Nauka jak futbol

Jacek Wojciechowski

Inauguracji bieżącego roku akademickiego towarzyszył szum większy niż zwykle. Zaś udziałowi w startowych uroczystościach premier Beaty Szydło oraz wicepremiera Jarosława Gowina towarzyszyły zapowiedzi korzystnych zmian. Na pewno nie warto przedwcześnie konfudować dobrych intencji, lepiej poczekać na fakty. Jednak tych było na razie niewiele i nie wywołały wstrząsu. Tymczasem zaś rozmnożyły się sygnały regresu polskiej nauki w konfiguracji światowej. Dyskusyjne, mało obiektywne, lecz symptomatyczne. Mówiąc po piłkarsku: wygląda na to, że w nauce omsknęliśmy się do czwartej ligi.

Tabelaryzacja

Świat, zafascynowany piłką nożną, doszedł do wniosku (z niewielkim udziałem samych uczonych), że z nauki oraz z uniwersytetów można uczynić całkiem niezłe widowisko, jeśli uda się wmontować uczelnie w rywalizację i w wyścig, lecz do tego trzeba skonstruować czytelne tabele, najlepiej w wymiarze światowym. Niezbędna jest mianowicie jakaś porównawcza parametryzacja. Skoro zaś udało się skonstruować skale punktacyjne do ocen urody pań, umięśnionych panów albo piosenek a nawet serów, to i dla urody uczelni również wymyślono systemy wartościowania. A dalej poszło już łatwo: ujęte w tabelach hierarchicznych oceny wartości uczelni, w skali globu, rozmnożyły się jak pchły na lisie, z budzącą zdumienie dezynwolturą.

Jest teraz takich zestawień więcej niż dużo, tworzonych według bliźniaczych reguł, kilka zaś określa się jako prestiżowe, chociaż uzasadnienia są mętne. Najwyżej bywa ceniona lista 500 uczelni, sporządzana cyklicznie przez Uniwersytet w Szanghaju, oraz od niedawna spis 1000 światowych uczelni, opracowany przez specjalną firmę Center for World University Rankings, zlokalizowaną w Jeddah (Arabia Saudyjska). Dobrą opinię ma też rejestr 978 szkół wyższych, tworzony przez londyński tygodnik „Times Higher Education”. Na wysoce zbieżne czołówki lokacyjne tych tabel oraz na segmenty środkowe i ogonowe, gdzie pojawiły się uczelnie polskie (też z lokatami), warto rzucić okiem. Łatwo zauważyć, że w ekstraklasie są wyłącznie uczelnie anglojęzyczne, głównie z USA i dwie z UK, nieomal te same oraz w zbliżonych konfiguracjach, jakkolwiek lista londyńska ponad standard wysforowała uczelnię oksfordzką. Ale tak bywa: wątpliwe, żeby rejestr sporządzony np. w Poznaniu zdominowały uniwersytety z Łodzi lub z Kielc.

Z kolei spisu londyńskiego nie można pokochać w Krakowie, ponieważ o 86 miejsc wyżej ulokował Uniwersytet Warszawski, aniżeli Jagielloński. To niesłychane! Jakkolwiek gniew łagodzi nieco obecność tamże AGH, która ponadto trafiła do rejestru arabskiego. Pozostałe wzajemne hierarchie polskich uczelni w tych trzech zestawieniach ewentualnie odpowiadają naszym przeświadczeniom.

Natomiast lokaty ogólne, globalne – nie. Sygnalizowane numerami, odzierają ze złudzeń. To jest czwarta liga: ogony lub przedogony zestawień światowych, w otoczeniu uczelni środkowoazjatyckich, afrykańskich oraz południowoamerykańskich. I wprawdzie uczelnie z Europy Wschodniej w ogóle sytuują się daleko – uniwersytet moskiewski na 77., 87. albo 188. miejscu, a praski na pozycji 205., 266. bądź 411. – to jednak znacznie wyżej niż nasze. Dla innego zaś porównania: uniwersytet z Luksemburga jest 178., z Reykjaviku 217., a z Nikozji 360. No tak, ale to nie jest piłka nożna.

Można zgłosić zastrzeżenia. Oczywiste jest tabelaryczne uprzywilejowanie uniwersytetów anglojęzycznych oraz finansowo krezusowskich. Zasadnicze wątpliwości budzą też kryteria ocen, zwłaszcza oparcie się głównie na indeksie Hirscha i sprowadzenie porównań wyłącznie do tego, co znajduje się w Internecie. Ale biadolenie niczego nie zmieni. Na oko zaś widać, że w światowym tyglu nauki nie zajmujemy uprzywilejowanej pozycji.

