie, bo oni są wybredni. Musi być zapewniony dostęp do kultury, a miejsce dobrze skomunikowane. Weźmy przykład Szczecina: blisko Berlina, Skandynawii, dobrze skomunikowany, dużo zieleni, wolnych terenów. Druga możliwość jest taka, że mógłby to być uniwersytet sieciowy. Poszczególne jednostki mogłyby być zlokalizowane w różnych miejscach.

Jak pan widzi zarządzanie takim uniwersytetem?

Uniwersytet musiałby mieć radę powierniczą. Ona byłaby powoływana przez znaczących darczyńców, ale nie całkowicie swobodnie. Jej członkowie musieliby spełniać określone warunki, przede wszystkim być uczonymi o międzynarodowej sławie, poza tym musiałyby być ograniczone możliwości zmiany członków rady. Kadencja musiałaby trwać dość długo, a zmiany składu musiałyby następować stopniowo, tj. jednorazowo można wymieniać jedną trzecią rady. W sytuacji polskiej obawiam się upolitycznienia takiego organu. Wówczas to byłby kabaret, a uniwersytet to rzecz poważna.

Wspomniał pan o roli znaczących darczyńców.

Tworzyliby oni radę fundacji, która powołałaby uniwersytet. Jej zadaniem byłoby powołanie rady powierniczej, nadzór nad finansami, zwłaszcza gromadzenie i pomnażanie środków, zasobów uczelni.

Skoro uniwersytet miałby być częściowo finansowany z budżetu, to musiałby w skład rady wchodzić minister lub jego przedstawiciel.

Oczywiście. Raczej reprezentant ministra, który raz powołany nie mógłby być dowolnie zmieniany wraz ze zmianami ministrów, które następują dość często.

Jakie byłyby zadania rady powierniczej?

Powinna powoływać władze uczelni: rektora i prorektora oraz dziekanów. Powinna też decydować o kierunkach badawczych. Trudno sobie wyobrazić, że taka uczelnia ruszy od razu ze wszystkimi dziedzinami nauki. Trzeba znaleźć miejsca, w których istnieje duży potencjał rozwoju i w tych kierunkach rozpocząć prace. Uczelnia musiałaby z definicji być międzynarodowa, z językiem angielskim jako urzędowym i wykładowym, a w składzie kadry profesorskiej cudzoziemcy powinni stanowić co najmniej trzydzieści procent.

Schodzimy na poziom rektora.

Pełna swoboda w zakresie zarządzania. Decyduje o zatrudnianiu i zwalnianiu. Wyznacza wynagrodzenie i zadania ważniejszym osobom w uczelni.

Prorektorzy?

Na pewno jeden powinien zająć się współpracą międzynarodową, inny dydaktyką, a jeszcze inny musi odpowiadać za naukę.

Dziekani?

To powinna być struktura elastyczna, nie musi od razu być wydziałowa. W miarę rozwoju powinny się pojawiać grupy osób, które trzeba organizować w departamenty czy wydziały i dopiero wtedy pojawi się kwestia powoływania dziekanów i ich kompetencji. Jest inna ważna rzecz: decydujące znaczenie musieliby mieć w takiej uczelni ludzie młodzi. Młodzi, czyli w wieku do 45 lat. Perspektywa rozwoju jakiegoś istotnego wątku badawczego liczy dziesiątki lat. Nie można zatem odpowiedzialności za to powierzać osobie u schyłku kariery naukowej. Szacowni starsi profesorowie powinni być zapraszani, ale raczej nie powinni być szefami zespołów naukowych.

Jak pan sobie wyobraża perspektywę czasową powstania takiej uczelni?

Dziesięć lat. Na pewno nie powstanie ona z roku na rok.

Widzi pan dla siebie miejsce w takim projekcie?

Ja się już do tego nie nadaję. Nową uczelnię musi tworzyć ktoś, dla kogo będzie to dziełem życia, a zatem odpowiednio młody, ale już doświadczony. Ktoś, kto potrafi skupiać wokół siebie ludzi i zarażać ich swoimi pomysłami. Musi mieć perspektywę zwieńczenia takiego przedsięwzięcia sukcesem i przypisania go sobie.

Od czego należałoby zacząć?

Zapewne od budowy zespołów naukowych, czyli także od zatrudniania doktorantów. Dopiero w drugiej kolejności przyszliby studenci.

A jak pan widzi taką uczelnię w kontekście uwarunkowań prawnych?

To wymaga specjalnej ustawy – lex specialis. Tylko w ten sposób można obecnie powołać w naszym kraju tego typu uniwersytet. Zasady działania uczelni niepublicznych dają chyba już teraz możliwości stworzenia takiej uczelni, ale potem, gdy dojdzie do zatrudniania, zarządzania, musiałaby powstać ustawa, która wyłączy tę uczelnię spod przepisów obecnego prawa o szkolnictwie wyższym.

Z jednej strony mówi pan o uczelni niepublicznej, z drugiej o zaangażowaniu środków publicznych.

Tak, ale tylko w fundację. To nie państwo powoływałoby uczelnię, lecz fundatorzy. Państwo nie mogłoby też być fundatorem dominującym, gdyż z natury rzeczy wpadlibyśmy w uzależnienie od polityków.

Mamy wzór w postaci Fundacji na rzecz Nauki Polskiej: środki publiczne – instytucja niezależna.

Tak, to jest pewne wyjście, ale ważne jest też rozproszenie fundatorów, choćby po to, żeby skład rady fundatorów był zróżnicowany. Tam powinien być prywatny biznes, także zagraniczny.

Mam wątpliwość, czy nasz biznes, także zagraniczny operujący w Polsce, jest w stanie sprostać takiemu zadaniu. I chodzi nie tylko o wymiar finansowy.

Z tym może być pewien problem, ale wydaje mi się, że możliwe byłoby wywarcie pewnej presji na inwestorów zagranicznych. Można również liczyć na spółki Skarbu Państwa. A negocjacje z biznesem prywatnym muszą się odbywać tak samo, jak na świecie, na zasadzie coś za coś. Np. zamówienia rządowe można powiązać z wkładem w rozwój polskiej nauki.

Obawiam się też oporu środowiska akademickiego.

Cóż, mogę tu tylko przytoczyć znaną anegdotę o polskim kotle w piekle, którego nie trzeba pilnować, bo dzięki zawiści nikt nie może się z niego wychylić. Środowisko naukowe jest szczególnie podatne na takie zachowania. W związku z tym potrzebna jest bardzo stanowcza wola polityczna, by taki uniwersytet był niezależny od tego typu reakcji. Niezbędne będzie zwłaszcza zagwarantowanie na dłuższy czas odpowiedniego zasilenia finansowego. Ale równie istotne jest, by człowieka lub ludzi kojarzonych z nową uczelnią uchronić przed atakami, na które będą nieuchronnie narażeni, jeśli zaczną odnosić sukcesy.

Po co nam taki uniwersytet?

Po to, żebyśmy nie byli naukowym zadupiem.

Czy jest to zatem propozycja stworzenia realnego projektu, czy raczej pomysł z gatunku fantastycznych?

To zależy od tego, kto się z tym projektem zapozna.

Rozmawiał Piotr Kieraciński