Banalność przedmiotów
Na stoliku obok łóżka, w kręgu światła nocnej lampki, leży zakładka. Nigdy nie używam w takiej roli przypadkowych przedmiotów – przekładam te same zakładki z jednej książki do drugiej, gdy jedną kończę, a zaczynam drugą. Ponieważ czasem zdarza mi się czytać więcej niż jedną książkę (choć rzecz jasna nie w tej samej chwili), mam kilka zakładek. Każda z nich jest ze mną już jakiś czas i zazwyczaj jestem w stanie powiedzieć, jak wszedłem w jej posiadanie i dlaczego używam akurat tej.
Czemu zaczynam ten tekst od refleksji o zakładkach? Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że ze studiów polonistycznych wyniosłem coś jeszcze – nie tylko wiedzę, warsztat intelektualny, podejście do rzeczywistości, ale także specyficzny, uważny stosunek do pewnych kategorii przedmiotów, które mi w tych studiach towarzyszyły na co dzień. Polonistyka kilkanaście lat temu nie była kierunkiem obfitującym w atrakcje, tzn. mam na myśli ekscytujące zdarzenia, możliwości wyjazdów zagranicznych itp. Dynamikę nadawały tym studiom fascynacje intelektualne i artystyczne. Dni płynęły spokojnie na wykładach, ćwiczeniach oraz samodzielnym studiowaniu w bibliotece i w domu, czasem na dyskusjach ze znajomymi z roku. Taki tryb życia powoduje, że w naturalny niejako sposób wiele osób zaczyna wyraźniej zapamiętywać rzeczy drobniejsze, codzienne, nad którymi uwaga ludzi żyjących bardzo aktywnie jakby się prześlizguje. Dotyczy to właśnie przedmiotów towarzyszących nam w codziennym funkcjonowaniu – nie tych, których zagubienie lub awarię odczujemy od razu jako poważne utrudnienie (telefon komórkowy, laptop, klucze, środek transportu), ale rzeczy drobnych i tanich, które można bez problemu zastąpić czymś podobnym. Tego właśnie będzie dotyczył ten tekst – z pozoru nieistotnych, banalnych przedmiotów, które towarzyszyły mi w studiowaniu.
Archeolog Zdzisław Skrok opublikował pięć lat temu książkę Wymowność rzeczy, w której omawia zwykłe przedmioty, rozważając przy okazji ich znaczenie w kulturze. Skupienie na detalu i codzienności spowodowało, że dwie kategorie przedmiotów szczególnie mocno wiążą się dla mnie z czasem studiów.
Długopis
Humanista, a już zwłaszcza filolog, kojarzy się raczej z pisaniem wiecznym piórem jako czymś eleganckim, stylowym, wręcz arystokratycznym. Sam znam wiele osób, zwłaszcza mężczyzn, celebrujących posługiwanie się takim czy innym modelem Parkera, Watermana itp. Całe szczęście (dla mnie) minęły już raczej czasy ludzi, którzy tylko posługujących się piórem uważali za poważnych. Ja sam jako dziecko nie nauczyłem się prawidłowo trzymać przedmiotu, którym piszę, a potem, mimo prób ze strony nauczycieli, było już za późno, by to skorygować. Sposób, w jaki dzierżę urządzenie do pisania, sprawia, że zamazywałbym to, co przed chwilą napisałem, gdybym posługiwał się piórem z wolniej schnącym atramentem. W dodatku większość rodzajów stalówek wymusza trzymanie pióra pod określonym kątem w stosunku do kartki, zarówno jeśli chodzi o kąt między całym piórem a kartką, jak i sposób, w jaki czubek stalówki dotyka papieru. Nigdy nie byłem w stanie zachować podobnego kąta przez dłużej niż kilka minut, w rezultacie napotkałem podczas studiów jedynie na dwa modele piór (w tym jeden Parkera), które umożliwiały mi bezproblemowe pisanie, z atramentem schnącym na tyle szybko, że nie zamazywałem własnego pisma i nie brudziłem kantu dłoni. Nadal jednak po kilku godzinach nieprzerwanego notowania czułem, że pióro samo wysuwa mi się z obolałej ręki. Na początku czwartego roku studiów poddałem się i ostatecznie przestawiłem na długopisy. Jednak świadomość znaczenia tego, czym się pisze, była już u mnie rozwinięta.
