Publikacje naukowe

Marek Misiak

Zboczenie zawodowe potrafi być naprawdę męczące, również wtedy, gdy wykonuje się zawód raczej nieobfitujący w ekscytujące momenty, jakim jest praca korektora. Po kilku latach widzi się błędy w każdej praktycznie publikacji, którą się czyta, również w tych książkach, gdzie w stopce dumnie figuruje nazwisko osoby odpowiedzialnej za korektę. Gdy w branżowym czasopiśmie czytam o rowerze, którego budowa cechuje się „prostatą”, a w lokalnym tygodniku o czynniku „zagrażającym niebezpieczeństwu” mieszkańców jakiejś miejscowości, nie dziwię się, gdyż wiem, jak wygląda tworzenie tego rodzaju periodyków od kuchni. Gdy jednak błędy o podobnej skali – zarówno literówki, jak i łatwe do wykrycia błędy merytoryczne – napotykam w publikacjach popularnonaukowych i naukowych, nie mogę już powiedzieć, że to nieuniknione, choć z drugiej strony wiem też, jak funkcjonuje wiele mniejszych wydawnictw specjalizujących się w książkach naukowych. Do nich również dotarła większość patologii z pomniejszych mediów drukowanych.

Widzę dwa źródła tego problemu: niedostatek kompetencji po stronie osób zajmujących się przygotowywaniem publikacji do druku oraz redukcje nawet nie tyle etatów, ile po prostu liczby osób zaangażowanych w wydawanie książek przez daną oficynę. To ostatnie wynika z chęci obniżenia kosztów w wyniku dużej konkurencji na rynku i jest – na poziomie biznesowym – w pełni zrozumiałe. Jasne że lepiej wydać książkę z błędami niż nie wydać jej w ogóle (i zbankrutować). Niestety taka sytuacja długofalowo buduje u wielu wyobrażenie, że wydawnictwo mogą prowadzić 2-3 osoby, a wszystkie etapy przygotowania publikacji do druku, które wcześniej spoczywały na barkach kilkunastu wykwalifikowanych pracowników, teraz można załatwić siłami tych właśnie 2-3 osób plus autora wydawanej pracy. Owszem można, ale rezultatem będą literówki na co drugiej stronie.

Druga korekta

Korekta tekstu nie jest czynnością o charakterze mechanicznym i nie wykonuje jej maszyna. Ludzka psychika (w tym również percepcja wzrokowa) funkcjonuje w określony sposób, a pokolenia korektorów zaobserwowały, że pewnych jej mechanizmów nie da się oszukać i jeśli maksymalnie duży odsetek błędów ma być wyszukany w tekście, trzeba się do tych prawidłowości dostosować, zamiast prezentować życzeniowe myślenie, że i tak się nam uda. O jakich mechanizmach mowa?

Po pierwsze – korektę wykonuje się ZAWSZE na wydruku. Nie tylko moje doświadczenie pokazuje, że na monitorze, choćby był to wysokiej klasy czytnik z e-papierem, dostrzegam tylko pewną część błędów, które zauważyłbym w drukowanej wersji tego samego tekstu. Zwodnicze może być ułatwienie, jakie dają pliki edytowalne, gdy można na bieżąco wprowadzać poprawki. To prawda, przyspiesza to proces korekty, ale strata na efektywności w wykrywaniu usterek jest zbyt duża, by było to opłacalne. Korekta nieedytowalnego pliku PDF, w którym można co najwyżej nanosić komentarze, które i tak trzeba będzie następnie wprowadzić do edytowalnego pliku, całkowicie mija się zaś z celem: liczba wykrywanych błędów spada, a zysk na szybkości całego procesu edycji tekstu jest niewielki. Rozumiem argument ekologiczny (wiele instytucji i firm stara się drukować jak najmniej i jest to chwalebne), ale jeśli ma to skutkować nieprofesjonalnym wykonywaniem pracy korektora, to musimy jednak choć pierwszą korektę wykonać na wydruku, choćby publikacja miała kilkaset stron. Powiem więcej: zwłaszcza wtedy. Korektę jednostronicowej notki prasowej można od biedy wykonać na monitorze, ale przy liczącym 400-500 stron tekście książki już po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron poziom koncentracji będzie bardzo niski. Na komputerze lub czytniku można książki jak najbardziej czytać, ale nie poprawiać.

