Nasz człowiek

Zbigniew Drozdowicz

Wyraźne różnicowanie na swoich i obcych jest wytłumaczalne w tych pierwotnych wspólnotach plemiennych, w których środków do życia było niewiele, a „gęb” do wyżywienia było tyle, że mogło wystarczyć tylko dla niektórych. Jest to również w jakiejś mierze wytłumaczalne w sytuacji tych władz politycznych, które wprawdzie wspierane są (póki co) przez określone siły społeczne, ale siły te są bądź mało mobilne bądź też – co przecież dosyć często się zdarzało i zdarza – tak zmienne w swoich sympatiach i antypatiach, że trzeba im nieustannie przypominać, po której powinny być stronie. Znacznie trudniej jest to wytłumaczyć i jeszcze trudniej zaakceptować wówczas, gdy wprawdzie teoretycznie wszyscy występują w tej samej sprawie, ale w praktyce okazuje się, że z uznaniem spotykają się jedynie lub głównie ci, którzy podzielają nasze przekonania, nasze sympatie, nasze wyznanie wiary lub niewiary itd. Krótko mówiąc: są naszymi ludźmi.

Z różnicowaniem według tego klucza spotykałem się i niestety spotykam nadal niejednokrotnie w życiu akademickim. Teoretycznie wszystko było w nim od dawna jasne – generalnym celem udziału w tym życiu było i jest (jak to określił w swoim wykładzie o Dostojeństwie Uniwersytetu prof. Kazimierz Twardowski) „zdobywanie prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz krzewienie umiejętności ich dochodzenia”, a także dzielenie się tą wiedzą i tymi umiejętnościami z młodzieżą. W praktyce jednak niejednokrotnie wychodziło na jaw, że to, co było prawdą lub prawdopodobieństwem dla jednych, okazywało się nieprawdą lub czymś nieprawdopodobnym dla innych. W moich studenckich czasach taką kwestią różnicującą na „naszych” i obcych była m.in. kwestia Katynia. Problem nawet nie w tym, że moi uniwersyteccy nauczyciele mieli w tej sprawie do zaoferowania tylko jedną „prawdę”, co w tym, że jedni z nich mieli w tej kwestii pogląd bardziej prawdopodobny (ale zasadniczo odbiegający od oficjalnej wykładni lansowanej przez ówczesne władze polityczne), natomiast drudzy mało prawdopodobny (ale zgodny z tą wykładnią). Później oczywiście się okazało, że oficjalna wykładnia w tej i w innych jeszcze sprawach nie dała się obronić przed siłą faktów, które miały potwierdzenie w zachowanej dokumentacji.

Po przełomie 1989 roku wiele się oczywiście w Polsce zmieniało. Nie można jednak było, a nawet nie należało oczekiwać, że zmieni się wszystko. I nie wszystko się zmieniło. Niektóre elementy akademickiego życia w Polsce wprawdzie nie przeszły radykalnej zmiany, jednak przeszły taki „lifting”, po którym być może wyglądają lepiej, a być może tylko trochę inaczej. Skłonny jestem zaliczyć do nich podziały na „naszych” i obcych. Zmieniły się oczywiście w jakiejś mierze ich „klucze”. Nie tyle jednak, aby do historii poszedł „klucz” partyjny, polityczny czy wyznaniowy (różnicujący środowisko akademickie m.in. na tych, którzy utożsamiają się z określonym wyznaniem religijnym, oraz tych, którzy uważają, że w nauce i nauczaniu wyznanie nie ma nic do rzeczy). Obowiązuje nadal „klucz” dziedzinowy, dzielący środowisko akademickie na tych, którzy w swoim przekonaniu uprawiają prawdziwe nauki, oraz tych, którzy uprawiają „jak gdyby nauki” (z taką opinią można się spotkać nie tylko wśród przedstawicieli tzw. twardych nauk, ale także nauk społecznych). W dyscyplinie, która jest mi stosunkowo bliska, tj. filozofii, takich „kluczy” podziału na „naszych” i obcych było wiele; i niewiele się pod tym względem zmieniło, o czym niejednokrotnie mogłem się osobiście przekonać, obserwując m.in. zmagania tych, którzy uważają, że trzeba się uczyć od najlepszych (a tych raczej należy szukać nie we współczesności, lecz w przeszłości), z różnego rodzaju modernistami i postmodernistami.

Jeśli pozostawałoby to jedynie w sferze intelektualnych batalii lub emocjonalnych wystąpień przeciwko tym, którzy z niezrozumiałych dla nas względów nadal funkcjonują w życiu akademickim, to nie wypowiadałbym się na temat tych podziałów. Tak jednak nie jest, o czym się mogłem przekonać, występując niejednokrotnie jako opiniodawca w akademickich procedurach awansowych. Rzecz jasna, nie w każdym przypadku o poparciu kandydata do tytułu profesora lub stopnia doktora habilitowanego przesądzało głównie to, że był to „nasz człowiek”. Jeśli jednak powiedziałbym, że w ani jednym przypadku nie miało to miejsca, to zakwestionowałbym wartość tych negatywnych opinii w procedurach awansowych, w których wyraźnie wskazywano, że kandydat taki nie posiada ani odpowiedniego dorobku, ani też odpowiednich kompetencji, aby można było powiedzieć, że spełnia obowiązujące w tym zakresie wymagania. Jeśli mimo to znajdował on swoich obrońców, to wyłącznie lub przede wszystkim dlatego, że był postrzegany jako „nasz człowiek”. Przy kierowaniu się takim kryterium zawsze można znaleźć jakieś pozytywy w jego osiągnięciach, a nawet tak je zinterpretować, aby intelektualne porażki wyglądały na sukcesy. To, że tak się dzieje w polityce, nie powinno raczej nikogo ani dziwić, ani też zaskakiwać. Ma ona bowiem swoje „zasady”. W życiu akademickim powinniśmy się jednak kierować innymi zasadami. W każdym razie nie tracę wiary w to, że nadal jest to nie tylko możliwe, ale i konieczne dla osiągania owych prawd i prawdopodobieństw, o których w swoim wykładzie mówił prof. K. Twardowski.