Przedmiot, którego używamy do ręcznego pisania, towarzyszy nam w wielu ważnych sytuacjach życiowych, stresujących (np. egzaminy), ale i przyjemnych (np. podpisywanie dokumentów ślubnych). Nie może to być coś przypadkowego, kupionego w kiosku. Dobry długopis pozwala odróżniać rodzaje papieru równie dobrze, jak opuszki palców: ślizga się po gładkim, a podczas pisania w pożółkłym, starym zeszycie stawia delikatny, przyjemny opór, jakby lekko się w nim zagłębiał. Jedne długopisy tylko lekko muskają powierzchnię kartki, inne wchodzą z nią w wyraźny kontakt. Czasem mam konkretne skojarzenia sposobu pisania, związane z konkretnymi notatnikami (jeśli miałem je dłużej). Nie jest zatem według mnie prawdą, że przyjemność z pisania czerpać można tylko, gdy używamy pióra. Wszystko jest kwestią uważnej percepcji.
Na studiach najpierw używałem stylizowanego na lata 60.-70. niebieskiego długopisu, kupionego kiedyś na stacji kolejowej w Opolu, gdzie byłem na konferencji naukowej. Zakupu dokonałem pod wpływem impulsu – długopis wyglądał tak elegancko (choć kosztował bodaj 5 zł), że poczułem, że chcę go mieć. Leżał w dłoni, jakby został zaprojektowany specjalnie dla mnie. Zawsze miałem go przy sobie, gdy zbierałem materiały do pracy magisterskiej; trwała metalowa skuwka umożliwiała przypinanie go do toreb, chlebaków czy notesów. Gdy się rozpadł niedługo po obronie, poczułem się autentycznie osierocony. Ktoś mógłby powiedzieć, że strzelam z armaty do komara, ale ten właśnie konkretny przedmiot miałem najczęściej w ręce, gdy zgłębiałem wiedzę filmoznawczą, która mnie fascynuje. Kiedy widzę takie długopisy na zdjęciach (nie są już produkowane, ale stały się cenione przez kolekcjonerów), przypominają mi się bardzo żywo właśnie te momenty, gdy po raz pierwszy w życiu czułem, że zaczynam rozumieć, czym jest kino. Długopis wiąże się też dla mnie ze skojarzeniem wizualnym. Gdy piszę wiersz, z reguły najpierw kładę długopis na czystej kartce i pozwalam przez chwilę światłu, naturalnemu lub sztucznemu, padać na oboje. Tak banalny przedmiot, jak długopis, pozwala mi wyrazić siebie pełniej niż najbardziej wyszukana elektronika.
Zakładka
Świadome ich wybieranie praktykowałem jeszcze przed studiami. Pamiętam, że jako dziecko przez wiele lat używałem do tego celu starego banknotu dwudziestozłotowego z Romualdem Trauguttem. Studia polonistyczne wiązały się z ogromem lektur, toteż i zakładek było więcej (szybciej ulegały zniszczeniu). Przedmiot ten nie musi spełniać żadnych wymogów „technicznych”, znaczenie miało dla mnie to, co przedstawiał. W odniesieniu do zakładek najlepsze byłoby wyświechtane określenie „wartość sentymentalna”. Te, których używałem na studiach, albo kupiłem w jakimś ważnym dla mnie miejscu (muzeum, zabytku), albo stanowiły upominek od kogoś dla mnie ważnego (niekoniecznie od kobiety), albo były to przedmioty niebędące w pierwotnym przeznaczeniu zakładkami, lecz pocztówkami, biletami, ulotkami lub wizytówkami. Zdarzało się, że zakładka wchodziła w dialog z treścią czytanej książki, współgrała (np. znaleziona w domu radziecka pocztówka z lat 70. z Moskwą-Pietuszkami Jerofiejewa) lub kontrastowała, przynajmniej pozornie (np. kupiona we Lwowie zakładka w ukraińskie wzory ludowe z Solaris Lema, który przecież dzieciństwo spędził właśnie w tym mieście). Treść zakładki miała znaczenie. Podczas czytania, zwłaszcza gdy lektura nie była specjalnie interesująca, zdarzało mi się odrywać na moment od tekstu i przyglądać zakładce. Bywało, że odkrywałem wtedy na umieszczonej ilustracji coraz to nowe szczegóły. Tak było szczególnie z wizytówką reklamową wrocławskiej kawiarni „Mleczarnia”, zaopatrzoną w grafikę z początku XX wieku, przedstawiającą bramę, gdzie mieści się współcześnie ten lokal. Jest to zresztą jedna z najdłużej służących mi zakładek – od 2003 roku, gdy pierwszy raz piłem tam kawę, aż do dziś.
