Jak wstrząsnąć poprawiaczem

Piotr Müldner-Nieckowski

Sopot. Scena Kameralna Teatru Wybrzeże. Nie mogąc spokojnie usiedzieć na modnym tematycznie, ale wyjątkowo nudnym teatralnie przedstawieniu o przemianach i upadku pewnego transwestyty, powiedziałem cichutko do sąsiada, licząc na to, że zrozumie: „Męczącość tej sztuki jest już nieznośna”. Zrozumiał, ale z drugiego rzędu niewielkiej widowni ktoś odwrócił głowę ku nam i o wiele głośniej, damskim głosem i karcąco szepnął: „Panie, nie ma słowa męczącość”. Trudno było dyskutować, bo skoro ktoś, na przykład autor lub autorka, jest męczący, to tę jego cechę można wyrazić właśnie za pomocą przede wszystkim „męczącości”, choć przyznaję, że nie jest to wyrażenie piękne, tak samo zresztą jak to, co wyraża, gdyż niewątpliwie męczącość jest pojęciem, które określa tendencję do męczenia ludzi czymś, co jest męczące i w ten sposób z założenia zawiera i oznacza coś ohydnego. Ale na swoją obronę mam to, że to, co to słowo określało w przedstawieniu, było niewątpliwie męczącością.

Sztuczydło polegało między innymi na tym, że ludzie kładli się na siebie, potem wstawali i znowu kładli, tylko w innej kolejności, potem biegali i mówili, że ulegają przemianie, ale to byli ci sami ludzie i przemiany nie było widać, natomiast można było się jej domyślać, ponieważ świat zmienia się bez przerwy i na scenie też to jest. Ponieważ przekładanka była już czwarta czy piąta z kolei, nic ciekawego się nie działo, a aktorzy z dobrą dykcją wypowiadali bełkotliwe teksty, odparłem, wychylając się ku rzędowi, w którym owa pani się znajdowała: „Mam nadzieję, że na dzisiaj już się pani błędów naponawypominała”.

Musiała odpowiedzieć. To taka pani, pewnie nauczycielka, która na prowokacje odpowiada. Wie, że coś jest jakieś i w żadnym wypadku nie jest inne niż to „jakieś jej”, wobec tego wszyscy muszą się dowiedzieć, że po pierwsze ona to wie, a po drugie, skoro wie, to wszyscy muszą wiedzieć, co ona wie, i się do tego dostosować. Powiedziała: „Nie ma słowa napowypominała”.

To prawda, żaden słownik go nie wymienia, ale po pierwsze powiedziałem „naponawypominała”, a nie „napowypominała”, a po drugie ponieważ je powiedziałem, to jednak poszło w eter, z eteru w Kosmos i już jest. Jej słowo też tam poszło. Słowo raz powiedziane zostaje na zawsze, a za dwa tysiące lat ktoś je z eteru za pomocą najnowszej aparatury wspomaganej sztuczną inteligencją wydobędzie i powie: „Jednak jest!”.

Tak pomyślałem, ale nic nie zrobiłem w tej sprawie prócz tego, że w antrakcie starałem się tej osoby unikać. Nie udało się, w końcu mnie dopadła, kiedy wychodziłem z toalety, gdzie umyłem ręce z naiwną wiarą w to, że w ten sposób zdejmę z siebie winy tej pani. Nic nie mówiła, tylko mocno stała na mocnych nogach jak ta kariatyda podpierająca ścianę wiedzy o języku i tylko wpatrywała się męcząco, po czym nagle teatralnie spuściła oczy z pogardą dla mojej pustej głowy i ostentacyjnie odeszła krokiem wskazującym na najwyższe lekceważenie.

Odsuwałem od siebie natrętne myśli o jej wyglądzie (a nie był szczególny), żeby nie wpaść w pułapkę argumentów kierowanych do osoby (na przykład: jest pani taka a taka i wobec tego pani uwagi napawają mnie wstrętem). Wolałem zamilknąć, żeby nie łamać reguł poprawności. Jedyne, co mi zostało, to myśl o przekładzie poemaciku Lewisa Carolla Jabberwocky z Alicji w Krainie Czarów, który zaczyna się od czterowiersza:

‚Twas brillig, and the slithy toves / Did gyre and gimble in the wabe; / All mimsy were the borogoves, / And the mome raths outgrabe.

Tłumaczenia tych słów zebrał i opublikował w Internecie Szymon Sokół.

Oto Robert Stiller przetłumaczył następująco:

Był czas mrusztławy, ślibkie skrątwy / Na wałzach wiercząc świrypły, / A mizgłe do cna boroglątwy / I zdomne świszczury zgrzypły.

Podług Macieja Słomczyńskiego wiersz po polsku miał się jako:

Było smaszno, a jaszmije smukwijne / Świdrokrętnie na zegwniku wężały, / Peliczaple stały smutcholijne / I zbłąkinie rykoświstąkały.

Antoni Marianowicz ujął rzecz w ten sposób:

Grozeszły się po mrokolicy / Smokropne strasznowiny: / Dziwolęk znowu smokolicy / Ponurzył się w grzęstwiny.

Natomiast Jolanta Kozak dała naszej literaturze:

Bzdrężyło. Szłapy maślizgajne / Bujowierciły w gargazonach / Tubylerczykom spełły fajle, / Humpel wyświchnął ponad.

U Janusza Korwin-Mikkego zabrzmiało to:

Błyszniało – szlisgich hopuch świr / Tęczując w kałdach świtrzem wre, / Mizgłupny był borolągw hyr, / Chrząszczury wlizły młe.

U Bogumiły Kaniewskiej:

W dzionek błyskliwy ślniły grzaski, / Co się wśród grętów wygregrały, / Praary fumnie darły kraski, / A śliskie szmyki się drąskały.

Juliusz Wiktor Gomulicki ujął rzecz w formę:

Podpiekało. Śliskawe towony / Kołobiegając zegarotraw świdrzyły, / Borogowy chodziły wkurzone, / A tłuściaki świskichały co siły.

Ponieważ najbardziej lubię wersję Stanisława Barańczaka, poszedłem za tą panią, chwyciłem ją za łokieć, tak żeby się nie wyrwała, i powiedziałem jej do ucha taką oto sekwencję:

Brzdęśniało już; ślimonne prztowie / Wyrło i warło się w gulbieży; / Zmimszałe ćwiły borogowie / I rcie grdypały z mrzerzy.

Była wstrząśnięta. Po słówku „grdypały” opadła jej szczęka.

e-mail: lpj@lpj.pl