Precz z teologią pozauniwersytecką!
Moc a zarazem słabość chrześcijaństwa idą w parze: ta sama wiara, która wyzwala, może zostać odrzucona. Kto wolnością miłuje, od miecza wolności może zginąć. Objawienie Boga nie dość że osobowego, to jeszcze stającego się człowiekiem, przyznało człowiekowi tak wielką wartość, że w jego głowie mogła się odtąd zmieścić, zaraz pod biretem o ograniczonych rozmiarach, myśl o odrzuceniu Nieskończonego. A cały wszechświat, przejrzawszy się w chrześcijańskiej doktrynie o stworzeniu, ukazał się sobie na tyle realny, że „hipoteza Boga” wydała się zbędna do prowadzenia badań. Całkiem zresztą zgodnie z ortodoksyjną wiarą optującą za „ateistyczną” nauką. Paradoksalnie bowiem „neutralność światopoglądowa” nauki ufundowana została na duchowym fundamencie, a nie na fundamentalistycznej bezbożności. Błędem za to było użycie Ockhamowej brzytwy do golenia rzekomo niepotrzebnych bytów, która sprawia, że „do wiadra pod gilotyną spada głowa Boga” (Michael Novak), a razem z nią teologia jako nauka o Tym, którego „niemal na pewno nie ma” (Richard Dawkins). Raczej należało się postarać o uzgodnienie relacji między teologią a świeckimi z woli Bożej naukami. W dobie dialogu i ekumenizmu można chyba pomarzyć o „ekumenizmie epistemologicznym” (określenie Jerzego Szymika)?
Bez rozróżnienia
Najpiękniejsze i najtrudniejsze, bo stanowiące istotę tajemnicy wiary, jawi się rozróżnienie Stwórcy i stworzenia, które winno zostać zachowane, ale w taki sposób, żeby nie przerodziło się w zerwanie związków między nimi. Jak muzyka powstaje – mawiał ponoć Jerzy Wasowski – za pomocą rozróżniania klawiszy czarnych od białych, tak odkrywanie prawdy wymaga rozróżnienia specyfiki poszczególnych nauk badających stworzenie oraz uwzględnienia relacji nie tylko między nimi samymi, ale także pomiędzy naukami a filozofią i teologią. To jednak, co oczywiste z perspektywy wiary w Stwórcę – potrzeba kompozycji będącej owocem syntezy różnych klawiszy poznania – nie wydaje się wcale oczekiwane we współczesnym uniwersytecie. Można przecież dalej uprawiać sobie grządki poszczególnych specjalizacji bez obracania się na boki czy tym bardziej w górę. Nawet jeśli coś w tym nie gra, to przecież właśnie chrześcijańska wiara w poznawalną rzeczywistość stworzoną, a zatem autonomiczną na tyle, że można „badaczom owadzich nogów” dać się w nią złapać, umożliwiła taką sytuację. Gorzej, że również sami teologowie pielą sobie swoje subdziedziny bez baczenia na całość i z pominięciem spoglądania w dół. A następcy miłujących mądrość tracą zdolność odkrywania integrującej wizji, gdy dzielą włos filozofii na kolejne specjalistyczne fryzury.
Nawrócenia wymagają więc wszyscy i jeśli ktoś ma do niego wezwać, to właśnie teologia. Nie dlatego, żeby usunięta z tronu „królowa nauk” mogła narzucać komuś swoją wolę, ale ponieważ chciałaby i zdolna jest posłużyć wszystkim pozostałym oraz samej sobie. Theologia ancilla dobrze przystaje do Tego Króla-Sługi, nad objawieniem którego reflektuje. Alasdair MacIntyre marzy sobie a muzom o uniwersytecie, w którym zasadniczej jedności wszechświata odpowiada jedność badań nad jego różnymi aspektami (zgodnie z nietrendy ideą Johna Henry’ego Newmana). Oddzielne działki badawcze stawiają właściwe sobie pytania, a prócz tego interesują się relacją do innych dziedzin oraz swoim wkładem w całościowe rozumienie natury rzeczywistości. Teologia staje się kluczem do tej kompleksowej wizji, a zarazem kultywuje się ją dla niej samej (wszak Bóg, dodaję od siebie, przemówił w swoim Słowie i niegrzecznie jest udawać, że się nie słyszy!). Filozofii zaś zadaniem, prócz stawiania właściwych jej pytań, miałoby być badanie natury związku między teologią a dyscyplinami świeckimi, a także ustalanie twierdzeń uzasadnionych w danej dyscyplinie wiedzy.
Ratzinger precz!