Mizerna kasa

Te oraz podobne tabele coś jednak sugerują, jakkolwiek pomocniczo i dodatkowo, bo nie wszystko można sprowadzić wyłącznie do porównywalnych wartości przeliczalnych. Zwłaszcza nie jest tak, że nie potrafimy poprawnie wykształcić dobrych lekarzy, sprawnych inżynierów bądź rozumnych psychologów i ekonomistów – chociaż nie wszyscy dyplomanci tacy rzeczywiście są. Ani że w ogóle nie ma u nas poważnych pracowników nauki, liczących się w świecie i dających sobie radę w uniwersytetach z samej globalnej ekstraklasy. A osiąga się to za marne pieniądze, bo tutejsze nakłady na naukową naukę też plasują się pośród najniższych.

No i to właśnie jest problem podstawowy, a nie lokaty tabelaryczne. Rzecz nie tylko w tym, że bezpośrednie środki państwowe na uczelnie oraz na naukę są mizerne i nie zapowiada się, żeby miały radykalnie a szybko wzrosnąć. Nawet zresztą odwrotnie: mniejsze pieniądze zmusiły do redukcji naboru na studia doktoranckie. Jednak równie dołujące jest też nikłe wsparcie ze strony publicznego i niepublicznego sektora gospodarczego.

Przedsiębiorstwa, firmy, instytucje nie wykazują większego zaciekawienia wytworami naszej nauki: nie wykupują, więc nie inspirują, a zatem nie płacą – i to różni nas od światowej naukowo-gospodarczej czołówki. Niezdecydowane zachęty kolejnych centralnych władz są zbyt rachityczne, żeby ten swoisty letarg przełamać. A swoją drogą, w opinii przedsiębiorców, dyrektorów oraz menedżerów, z wynalazkami i patentami jest u nas tak, że jeśli współwłaścicielami praw są uczelnie, to w rezultacie niebywałej biurokracji łatwiej się powiesić, niż cokolwiek kupić. Dlatego faceci, jeśli mają na zbyciu stosowny grosz, wolą zafundować sobie (niby dla reklamy) klub piłkarski, choćby z trzeciej ligi, niż sponsorować uczelnię bądź badania naukowe. I nie wiadomo, jak to przełamać.

Punktoza

Okołotabelaryczne zdziwienia i komentarze na pewno temu nie służą. Przeciwnie: utrwalają przeświadczenia o naszej naukowej mizerii, a to budzi chęć oderwania się od rzekomego dna za wszelką cenę, więc też poprzez czysto formalne ulepszenie wskaźników. Co niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistą poprawą stanu, sytuacji, a zwłaszcza wyników badań naukowych oraz kształcenia akademickiego.

Bo używane mierniki oraz punktacje nie charakteryzują skutków finalnych, lecz tylko przejawy pośrednie. To surogaty, obarczone nawisem iluzoryczności; jak dwóje z czegoś tam, które obrywali w dzieciństwie przyszli profesorowie. Najpopularniejsze w nauce wskaźniki, pochodne od Hirscha – h-indeksy i 10-indeksy, g-indeksy albo Impact Factor (namnożyło się ich mnóstwo) – sygnalizują jedynie cytowalność publikacji naukowych, a to niekoniecznie odpowiada wartości. Zwłaszcza że w grę wchodzą tylko przywołania w Internecie i oczywiście prym wiodą anglojęzyczne. Kto więc ogłasza rezultaty badań i dociekań drukiem oraz w języku rodzimym, ma szanse na dobry wskaźnik jak na szóstkę w Lotto.

Dlatego nie tylko u nas pojawiają się zabiegi formalne i sztuczne. Widać mianowicie czasem spółdzielnie wzajemnych cytowań oraz mnożą się przywołania samych siebie, ponieważ niektóre wskaźniki nie są odporne na autocytaty. W Polsce zaś jest szczególnie celebrowana centralnie ocena punktowa dorobku naukowego. Ma to choćby takie skutki, że zamiast dziesięciorozdziałowej monografii lepiej opublikować dziesięć artykułów w różnych czasopismach, dobrze żeby w digitalnych, bo to przynosi wielokrotnie więcej punktów, zatem i zaszczytów, prestiżu, a czasem nawet pieniędzy. Czy to aby na pewno jest właściwy sposób na poprawę stanu naszej nauki?

