Niegłosujący głosuje

Piotr Müldner-Nieckowski

Osiemnaście lat temu, to jest w roku 1999, pisałem na tych łamach o telewizyjnych nieporozumieniach związanych z pojawieniem się nowych technik publikowania. W specjalnie pod tym kątem zorganizowanym programie publicystycznym telewizji głównie chodziło o ustalenie opinii, czy w dobie komputerów książka przestanie istnieć, czy się ostanie. Tyle lat minęło, a wielu dyskutantów z tamtego czasu nadal nie może się oswoić z myślą, że książka się ostanie, choć w nieco innych warunkach. Nieprawdą okazały się przewidywania, że czytniki e-booków wyprą zwykły papier, równie nietrafne były opinie, że e-booki zupełnie się nie przyjmą. Nie nastąpiło (i już pewnie nie nastąpi) ani jedno, ani drugie. Łatwo było to wywróżyć. Wystarczyło pomyśleć historycznie i przypomnieć sobie (kolejno) losy teatru, kina, radia, telewizji, video, Internetu. Jedno miało zlikwidować następne. Bardzo rzadko w historii świata się zdarzało, że to, co zostało najpierw wymyślone jako supernowoczesne, całkowicie wyparło to, co w danym czasie było archaiczne. Co jakiś czas „wraca nowe”, powiadają znawcy prześmiewczo, a dodam, że wraca zawsze. To znaczy wraca i staje się nowe dla nowego pokolenia. Dziś obserwowałem zachwyt kilkorga młodych ludzi, którzy słuchali nagrań z płyty winylowej. Nowej, ale ongiś przeklętej, wyklętej i wyrzuconej na śmietnik. Teraz zachwyca, bo w porównaniu z CD, DVD, słowem nagraniem cyfrowym daje inny, fascynujący dźwięk, wytwarza inną atmosferę słuchania, a ponieważ słuchalność jest inna i nieznana, to właśnie nowa. A przecież już wołano, że płyty tego rodzaju, zwane dawniej długogrającymi, przepadną z kretesem, bo są kiepskie technicznie i muzycznie. Tymczasem kochany winyl wrócił, i to wcale nie kuchennymi drzwiami, bo jest ceniony bardziej niż w epoce jego dominacji.

W dyskusji telewizyjnej, która odbyła się w 1999 roku na temat niszczenia książki przez komputeryzację, mówiono wiele pustych sloganów typu „kto czyta, ten bogaty”, ale całkowicie pominięto znany fakt społeczny, który polega na intensywnej różnorodności ludzkich upodobań, przekonań, poglądów. To jest w Polsce tak dobrze znane, że brzmi jak banał.

Najlepiej widać rzecz przy okazji wyborów. W głosowaniu bowiem nigdy nic nie jest na sto procent, chyba że nastąpiła jakaś dramatyczna pomyłka, zawiódł system liczenia albo zaistniał przypadek, losowa rzadkość. Zatem nawet jeśli na sto osób wszystkie są za, to i tak w wynikach zauważymy jeden, dwa głosy przeciw i ze trzy wstrzymujące się, bo ktoś nie zrozumiał pytania, ktoś pomylił guziki w pilocie do głosowania albo kratki w karcie, ktoś postanowił zrobić komuś na złość, a jeszcze inny pomyślał sobie, że zawsze głosuje za, to chociaż raz pozwoli sobie na coś innego i tym razem zagłosuje na nie. Są i tacy, którzy nie zdążyli oddać głosu albo w chwili głosowania wyszli za potrzebą. Skoro tak, to również wśród wypowiadających się na taki temat jak przyszłe losy książki znajdziemy osoby, które widzą rzeczy krańcowo: albo książka przepadnie, albo elektronice rewolucja się nie uda. Nic takiego się nie stało, opinie sprzed dwóch dekad można było od razu wyrzucić do kosza. Nowość (e-booki) ma swoje dwadzieścia procent udziału, no, może będzie miała trzydzieści, i to wszystko. Zmieniła się tylko pisownia, teraz najczęściej widujemy formę „ebook”, już bez niewygodnej kreski.

Głosowanie jako wyraz opiniowania ma jeszcze jedną ciekawą cechę. Jeśli ktoś nie głosuje, to znaczy że znajduje się w strefie niegłosujących z trzech powodów: albo (1) nie chce mu się głosować, albo (2) nie chce (bez „się”) głosować, albo (3) nie może głosować. Quartum non datur. W każdym wariancie ma znowu tylko trzy możliwości: (1) jego kandydat lub pogląd wygra albo (2) przegra, albo (3) nikt nie wygra (pomińmy przypadek nieważności wyborów). Skąd się te możliwości biorą? Ano właśnie stąd, że nie wziął udziału w wyborach.

Jeśli tak, to pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie: jaki wpływ na wynik wyborów miał niegłosujący? Oczywiście identyczny z tym wynikiem, bo niewzięcie w nich udziału zmieniło tylko liczność próby, i to w sposób nieistotny. Zmiana liczności próby przy zachowaniu quorum (minimum wymagane dla ważności głosowania) nie zmienia stosunków ilościowych tych, którzy są za, przeciw i wstrzymali się od głosu. Jeśli więc ktoś nie wziął udziału w głosowaniu, a wybory były ważne, to jego głos i tak nic by nie zmienił. Wobec tego logicznie i matematycznie (statystycznie) wziął w nich udział. Co więcej, zachował się dokładnie tak, jak ci, którzy przesądzili o ich wyniku, to znaczy był w iluś procentach za, w iluś przeciw i w iluś się wstrzymał. Na niego spada cały wynik z takim podziałem frakcji, w jakim odpowiedzi na pytanie udzielili głosujący. CBDO (co było do okazania).

Tego wszystkiego dodatkowo dowodzić nie trzeba, ale warto przypomnieć, jak często słyszymy argument, że jeśli za kimś głosowało tylko dwadzieścia procent głosujących, ale wygrał, to znaczy że jest za nim „tylko dwadzieścia procent ludzi”. To nieprawda, kłamstwo. Wygrał, bo tak na niego zagłosowali wszyscy, w tym ci, którzy nie głosowali.

No, a co z opiniami sprzed osiemnastu lat o przyszłości książki? Nic się nie sprawdziło, bo liczność była statystycznie nieistotna. Opiniowanie w studiu nie jest głosowaniem. Podobnie jak sonda uliczna. Mam wrażenie, że dotyczy to także większości sondaży politycznych, bo nie znamy ich matematyki zbierania danych.

e-mail: lpj@lpj.pl