Przy tych przedmiotach, niby tylko różnie udekorowanych kawałkach kartonu, doznania czysto zmysłowe także miały znaczenie. Odczuwałem wyraźną różnicę, gdy posługiwałem się zakładką o gładkiej, srebrnej powierzchni i gdy był to sfatygowany, szorstki kartonik z „Mleczarni”. Niektóre zakładki budziły też skojarzenia z konkretnymi sytuacjami, w których czytałem dane książki. Była nawet taka, do której nie chciałem wracać, gdyż kojarzyła mi się z podstawowym podręcznikiem do trudnego egzaminu. Losy moich zakładek mają dla mnie wręcz filozoficzne konotacje – odzwierciedlają w mikroskali to, jak dużą rolę odgrywa w naszym życiu przypadek i jak nieistotne okazuje się z perspektywy czasu wiele rzeczy, do których usilnie dążyliśmy. Wśród zakładek, które służą mi najdłużej i z którymi wiąże się najwięcej skojarzeń z książkami i sytuacjami, dominują te, których nie kupiłem ani nie dostałem, lecz po prostu wziąłem gdzieś jako ulotkę lub wizytówkę, albo znalazłem. Ozdobnej zakładki, którą kupiłem za 6 euro (dużo jak na przedmiot tego typu) w Londynie, użyłem może do dwóch książek i powędrowała do pudełka, zaś pożółkła ze starości karta perforowana FORTRAN, którą dostałem jako dziecko, jest ze mną do dziś.
Tak jak długopis leżący na pustej kartce, tak i to, jak prezentuje się zakładka włożona w daną książkę, ma dla mnie znaczenie. Musi ona wystawać na kilka centymetrów spomiędzy kartek, inaczej nie mam poczucia, że czytam daną książkę. W trakcie studiów pozwalało mi się to uspokoić, gdy zdawałem sobie sprawę, ile już z grubego tomu przeczytałem i że zdążę przed egzaminem czy kolokwium. W konsekwencji przyjemność do dziś sprawia mi sytuacja, gdy zakładka zrywa związek z książką, przenosi się do kolejnej, a książka wraca na półkę w mieszkaniu lub bibliotece. To chyba jest jeden z powodów, dla których nie przestawiłem się dotąd na ebooki – e-zakładki to zupełnie nie to samo. Nigdy też nie wyrzuciłem zakładki. Te, które nie uległy zagubieniu lub zniszczeniu, a których nie używam, leżą do dziś w pudełku z drobiazgami, kiedyś w rodzinnym domu, teraz w tym, który sam tworzę z żoną. Moje zakładki – wiele z nich pamięta czasy studiów – przeniosły się zatem razem ze mną.
Ktoś mógłby powiedzieć, że tak uważne analizowanie banalnych przedmiotów ma w sobie coś dziwnego. Nie zgodzę się z tym. Gdy jesteśmy małymi dziećmi, nasz świat ogranicza się do najbliższego otoczenia. Gdy się zestarzejemy, to mimo wszystkich nowoczesnych urządzeń komunikacyjnych będących do naszej dyspozycji nasz subiektywny świat znów się skurczy. Ale właśnie takie przedmioty – osobiste, banalne i bez wartości materialnej – wciąż będą jego częścią.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.