Jak dotąd
Wśród zajęć, które prowadzę, jest przedmiot noszący nazwę problemy przekładu literackiego. Od lat jednym z poręcznych przykładów nieprzetłumaczalności był dowcip opowiadający o dwóch rozmówcach, z których jeden jest jasno-, drugi czarnoskóry, rozmowa zaś odbywa się w języku niemieckim. Oto pierwszy zwraca się do partnera: „Du, schwarz”, czyli „Ty, czarny”. Tamten zaś odpowiada: „Ich weiss”, co da się przełożyć na dwa sposoby za sprawą homonimu „weiss” – „Ja wiem” lub „Ja biały”. Byłem przekonany, że nie ma sposobu na przetłumaczenie owej dwuznaczności na polski, lecz okazało się, że jednak można znaleźć rozwiązanie, co prawda niedokładne, ale jakoś przynajmniej bliskie. W takim wypadku rozmowa wyglądałaby następująco. Pierwszy zwracałby się do czarnoskórego słowami: „Ty, ciemny”, na co tamten mógłby odpowiedzieć: „Jasne”. Nie jest to co prawda przekład dokładny, lecz struktura dowcipu, a zatem zasada posłużenia się homonimem, pozostałaby zbliżona. Stąd też reguła, która gdy wyjaśniam skomplikowane przypadki „nieprzekładalności”, skłania mnie do podkreślania, że co prawda rzecz się wydaje niemożliwa do odwzorowania w naszym języku, ale z zastrzeżeniem, że jak dotąd niemożliwa. I jest to zasada w nauce dość ważna.
Co prawda nie zakładam, że możliwe jest rozwiązanie kwadratury koła lub skonstruowanie perpetuum mobile, ale mogę założyć, że pytanie nie zostało sformułowane właściwie; być może to kwestia redefinicji pojęć. Rozwiązanie pozornie trudnych problemów – pozornie, gdyż kiedy już zostaną rozwiązane, mogą się wydać niesłychanie proste – często zależy od innego ich sformułowania. Powtarzała mi moja rodzicielka, gdy w latach szkolnych uważałem coś za zbyt trudne, żebym nie zawracał jej głowy, gdyż to, co zostało stworzone przez najbardziej genialne umysły, gdy już jest, powinno być do powtórzenia przez umysł przeciętnie inteligentny. I chyba jest w tym sporo racji. Najtrudniejsze zawsze jest przyjęcie nowej perspektywy, zmiana nawyków czy stereotypów. Każdy, kto na czas dłuższy niż dwa tygodnie wyjechał na antypody, a interesuje się tym, co się wydarza na świecie, ze zdumieniem skonstatuje, oglądając w tamtejszej telewizji wiadomości, że żyje nagle w świecie, w którym Europa niemal nie istnieje. Sam na Nowej Zelandii zadawałem sobie pytanie o to, jak zastąpić tam nasze określenia typu „owoce południowe” lub „północny klimat”. Bodaj Zbigniew Brzeziński napisał gdzieś, że zobaczył świat na nowo, gdy przyjrzał się mapie ułożonej do góry nogami. Nawyki warto przezwyciężać. Na tym często polega siła poezji i bogactwo tych, którzy poświęcają się jej lekturze: odkrywa ona przed nami znane zjawiska nieznane – nagle nazywa coś, co zawsze mieliśmy przed oczyma, ale nie nazywając tego, nie byliśmy zdolni tego dostrzec.
To uświadamia siłę języka. O ile pamiętam, to Goethe (skądinąd mający w swym dorobku także odkrycia naukowe) powiedział, że tyle razy się żyje, ile się zna języków. I rzeczywiście: inny jest świat polski niż niemiecki, w którym mamy żeński świat i czas, żeńskie słońce, a męską śmierć. Niby to oczywistości, ale nie za często zwracamy uwagę na konsekwencje, jakie z sobą niosą. Niby to całkowicie oczywista oczywistość, lecz przecież czasami najoczywistsze oczywistości potrafią człowieka zaskakiwać. I tak jest, jak myślę, w każdej pracy twórczej, z nauką i sztuką na czele. Wiele odkryć przecież było efektem zmiany perspektywy, zapewne możliwej dużo wcześniej. I nie ma to nic wspólnego z tak zwanym relatywizmem, przez wielu potępianym. A może i ma coś wspólnego: relatywizm w końcu jest realnością, choć są ludzie, dla których zmiana punktu widzenia jest niedopuszczalna, a w konsekwencji prowadzi to czasem do negowania tego, co ze zmiany stanowiska wynika. Koszty związane z negowaniem nowego spojrzenia są czasem bardzo wysokie, ale chyba nieuniknione, gdyż ludzi gotowych na zmiany, szczególnie samych siebie, jest mniej, zmiana bowiem oznacza ryzyko, a zatem naruszenie poczucia bezpieczeństwa: znane jest przecież bardziej bezpieczne od nieznanego.
Taka postawa, skądinąd zrozumiała, musi prowadzić do nierozwiązywalnego konfliktu między wolnością a poczuciem bezpieczeństwa: im więcej wolności, tym poczucie bezpieczeństwa mniejsze – i odwrotnie, niestety. Stąd zresztą najczęściej opór przeciwko temu, co określa się mianem reform, czyli zmiany właśnie. W nauce o kompromis tu trudno, w sztuce także. W życiu społecznym jest trochę inaczej: można negocjować, ucierać stanowiska. Wygrywają na ogół te społeczności, które potrafią konflikt między wolnością i poczuciem bezpieczeństwa w jakiś sposób osłabić. Nazywa się to kompromisem, a zatem znalezieniem rozwiązania, w którym żadna ze stron nie poczuje się całkiem przegrana. Dokładnie tak, jak w wypadku tłumaczenia tego dowcipu, o którym mowa była na wstępie: nie jest to rozwiązanie zakończone całkowitym zwycięstwem, ale od biedy do przyjęcia. Jak dotąd jest to jedyne możliwe rozwiązanie. Co nie znaczy, że ktoś kiedyś nie znajdzie lepszego.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.