Wdrażamy, wdrażamy…

Dominik Szulc

Już niebawem, a przynajmniej wiele na to wskazuje, kilkuset doktorantów tak właśnie będzie mogło odpowiedzieć na pytanie, czym się zajmują. Do Sejmu trafił bowiem na początku lutego rządowy projekt zmian w ustawie o stopniach i tytule naukowym oraz kilku innych ustawach, które sprowadzają się przede wszystkim do jednej, jakże istotnej zmiany: wprowadzenia tzw. doktoratu wdrożeniowego.

To w systemie polskiego awansu naukowego zupełna nowość, wzorowana na tzw. doktoratach przemysłowych, znanych z Danii i Francji. Zmiana ta, jakkolwiek nowa, nie powinna środowiska dziwić. Gdy sam byłem doktorantem, a zatem około cztery lata temu, mówiło się w środowisku o możliwości wprowadzenia doktoratu dla tych, którzy swoją przyszłość łączą z uczelnią, oraz doktoratu skierowanego do tych, którzy swoją przyszłość widzą np. w przemyśle. Wówczas też w moim otoczeniu, a więc środowisku humanistów, rozumiano taką możliwość raczej jako adresowaną do uczestników studiów doktoranckich prowadzonych w jednostkach specjalizujących się w naukach technicznych, przyrodniczych lub ścisłych. Natomiast z pewnością wykluczano, aby idea takich doktoratów „specjalistycznych”, „branżowych” objęła doktorów nauk humanistycznych i nie tylko.

Proponowane teraz zmiany stanowią ziszczenie tych zamiarów, jakkolwiek przybierają one nieco inny kształt. Przede wszystkim stopień doktora będzie można uzyskać za „oryginalne zastosowanie wyników własnych badań” zarówno w gospodarce, jak i naukach humanistycznych. Szczególnie w tych ostatnich to zupełna nowość, która jak sądzę nieprędko się przyjmie. Konserwatyzm środowiska humanistów jest powszechnie znany, a poziom innowacji niewielki. Niemniej mamy już do czynienia z innowacjami chociażby tzw. społecznymi. Obawiam się jednak, że wymóg „zastosowania wyników własnych badań” (z uwagi na jedynie ogólne opisanie tego kryterium, z zastosowaniem terminów „ponadlokalności (…) oryginalnego rozwiązania”, które nie zostały w projekcie ustawy wyjaśnione, a wyłącznie w jego uzasadnieniu stwierdzono, że chodzi o osiągnięcia o zasięgu ponadpowiatowym, ponadwojewódzkim lub międzynarodowym) spowoduje swoiste „wypaczenie” takiego „rozwiązania”.

U mnie rodzą się obawy związane z tym, z czym sam się już w naukach humanistycznych zetknąłem. Mam tu na myśli przypadki prowadzenia przez doktorantów, naturalnie za zgodą opiekuna naukowego, „badań” nad stworzeniem gier historycznych, które później można przecież skomercjalizować, czyli „wdrożyć”. Jako historyk przywiązujący wielką wagę do popularyzacji nauki, widzę w tym doskonałe narzędzie służące temu, mam jednak – a w tej opinii nie jestem odosobniony – poważne wątpliwości, czy można mówić tu o „wdrażaniu” wyników „badań naukowych”. Takie i podobne przypadki mogą w przyszłości nie należeć do rzadkości w mojej dyscyplinie.

Przed koniecznością oceny, co jest, co zaś nie jest i nie spełnia ustawowych kryteriów „oryginalnego rozwiązania”, stanie w przypadku uczelni rektor, gdyż w odniesieniu do tzw. doktorantów wdrożeniowych będzie on jednoosobowo podejmował decyzję o nadaniu stopnia naukowego! Pragnąłbym jednak zwrócić uwagę wszystkich zainteresowanych sprawą, że nie rozmawiamy tu wcale o rozwiązaniu zupełnie nowym. Dla wielu stanowi to zaskoczenie, ale już ustawa o stopniach i tytule naukowym umożliwiała jednoosobowe nadawanie stopnia naukowego przez rektora, jakkolwiek warunki tego były nieco inaczej, aniżeli teraz, określone. Ministerstwu nie można także odmówić chęci zapewnienia systemowi swoistego „wentyla bezpieczeństwa”. Jest nim zapis wskazujący, że decyzja rektora w takiej sprawie uprawomocnia się dopiero po czterech miesiącach, w trakcie których Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów może wnieść wobec niej protest. Niewielu krytyków propozycji „doktoratów wdrożeniowych” zauważyło jednak, że owemu „wentylowi” towarzyszy inna zmiana – ustalonego jeszcze w 1990 r. sposobu wyboru przewodniczącego Centralnej Komisji. Kompetencje premiera w tym zakresie zostaną znacznie rozszerzone i zbliżone do rozwiązań z czasów PRL.

Wielkie emocje budzi także zapowiedź nadawania uprawnień równoważnych stopniowi doktora habilitowanego za wyniki we wdrożeniach wyników badań, a także obniżenie wymogów stawianych promotorowi pomocniczemu „doktoranta wdrożeniowego”. W praktyce osoba taka, wskazana przez przedsiębiorcę, a zaakceptowana przez radę jednostki naukowej, będzie mogła zostać nawet absolwentem studiów I stopnia. Nie dziwią zatem obawy, że w całości proponowane rozwiązania przyczynią się do swoistej dewaluacji doktoratu i umożliwią realizację ścieżki kariery naukowej tym, którzy nie będą naukowcami, a raczej wynalazcami-praktykami lub, jak w opisanym przeze mnie wyżej przypadku, popularyzatorami. Nawet ogłoszony przez NCBR program INNOWACJI SPOŁECZNYCH, jak pokazują jego wyniki, promuje projekty zespołowe, a to rodzi podstawowe pytanie: czy mamy tu do czynienia z zastosowaniem „własnych wyników badań”? Stąd moje wątpliwości, czy tą samą receptę (czyt. „doktorat wdrożeniowy”) będzie można zrealizować w kilku, jakże różnych i odległych od siebie aptekach (czyt. dyscyplinach naukowych).

Powyższy tekst to wpis na blogu dr. Dominika Szulca z Instytutu Historii PAN w Warszawie. Więcej wpisów na portalu FA: https://forumakademickie.pl/nasze-blogi/