Idą młodzi

Zbigniew Drozdowicz

Zmiany pokoleniowe w każdej dziedzinie życia są rzeczą normalną i naturalną. Nie zamierzam tego dyskutować. Kwestią dyskusyjną może być jednak to, jak one przebiegają, z jakich sił wsparcia korzystają oraz jakie efekty przynoszą lub mogą przynieść. Warto się temu nieco uważniej przyjrzeć w takim specyficznym obszarze, jakim jest życie akademickie. Skłaniają do tego zarówno podejmowane od kilkunastu lat przez władze ministerialne energiczne działania wspierające młodych uczonych (takie np. jak adresowane do nich różnego rodzaju granty i wyróżnienia), jak i ich coraz bardziej znaczący głos w istotnych dla tego życia gremiach oraz na ważnych spotkaniach (takich np. jak poprzedzające Narodowy Kongres Nauki konferencje). Skłonny jestem nawet zaryzykować tezę, że w obecnych dyskusjach nad przyszłością polskiej nauki i polskich uczelni batalia toczy się m.in. o to, czy szerszą furtkę otworzyć dla młodych pracowników naukowych, czy też ustawić „bramki” kontrolne, które będą wprawdzie opóźniały zajmowanie przez nich bardziej znaczących pozycji, jednak będą również stanowiły zabezpieczenie przed znalezieniem się na nich tych, którym do osiągnięcia akademickiego profesjonalizmu jeszcze sporo brakuje. Skąd taka teza? Przede wszystkim stąd, że w wyniku zmian w ustawowych regulacjach dotyczących procedur awansowych nastąpiła swoista inflacja stopnia doktora habilitowanego. Również stąd, że w dyskusjach nad nową ustawą o szkolnictwie wyższym pojawiają się pomysły, aby teoretycznie podnieść znaczenie profesorskiego tytułu, ale praktycznie sprowadzić go do roli honorowej. Jakie to może mieć pozytywy i negatywy? Odpowiedź na to pytanie wymaga odwołania się zarówno do tego kapitału, którym dysponują młodzi uczeni, jak i tego, który jest udziałem starszego pokolenia. W tym, co mam tutaj do powiedzenia na ten temat, opieram się głównie na własnych doświadczeniach i spostrzeżeniach.

O młodych uczonych mogę powiedzieć z głębokim przekonaniem przynajmniej jedno: mają często nie tylko spore aspiracje, ale także niezłą orientację w tym, w co warto, a w co nie warto zainwestować swój czas i energię. Znają przy tym często nieźle języki obce i potrafią zarówno przyjrzeć się temu, jak to się robi w najbardziej znaczących na akademickiej mapie krajach zachodnich, jak i przenieść przynajmniej niektóre z tych rozwiązań na własne „podwórko”. Jakąś miarą ich umiejętności uczenia się na zagranicznych wzorcach może być to, że jeszcze kilkanaście lat temu dyskutowali głównie o możliwości drukowania w prestiżowych czasopismach, a dzisiaj przynajmniej niektórzy z nich potrafią od czasu do coś w nich opublikować. Przymierzaniu się do wzorców towarzyszy niejednokrotnie krytycyzm wobec polskich realiów, w tym wobec barier, za którymi w przekonaniu niejednego z nich nie stoją żadne inne racje poza utrzymaniem stanu posiadania przez osoby, które w przeszłości na uniwersytetach angielskich nazywano „donami”, a obecnie na niektórych uczelniach polskich nazywa się „baronami” (w jednym i drugim przypadku należały i należą one raczej do starszego niż młodszego pokolenia społeczności akademickiej). Rzecz jasna, nie było, nie ma i nie będzie naukowego postępu bez odpowiednio zorientowanego i dawkowanego krytycyzmu. Jednak tego, jak on powinien być zorientowany oraz dawkowany, nie wyczytamy raczej w żadnym poradniku „jak zrobić karierę naukową”. Podobnie zresztą rzecz się ma z samokrytycyzmem, który powinien uchronić przynajmniej przed tym, aby nie myśleć o sobie wyłącznie w kategoriach: „młody wybitnie uzdolniony”.