Najlepiej widziane i punktowane – przez wzgląd na sygnalizowane tu tabele – są publikacje w języku angielskim, więc nie warto pytać, na co mogą liczyć poloniści, slawiści lub znawcy polskiego prawa. Jeżeli zaś teksty anglojęzyczne, pomieszczone w sieci, ewentualnie mogłyby mieć jakiś sens, to teraz nagminnie w polskich drukowanych tomach zbiorowych montowane są pojedyncze artykuły po angielsku – i to już jest bzik. Oto nagle faceci z Nowej Zelandii albo z Ugandy rzucą się na polskie monografie naukowe, żeby znaleźć tam kilka stron w zrozumiałym dla siebie języku?

To nie jest żadna promocja globalna ani żadne umiędzynarodowienie, tak jak nie jest nim dopisywanie zagranicznych nazwisk do składu rad redakcyjnych w naszych czasopismach naukowych. Wygląda to raczej na próby podlizywania się twórcom rankingowych tabel i dowodzi zakompleksienia. W rezultacie cały ten punktacyjno-wskaźnikowy zamęt – powtórzę: inspirowany i egzekwowany centralnie – nie przyczynił się do wypracowania klarownego wizerunku polskiej nauki, poza ogólnikową sugestią, że najlepiej nie jest. Natomiast stworzył warunki do pozoranctwa i kreacji surogatów. Potrzeba więc zmian systemowych.

Edukatorstwo

Także w obszarze akademickiej edukacji, bo uczelnie to przecież głównie kształcelnie. Otóż chciałoby się ufać, że młodzi ludzie po maturze trafiają do fabryk wiedzy, gdzie ich przepoczwarzą w rozumnych i sprawnych specjalistów – z pożytkiem dla nich oraz ku chwale Ojczyzny. Tymczasem nie zawsze i niekoniecznie tak jest, chociaż nieraz bywa. Uczelnie tłumaczą, że teraz maturant to coraz częściej nieuk i obskurant, ale to nie jest cała prawda.

Akademickie edukatorstwo też bowiem cierpi na słabą wydolność własną. Wszak tylko wierząc w duchy można oczekiwać, że do zawodu prawnika albo inżyniera każdego przygotuje identycznie renomowana uczelnia oraz zawodowa mikroszkoła wyższa. A tak przecież postanowiono: każdy absolwent dowolnej uczelni, licencjat oraz magister, ma takie same postdyplomowe uprawnienia profesjonalne, bez zróżnicowania. Nawet prawo doktoryzowania rozpleniło się już, jak żaby w grzęzawisku, więc i jakość doktorów nauk coraz głośniej piszczy. To jest droga donikąd.

Jednak unormowanie tej sytuacji teraz jest sztuką trudniejszą niż trudną. W resortowych zapowiedziach nadmiernie beztrosko pobrzmiewa sugestia, żeby przyjąć kurs na megauniwersytety, a skazać na eutanazję kilkaset uczelni niewielkich, szczególnie prowincjonalnych. Czy to na pewno jest lepszy sposób, niż przestawienie na niżej kwalifikowane specjalizacje? Choćby nawet przedlicencjackie. Zawodowców na elementarnie wyspecjalizowanym poziomie też przecież potrzeba w najrozmaitszych profesjach.

Sęk w tym na dodatek, że niewielkie i małe uczelnie istnieją. Mają osobowe oraz materialne bazy, które kosztowały – i mają studentów. Gilotynowanie ich to marnowanie majątku oraz mnożenie ludzkich dramatów. W mniejszych miastach stały się te szkoły katalizatorami życia intelektualnego i stygmatyzorami awansu, a jednocześnie zatrzymały na miejscu młodzież, sprzyjając juwenilizacji. Odpłatnie (prywatne) lub darmo (publiczne) zapewniają wszak tym młodym ludziom jakiś sens egzystencjalny, zamiast żeby mieli wdepnąć w szambo bezrobocia. To w sumie tysiące osób, każda z bagażem poważnych dramatów. Czy więc sugerując wykoszenie wielu takich szkół, na pewno ktoś wiedział, o czym mówił?

Wygląda, że nie. Wdrażane właśnie obostrzenia w prowadzeniu studiów trybem zamiejscowym – przykładowo – staranowały znienacka studentów krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, zamiejscowo kształconych w Myślenicach. Z dnia na dzień usłyszeli: pa! Kto może i chce, niech dojeżdża do Krakowa, a kto nie, ten nie – przymusu nie ma. Gdzie, kogo i jak dopadną cięcia kolejne?

