Ścieżka kariery naukowej

Leszek Szaruga

Kolejna reforma szkolnictwa wyższego, rodząca się w bólach, dotyczy między innymi kwestii kariery naukowej, w tym po raz kolejny pojawia się tu sprawa habilitacji: pozostawić ją czy przeciwnie? Póki co, stopień ten jeszcze istnieje, choć dojście doń zostało znacznie uproszczone, co akurat w mojej dziedzinie uważam za rozwiązanie niezbyt szczęśliwe.

Myślę, że problem jest stawiany w niewłaściwy sposób. Jak rozumiem, urzędnikom zależy przede wszystkim na możliwie uniwersalnej „mierzalności”, stąd takie pomysły, jak choćby kolekcjonowanie punktów, które jakoby są wskaźnikami obiektywnymi, co ma stanowić swoistą, mówiąc językiem biurokratycznym, podkładkę. Cóż, raz takimi są, w innym wypadku nie są, gdyż w dużej mierze zależy to od dziedziny. I właśnie specyfikę poszczególnych dziedzin należałoby, jak sądzę, uczynić punktem wyjścia reformy, przy czym, rzecz jasna, wystrzegać należałoby się zbytniego rozdrobnienia na odrębne dyscypliny naukowe. W moim mniemaniu wystarczające byłoby wyodrębnienie rzeczywiście trudno „mierzalnych” nauk humanistycznych. Na trop tej problematyki wprowadza opublikowany w FA (nr 2/2017) artykuł profesora Władysława Misiaka Pomiędzy światami , a w szczególności jego pytający nadtytuł: „Czy przedstawiciele nauk ścisłych i humanistycznych mają się spotykać tylko w bufetach uczelnianych?”. Kwestią fundamentalną zawartą w tym pytaniu jest podział na nauki ścisłe i humanistyczne, ale zapewne należałoby się zastanowić nad zarysowaniem granicy między nimi. O ile bowiem w szeroko pojmowanej filologii językoznawstwo czy wszelkie gramatyki należą raczej do obszaru nauk ścisłych, to z pewnością nie należy do nich literaturoznawstwo (nie przypadkiem na Wydziale Lingwistyki Stosowanej UW funkcjonują dwie komisje egzaminujące doktorantów: właśnie językoznawcza i literaturoznawcza). Z pewnością też osiąganie kolejnych stopni naukowych w fizyce i w dziedzinie sztuk plastycznych odwołuje się do różnych kryteriów.

W takich dziedzinach jak matematyka w istocie nie ma większego znaczenia to, czy dowód jakiegoś twierdzenia przeprowadzony został w sposób skomplikowany, czy raczej elegancki, choć ten drugi jest wyżej ceniony nawet wówczas, gdy stanowi ponowienie wywodu, o tyle w humanistyce forma wypowiedzi wydaje się równie istotna, jak wyrażane w niej treści. Podobnie, gdy chodzi o szeroko pojmowane tło badawcze: fizyk w zasadzie nie musi znać historii swej dziedziny – punktem wyjścia jest dlań aktualny stan badań, podczas gdy historyk bądź literaturoznawca, nie mówiąc już o filozofie, powinien tą historię opanować, a tym samym proces gromadzenia niezbędnej wiedzy trwa tu dużo dłużej. Nie przypadkiem w naukach ścisłych czy przyrodoznawstwie osiąga się kolejne stopnie na ogół dużo szybciej niż w humanistyce. O ile zatem „sprawdzenie” ilości i jakości dorobku poza humanistyką wydaje się w pełni „mierzalne”, o tyle humanistyka raczej nie powinna być podporządkowana takim samym zasadom oceny, gdyż tu liczy się nie tylko ilościowy „urobek”, lecz także winno się poddać egzaminacyjnemu sprawdzianowi ogólną wiedzę kandydata i swobodę posługiwania się tą wiedzą, stąd też wydaje się zasadne pozyskiwanie kolejnych stopni naukowych, w tym także – a może przede wszystkim – habilitacji, w drodze tradycyjnego kolokwium habilitacyjnego i wykładu.

Przy tym warto się zastanowić nad wyodrębnieniem dwóch ścieżek karier naukowych: dydaktycznej i badawczej. W obu obowiązywałby doktorat, wszakże w pierwszej można powrócić do stanowiska docenta, a następnie stopnia profesora uczelnianego, w drugiej natomiast kolejnym tytułem byłby tytuł doktora habilitowanego i później profesora tytularnego, przy czym nie należy wykluczyć, że mogłyby się one na siebie w poszczególnych przypadkach nakładać, docent wszak mógłby napisać rozprawę habilitacyjną. Jednocześnie pozwoliłoby to uszanować talenty dydaktyczne niekoniecznie związane ze zdolnością pisania – wiele osób albowiem, będąc świetnymi dydaktykami, cenionymi przez studentów, ma „ciężkie pióra”. Z drugiej zaś strony bywa, że autorzy najwybitniejszych prac z dydaktyką nie potrafią sobie radzić w sposób zadowalający, co nie musi przecież oznaczać wykluczenia ich z kadr uniwersyteckich, dość, że będą mogli reprezentować uczelnię i jej dorobek choćby podczas konferencji naukowych.

Cóż, niezależnie od tego, jak się wszystko potoczy, skończy się jak zawsze: urzędniczą satysfakcją z odfajkowania kolejnego „tematu” (wicie, rozumicie: „w tym temacie”), nie do końca usatysfakcjonowanymi beneficjentami zmian, narzekaniami tych, którym się zmiany nie podobają, a w końcu i tak chronicznym brakiem pieniędzy na naukę, co w efekcie stanie się prędzej czy później wygodnym pretekstem do kolejnego szturmu nowych urzędników przygotowujących w pośpiechu, a nieraz i w popłochu, kolejny pakiet reform. I nikomu do głowy nie wpadnie przaśny w swej prostocie pomysł, że reforma – potrzebna – musi być przygotowywana w spokoju i poza presją polityczną i dość, niestety, długo. Powinno wszak chodzić o naukę, a ta, jeśli jest formatowana politycznie – skąd my to znamy? – oznacza katastrofę.