Nie mam jednak zamiaru żadnemu z młodych uczonych wskazywać drogi, która do takiego krytycyzmu i samokrytycyzmu prowadzi – przede wszystkim dlatego, że dróg takich może być wiele i niestety żadna nie daje gwarancji sukcesu. Chciałbym natomiast otwarcie powiedzieć, że przynajmniej w moim przypadku wymagało to sporo czasu i wysiłku, i nadal nie jestem do końca przekonany, czy zrobiłem w tej kwestii wszystko, co zrobić było można i zrobić się powinno. W każdym razie po kilkudziesięciu latach w zawodzie przynajmniej wiem, jak mało wiedziałem wówczas, gdy sam byłem młodym pracownikiem naukowym i jak potrzebny był ktoś życzliwy, kto by mi pomógł to zrozumieć. Różnie bywało. Nie chcę jednak tego generalizować w stosunku do całej starszej części akademickiej społeczności (bo przecież można w niej spotkać i osoby życzliwe, i chętne do pomocy początkującym uczonym).

Jeśli już miałbym się pokusić o generalizację, to sprowadzałaby się ona do twierdzenia, że starsza część społeczności dysponuje gromadzonym przez lata doświadczeniem, które sprawia, że podejmuje się problemy badawcze nie tyle nawet odważnie, ile rozważnie, oraz prowadzi zajęcia dydaktyczne bez zaglądania do cudzych podręczników (lub własnego, ale napisanego wiele lat temu). Sytuacja byłaby klarowniejsza, gdyby jedynie w tym wyrażało się owo doświadczenie. Tak jednak nie jest; a w każdym razie u różnych osób ze starszego pokolenia wygląda ono różnie. U niektórych z nich sprawia, że już nie podejmują oni owych problemów ani odważnie, ani też rozważnie (lecz co najwyżej asekuracyjnie), a dydaktykę traktują jako swoisty „dopust boży”. Nie chciałbym jednak rozwijać tego problemu. Chciałbym natomiast podzielić się kilkoma spostrzeżeniami, które być może warte są przemyślenia przez co bardziej samokrytycznych młodych-zdolnych.

W swoim życiu akademickim spotkałem stosunkowo wielu młodych mających spore aspiracje naukowe. Jednak niewielu z nich potrafiło je „przekuć” na osiągnięcie takich kwalifikacji, które pozwalałyby ich uznać za autentycznych specjalistów w określonej dyscyplinie lub obszarze badań. Być może pozostałym przeszkodziły w tym jakieś trudności życiowe, a być może całkiem po prostu ich aspiracje nijak się miały do faktycznych uzdolnień. Spotkałem również sporą grupę takich młodych, którzy znali na tyle dobrze języki obce, że mogli bez obawy korzystać z nadarzających się okazji uczestniczenia w międzynarodowym życiu naukowym. Jednak tylko u niektórych (być może nawet u mniejszości) wpłynęło to znacząco na podniesienie ich akademickich kwalifikacji; a byli również i tacy, którzy tracąc czas na uprawianie „turystyki naukowej”, mieli później problemy z wywiązaniem się z ustawowego obowiązku uzyskania habilitacji. Spotkałem w nim również takich opiekunów młodych uczonych, którzy o swoich podopiecznych wyrażali się tylko bardzo dobrze lub dobrze. Być może niektórym młodym było to potrzebne i pomocne. Byli jednak również i tacy, którym to na tyle zaszkodziło, że nie przygotowali żadnej rozprawy doktorskiej albo też po jej napisaniu uznali, że obowiązek uzyskania habilitacji to szkodliwa przeszkoda w dalszym uczestniczeniu w życiu naukowym.