W poprzednim akapicie użyłem sformułowania „pierwsza korekta”. Niektórym czytelnikom może to jeżyć włosy na głowie. Czyżby jedna korekta nie wystarczyła? Jeśli publikacja ma być wydana profesjonalnie – niestety nie. Przy drugiej korekcie wciąż wykrywa się sporo błędów i dopiero trzecią można uznać za luksus możliwy do wykonania, gdy mamy dużo czasu i nie podraża to znacząco kosztów wydania książki. Podczas pierwszej korekty zauważane są bardziej literówki, błędy ortograficzne, fleksyjne i część interpunkcyjnych oraz najbardziej rażące usterki stylistyczne. Druga korekta (taka jest przynajmniej moja praktyka) prowadzi do wykrycia przede wszystkim niedostatków stylistyki oraz błędów składniowych i interpunkcyjnych, które prześlizgnęły się przez poprzednią kontrolę (jeśli korektor jest zawodowcem, stosunkowo rzadko się zdarza, by na tym etapie wskazana została w tekście większa liczba literówek, błędów ortograficznych i fleksyjnych – te na ogół są widoczne od razu). Zwłaszcza przy pracach popularnonaukowych i naukowych, operujących złożonymi składniowo zdaniami i skomplikowaną treścią, druga korekta – najlepiej wykonywana również na wydruku – jest nieodzowna.

Niektóre niewielkie wydawnictwa w ogóle nie wykonują korekt i oczekują, że autor sam sprawdzi swój tekst lub po prostu dostarczy go w wersji bez błędów. Tu znów kłaniają się prawidła ludzkiej psychiki: poprawiając własny tekst, nigdy nie wykryjemy wielu błędów (z wyjątkiem literówek), i to nie dlatego, że jesteśmy tacy pyszni i uważamy, że nigdy się nie mylimy (choć i tacy autorzy się trafiają), tylko dlatego, że nie ma efektu świeżości. Własny artykuł lub książkę czytamy po prostu mniej uważnie, wzrok nieświadomie tylko prześlizguje się po wielu zdaniach („znam, znam, sam to napisałem”). Większość z nas ma też swoje przekonania na temat poprawności pewnych sformułowań lub używa wyrażeń dla nas charakterystycznych, ale niekoniecznie w pełni poprawnych. Autokorekta nie jest pozbawiona sensu, ale należy jej dokonywać zanim tekst trafi do fachowej korekty, a nie zamiast tego.

Niedostatki kompetencji

Na początku artykułu wspomniałem o niedostatkach kompetencji niektórych redaktorów pracujących w wydawnictwach. To mocne sformułowanie i chcę się teraz z niego wytłumaczyć. Nie chodzi o niedostrzeganie rażących błędów. Jestem przekonany, że ich obecność w publikach naukowych wynika z braku korekty lub przeprowadzania jej tylko w wersji elektronicznej, a nie z niekompetencji korektorów. Ograniczenia, o których wspomniałem, polegają raczej (w moim przekonaniu) na przecenianiu swoich kompetencji niż ich braku. Parokrotnie miałem okazję wykonywać wstępne korekty prac naukowych (najczęściej wydawanych drukiem prac doktorskich) przed wysłaniem ich do wydawnictwa. Gdy plik wracał z wydawnictwa z naniesionymi poprawkami, do których autor miał się ustosunkować, ze zdziwieniem stwierdzałem, że osoba przeprowadzająca korektę nie zadała sobie trudu, by sprawdzić znaczenie użytych w tekście fachowych terminów, tylko zaznaczyła je jako błędy (a przynajmniej sformułowania budzące wątpliwości). Korektor nie musi (jest to nierealne) znać się na każdej dziedzinie ludzkiej wiedzy (ja sam ukończyłem polonistykę, a nie dziesięć różnych kierunków studiów). Jednak wykonując korektę pracy naukowej z dziedziny, w której się nie orientujemy, warto sprawdzić, czy określone sformułowanie nie jest nieznanym nam fachowym terminem, a określony sposób zapisu nie jest przyjęty w pracach z danej dziedziny, zanim oznaczymy takie sformułowanie lub sposób zapisu jako błąd. Jakiś czas temu ze zdziwieniem zauważyłem, że korektor z pewnego wydawnictwa zaznaczył w pracy mediewistycznej jako nieprawidłowe sformułowanie „lata sprawne”. Tymczasem jest to świadomie użyty przez autorkę książki termin ze średniowiecznego polskiego prawa zwyczajowego (oznaczający osiągnięcie zdolności do czynności prawnych), dobrze zadomowiony w polskiej mediewistyce (co można łatwo sprawdzić).