Jednocześnie pojawiła się zapowiedź od dawna postulowanej zmiany systemu finansowania przez państwo akademickiego kształcenia. Aktualnie pieniądze na uczelniach maszerują za studentem. Im więcej studentów (acz przy narzuconych centralnie limitach górnych), tym dla uczelni więcej forsy. W rezultacie, żeby uczelniane konta nie uległy wyzerowaniu, dwóje w indeksach są rzadsze niż grzyby w barszczu, a co surowszych egzaminatorów odsyła się podczas sesji do wąchania kwiatków. Dlatego nierzadko liczba studentów znacznie przekracza liczbę poważnie studiujących, ale także: możliwość solidnego wyedukowania.

Otóż nowa koncepcja resortu nauki jest taka, że środki nadal będą przydzielane uczelniom według liczby studentów, jednak w centralnie wytyczonych przedziałach ilościowych: od-do. Za niewypełnione wakaty wobec dolnego limitu i za przekroczenie limitu górnego nie wpadnie ani złotówka. Jakiś sens w tym jest, ale pod rygorem, że to uczelnia zaproponuje, ustali oraz wynegocjuje swoje kształceniowe możliwości, a nie narzuci je resortowy centralny wujek. Tymczasem takiej pewności nie ma. Przeciwnie, błąka się wręcz podejrzenie (oby bezzasadne), że przesłanką tego pomysłu niekoniecznie jest jakościowy skok akademickiego kształcenia, a raczej redukcja przeznaczanych na to kwot – już bez tego przecież mizernych.

Jest też pomysł resortowy, żeby kilka renomowanych uczelni przekształcić w jednostki głównie badawcze – z ograniczeniem powinności dydaktycznych: dla niewielu studentów, natomiast na elitarnym poziomie. Za granicą są takie uniwersytety (ale z budżetami marzeń), jednak przetworzenia bywają trudne i ryzykowne. Na dobrą sprawę mamy i u siebie nieakademickie instytuty bądź inne ośrodki naukowe – przede wszystkim PAN – całkowicie od dydaktyki oswobodzone. Jednak bulwersujących sukcesów odkrywczych nie widać.

Resortowo formułowane wnioski są takie, że akademickie kształcenie na poziomie godziwym wymaga zmniejszenia liczby osób studiujących. Trudno to odrzucić, ale jest pytanie, co z tymi, dla których zabraknie miejsc? Matura różnej jakości, chęć szczera, zasiłek? Może więc te nieelitarne mikroszkoły pomaturalne przydałyby się do czegoś – po racjonalnym przeoraniu ich edukacyjno-zawodowych powinności i przy zredukowaniu do rozsądnych granic uprawnień kwalifikacyjnych. Niektóre mogłyby ewentualnie przetrwać. Z ogólnym pożytkiem.

Świat i my

W ślad za nieprzychylnym przebukowaniem miejsc naszych uczelni w globalnych tabelach rankingowych – dokładnie odwrotnie niż w futbolu – pojawiła się czarna legenda, że oto świat naukowy ucieka nam, jak Caster Semenya konkurentkom. Lecz w rzeczywistości, poza pojedynczymi profesorami, nigdy nie mieściliśmy się w międzynarodowej czołówce nauki, więc to tylko blef. Natomiast nie doganiamy, tak jak w produkcji bananów i w hodowli reniferów. Lepiej więc, zamiast samolinczowania, rzucić okiem, co świat ma w obszarach akademickich nowego do zaproponowania, bo jednak nauka światowa również, częściowo, obraca się wokół własnego ogona.

Listy rankingowe uniwersytetów

Shanghai Univ. 500 uczelni CWUR Jeddah 1000 uczelni WUR London 978 uczelni 1. Harvard 1. Harvard 1. Oxford 2. Stanford 2. Stanford 2. California IT 3. Berkeley 3. MIT 3. Stanford 4. Cambridge 4. Cambridge 4. Cambridge 5. MIT 5. Oxford 5. MIT 6. Princeton 6. Columbia 6. Harvard 7. Oxford 7. Berkeley 7. Princeton

Uczelnie polskie – 2 Uczelnie polskie – 9 Uczelnie polskie – 8 418. UJ 429. UJ 594. UW 488. UW 449. UW 595. PW 645. PW 602. AGH 819. AGH 680. UJ 888. UMK 801. UAM 890. UWr 851. UG 922. UAM 878. UŁ 963. PWr 934. UŚ 969. UŚ

Otóż UNESCO oraz Unia Europejska intensywnie lansują nastawienie na szerokie otwarcie nauki. Intencją jest poszerzenie dostępu do nowoczesnej wiedzy, w ogólności słuszne, jednak nikt nie mówi, jak to osiągnąć, a tym bardziej za co: dyrektywy kończą się na hasłach. Być może dlatego nastąpiło otwarcie nauki tylko na rozległą wiedzę o ładunkach wybuchowych. Inne ustalenia mają natomiast mniej szczęścia do potocznych przekładni.