To chyba marzenie ściętej głowy, przynajmniej na razie, w niecałą dekadę po tym, jak na murze rzymskiego uniwersytetu La Sapienza pojawiło się hasło, które w sposób mniej wyszukany wyraziło wyznaniową mentalność panującą wewnątrz: „Ratzinger, precz z uniwersytetu!”. Papież nie został dopuszczony do wygłoszenia wykładu, ponieważ, jak uznano, nie byłoby to zgodne z linią laickości nauki. Jak jednak nie jest możliwe wykluczenie jakiejkolwiek nauki bez negatywnych konsekwencji dla uniwersyteckiej wszechnicy, do których to skutków należy między innymi ujawnienie się tendencji innych nauk do zajmowania opustoszałego terytorium intelektualnego, tak tym bardziej wygnanie Służącej nie może pozostawać bez echa nie tylko dla poszukiwania całej prawdy, ale również w kwestii bezprawnego anektowania zagadnień właściwych wierze przez poznanie naukowe czy w najlepszym wypadku – filozoficzne. Jeśli zaś jest prawdą przekonanie chrześcijan, że istnieją dwa rodzaje poznania, przez wiarę i rozum, wtedy konsekwentnie nie jest możliwe zastąpienie wiary nauką. Z kolei granicę między wiarą i rozumem daje się przeprowadzić z perspektywy wiary, a nie rozumu.
Chciałaby dzisiejsza teologia doprowadzić rozum do samego siebie oraz uwolnić go od tego kagańca rozumienia racjonalności, który mu, bynajmniej nie dzięki naukowym przesłankom, założono. Bo choć „uchodzi za zdetronizowaną królową nauk, to jednak te nauki dochodzą do problemów, które może rozwiązać tylko ona” (Bogdan Ferdek). Mogłaby stanowić lustro dla rozumu, w którym ten dostrzegłby, że ma, jak mawiano w średniowieczu, rozum z wosku, wykręcalny w dowolnym kierunku, tak że bez wiary chrześcijańskiej będzie wodzony za nos przez pozanaukowe demony innej wiary. Ale przede wszystkim jej rolą byłoby, podkreślał Joseph Ratzinger, „utrzymywanie ludzkiego rozumu w otwartości na spotkanie z prawdą, wprowadzenie go na drogę do nieskończoności”. Jak doszło do tego – pyta niżej podpisany teolog z pozauniwersyteckiego wydziału teologicznego – że pewnego rodzaju uniwersalnych pytań, zasadniczych dla życia ludzkiego, nie wolno podejmować w murach uniwersytetu? A kwestia Boga uznana została za nienaukową, niewartą refleksji rozumowej? Nie bądź pan, drogi autorze felietonu – odpowiadam sam sobie – bardziej papieski od papieża i nie udawaj, że dziwi cię to tabuizowanie prawdy przekraczającej ramy kartezjańsko-empiryczne, w jakich rozum sam siebie uwięził. Nieszczęsny on, któż go wyzwoli z tych kazamat?
Raz jeszcze: mogłaby to uczynić teologia. Ale sęk w tej desce, i to podwójny, jest następujący. Po pierwsze, na dzisiejszym uniwersytecie scientia Dei podlegałaby pokusie ociosania do obowiązującego kanonu „naukowości”, czego ceną byłoby samobójstwo tożsamości. Po drugie, nawet gdyby wytrzymała tę presję i pozostała sobą, taka „teologiczna teologia” nie musiałaby wywrzeć wpływu na cały uniwersytet. Teologia na uniwersytecie bardziej niż kiedykolwiek staje dziś w służbie „nowej ewangelizacji”: proponuje drogę mądrości, poszerzenia horyzontów racjonalności, włączenia się w komponowanie symfonii prawdy. Jednak ewentualne „zbawienie” rozumu może zostać odrzucone przez uniwersytet. Ba! Nawet jeśli spotykający się w uniwersyteckiej stołówce (wiadomo, wspólny posiłek łagodzi obyczaje) profesorowie podjęliby decyzję o zrealizowaniu marzenia autora książki Bóg – filozofia – uniwersytety i tak mogłoby się okazać, że społeczeństwo, w ramach którego uniwersytet funkcjonuje, wciąż nie jest gotowe do „zmiany wajchy”. Można by ewentualnie, pół żartem, gorzką prawdą, wygrafitować na murze uczelni hasło: „Precz z teologią pozauniwersytecką!”. Ale nie ma się co żołądkować: o słabości i mocy „nauki wiary” na uniwersytecie decyduje stan wiary nie tylko w Boga, lecz wtórnie w jedność Prawdy, a wiara i prawda – jak już wiemy – mogą zostać przyjęte jedynie w wolności.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.