Innym objawem przeceniania swoich kompetencji – i tu również w grę wchodzi fachowa terminologia – są próby stylistycznego wygładzenia tekstu poprzez usuwanie powtórzeń. Powracanie w następujących po sobie zdaniach lub w kolejnych zdaniach składowych zdania złożonego tych samych wyrazów (szczególnie rzeczowników, czasowników lub przymiotników) faktycznie jest usterką stylistyczną, ale jej uniknięcie nie zawsze jest celem nadrzędnym. Próby uniknięcia powtórzeń za wszelką cenę mogą prowadzić do poważniejszych błędów – do sformułowań rażących sztucznością oraz (w przypadku tekstów naukowych) do błędów merytorycznych. Nie tylko w naukach ścisłych, ale także humanistycznych wiele słów i wyrażeń ma charakter terminów o ściśle określonym znaczeniu i próba zastąpienia ich wyrażeniem pozornie bliskoznacznym może doprowadzić do zmiany znaczenia danego fragmentu tekstu, gdyż wyraz pozornie bliskoznaczny nie jest już terminem (którego użycie miało tu istotne znaczenie) lub wręcz jest drugim terminem (w obrębie tej samej dziedziny wiedzy) o nieco innym znaczeniu. Jednocześnie na gruncie języka potocznego te same dwa wyrazy lub wyrażenia mogą być z powodzeniem używane wymiennie dla uniknięcia powtórzeń. We wspomnianej pracy korektorka nalegała na wymienne używanie słów „klasztor” i „konwent”, które – zwłaszcza gdy mowa o klasztorach średniowiecznych – mają odmienne znaczenie.

Na koniec warto zauważyć, że w publikacjach naukowych znacznie częściej niż kiedyś napotkać można błędy, których najbardziej nawet fachowa korekta najprawdopodobniej nie wykryje: drobniejsze, ale istotne usterki merytoryczne, które wyeliminować może jedynie autor. Obserwuję je przede wszystkim w sytuacjach, gdy twórca posługuje się informacjami z dziedzin wiedzy leżących poza jego zainteresowaniami naukowymi, a w których ja trochę się orientuję, więc mogę je zauważyć. W pracach z zakresu psychologii, ekonomii czy socjologii ze zdziwieniem napotykam na odwołania do literatury pięknej, teatru lub kina z błędnie podawanymi datami wydań lub produkcji, a nawet błędnie przypisywanymi imionami lub narodowością autorów (pojawiają się też mylące informacje innego rodzaju).

Warto zatem powiedzieć sobie jasno: publikacje naukowe powinny być wzorcem dla wydawnictw innego typu. Jeśli przygotowując je, łatwo rozgrzeszamy siebie lub innych z błędów i niedociągnięć, nie dziwmy się, że polska branża wydawnicza pod względem profesjonalizmu przygotowywanych publikacji nie znajduje się obecnie (moim zdaniem) w najlepszej kondycji. ?