W ścisłym obszarze nauki sugestie napierają zaś na międzynarodową współpracę uniwersytetów oraz na wykreowanie wspólnego rynku nauki. W domyśle: anglojęzycznego. Idea w sumie zachęcająca, ale (znowu) nie wyjaśnia się, kto, komu i jakie ma na ten cel wyasygnować pieniądze. Z centrali UE wyciekł jedynie postulat, żeby to na szczeblu ogólnounijnym usytuować uprawnienia koordynacyjne. Do zarządzania więc chętni są, natomiast kasą nie potrząsa nikt. Zachętą zaś do europejskiego współdziałania ma być groźba żarłocznej (podobno) konkurencji naukowej ze strony uczelni azjatyckich. Które spuszczą po brzytwie nasze krajowe uniwersytety?

Są w Internecie takie właśnie wypowiedzi – The knowledge future albo Keystones for foster inclusive knowledge societies – niekoniecznie powalające na łopatki, ale sygnalizujące, co w trawie piszczy. I to akurat tam przepowiada się złą przyszłość uczelniom małym.

Lepszych lub gorszych pomysłów jest na świecie zresztą sporo, do rozważenia bądź nie. Wśród przesłanek ważnych nieomal niedostrzegalnie rozprzestrzenia się stosunkowo świeża koncepcja nauki postmodernistycznej albo postnauki. Nie zamiast, lecz obok tej, którą znamy. Oprócz mianowicie dedukcyjnego modelu postępowania naukowego (w uproszczeniu: hipoteza > obserwacja/badanie > konkluzja), proponuje się model indukcyjny (konfrontacja stanowisk > hipoteza > konkluzja), który właśnie wymaga rozległej kooperacji. Gdyby obowiązywał był ongiś, to mielibyśmy teraz zapewne inną Biblię. Ale do tego modelu trzeba się dopiero dostosować organizacyjnie, na co – w Polsce i w Europie – nie jesteśmy chyba jeszcze gotowi.

Jednak ponad wszystkim góruje fundamentalny warunek, głęboko zasadny, natomiast nienowy. Otóż chóralne opinie sugerują zgodnie, że trzeba w naukę znacznie więcej inwestować – ze źródeł publicznych oraz niepublicznych – niż to ma miejsce obecnie, oraz aniżeli wynikałoby z deklaracji polityków. A twierdzą tak opiniodawcy z uczelni dysponujących budżetami, o jakich żaden polski rektor nie zamarzy nawet po trzecim grzańcu.

Zresztą nie ma podstaw. Wszak o doinwestowaniu naszej nauki nikt przedwyborczej promesy nie składał, a realizacja innych obietnic skutecznie obciąży państwową kasę, więc o czym tu marzyć? Pozostaje zatem przypominać i ewentualnie wzbogacać rejestr pomysłów bezkosztowych, zgłaszanych od dawna i obecnie też.

Remis

Stan naszej nauki, tak jak stan piłkarstwa, podlega dyskusjom, często bardzo trafnym merytorycznie, zwłaszcza kiedy głos zabierają sami zainteresowani, lecz potem strategia wraca do uprzedniego modelu, ponieważ na zmiany brakuje mocy, chęci oraz uporu. Najwyżej zmienia się selekcjoner, czyli szefowa lub szef resortu, i pada sekwencja okrągłych obietnic, z których jednak rzadko konkretyzuje się coś. Ktoś jeden ogłasza zamiary terapeutyczne, potem ktoś następny tamte odwołuje, też dla uzdrowienia, i tak na bezbramkowy remis uciekają lata. Chciałoby się więc uwierzyć, że może nareszcie padnie inny wynik, jednak na strzelanie rozstrzygających goli znowu nie widać wiarygodnych szans.

Owszem: jakieś dokonania są, lecz marginalne i drobne. Dokonało się więc ostatnio ograniczenie sprawozdawczej biurokracji uczelnianej, rozhuśtanej przedtem niebywale, podobno w imię dobra nauki. Rzadziej też (co 4 lata) będzie odtąd dokonywana ocena pracowników nauki, zaś dla studiów podyplomowych rozszerzono furtkę autonomii. Skończyła się także idiotyczna zmora otwartych konkursów na każdy wewnętrzny awans pracownika uczelni, szokująco marnotrawiąca czas mnóstwa ludzi, bo rad wydziałów, komisji oraz samych zainteresowanych. Dla uczelni to faktycznie ulga odczuwalna, lecz na jakość kształcenia i badań nie ma istotnego wpływu.

Poza tym ograniczono kontrolne uprawnienia wobec uczelni Państwowej Komisji Akredytacyjnej – mającej dbać o poziom studiów – na rzecz jej zadań doradczych. I akurat to można już kontestować. No bo skoro państwo, za pośrednictwem resortu, chce formalnie gwarantować standardy kształcenia akademickiego w całym kraju, to jakiś system kontroli (a nie doradztwa) musi funkcjonować.

Tyle dokonało się na razie lub niewiele więcej. Najważniejsza reszta wmontowała się zaś w zapowiedzi i w deklarowane chęci oraz kolejne spotkania dyskusyjne. Które zmaterializują się (oby chociaż częściowo) bądź nie. Nadal zatem trwa remis, pat i wyczekiwanie.

Autonomia

Jeżeli szans nie ma na większą kasę, to jednak możliwe i lekko pomocne mogą być prawno-organizacyjne ulgi, jeżeli nie marginalne. Główna idea jest mianowicie taka, że im mniej centralnego dyrygowania, tym dla nauki oraz dla uczelni lepiej. Sposobem poprawy funkcjonowania uniwersytetów jest więc zwiększenie wielorakiej autonomii – u nas akurat mocno amputowanej – na miarę współczesnych wymagań i możliwości. Na świecie tak jest.

Zamiast żeby ktoś jeden majstrował przy wszystkich uczelniach w kraju, niech każda szkoła wyższa majstruje sama na własną rękę. Jedna lub druga może się rozleci, lecz pozostałym gorzej nie będzie. Jakkolwiek nie ma powodu, żeby rezygnować z systemów zachęt albo zniechęceń, co da się nazwać polityką naukową i edukacyjną. Jednak mowa o systemach, a nie o ręcznym sterowaniu.

Autonomia powinna zdemontować sztywne gorsety organizacyjne i wszędzie od dziesięcioleci takie same struktury: wydziały > instytuty > katedry. Już po tasiemcowo składanych nazwach wielu wydziałów widać, że nie mieszczą się w tych strukturalnych trumnach, przy coraz bardziej interdyscyplinarnym profilu nauki. Tu i ówdzie ucieka się od formuły instytutów na rzecz elastycznych katedr, na świecie natomiast istnieją inne międzynaukowe struktury w ramach uczelni, nazywane szkołami. U nas takim ewenementem jest Collegium Medicum UJ, ale to wyjątek, traktowany jako osobliwość. No więc musi wygenerować się legislacja lansująca autonomię oraz organizacyjne rozwiązania różne.

Przydałby się również filtr do pseudonaukowego pozoranctwa i imitacji studiowania. Żadne punkty i wskaźniki nie mogą być jedyną wykładnią wartości dokonań naukowych, a liczba zagranicznych nazwisk w redakcjach akademickich czasopism nie świadczy ani o lepszej jakości treściowej, ani o międzynarodowej współpracy. Wypadałoby też przywrócić szacunek dobrym dydaktykom i rozsądnie wymagającym egzaminatorom, jeżeli dyplomy mają świadczyć o rzeczywistej wiedzy i umiejętnościach. W nauce skuteczna ewaluacja (poprzez krzyżujące się oceny) weryfikowała się od lat, dopóki ktoś jej nie popsuł przez mechaniczną biurokratyzację. Nie byłoby źle odwołać się znowu do kryteriów racjonalnych.

Skoro brakuje materialnych narzędzi poprawy funkcjonowania nauki, to niech pojawią się choć niematerialne. I wprawdzie światowej czołówce w ten sposób nie dorównamy, jednak dystans można zmniejszyć wydatnie. Dopiero wtedy pojawi się szansa na rzeczywiście partnerską międzynarodową współpracę naukową.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski , bibliolog i literaturoznawca z Krakowa