Hirszfeldowie

Cz. 2 Droga w innym krajobrazie

Magdalena Bajer

Ludwik Hirszfeld w dwudziestoleciu międzywojennym był w pełni dojrzałym uczonym, autorem fundamentalnych osiągnięć, tj. oznaczenia grup krwi oraz czynnika Rh, którego rozpoznanie pozwala uratować życie noworodkom zagrożonym konfliktem serologicznym między matką i płodem. Oznaczenia te przyjęto na całym świecie w roku 1928 i odtąd cytowali je autorzy artykułów w czołowych czasopismach poświęconych zagadnieniom odporności. Prace poświęcone tym zagadnieniom musiały nawiązywać do odkryć polskiego badacza.

Hanna Hirszfeldowa, lekarz pediatra, współpracowała z mężem nad problematyką serologiczną. Oboje mieli za sobą traumatyczne doświadczenia podczas pierwszej wojny światowej, kiedy pojechali do Serbii pomagać w zwalczaniu epidemii duru plamistego. Mieli też całkowitą jasność co do powinności w kraju, który odzyskał niepodległość i miał się stawać nowoczesnym państwem.

Troska o istotę nauki

Historia jednego życia, autobiografia prof. Hirszfelda, ukazała się w roku 1946, a to życie tak było obfite w twórcze wysiłki, w odkrywcze obserwacje, oryginalne koncepcje i akty służby społecznej, że tylko jego przedwojenna część wypełniła kilkaset stron. Trzeba zatem dopowiedzieć ciąg dalszy, gdyż powojenne dziesięciolecie pogłębiło wszystkie cechy stanowiące o wielkim autorytecie, pomnożyło i utrwaliło zasługi.

Autor Historii równie często nazywa siebie badaczem co lekarzem. Myślę, że to odzwierciedla nieczęstą chyba równowagę wrażliwości na zadania i związane z nimi potrzeby ludzi poświęcających się przede wszystkim pracy naukowej i tych, co więcej energii przeznaczają umniejszaniu innym cierpień. Myślę też, że sam Ludwik Hirszfeld miał dar oraz zdolność harmonijnego łączenia cech niezbędnych jednym i drugim.

To samo odnosi się do Hanny Hirszfeldowej. W okresie międzywojennym była ordynatorem Kliniki Pediatrii Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała wtedy broszurę Z zagadnień genetyki i eugeniki, której historycy medycyny przypisują wpływ na zapobieżenie profilaktycznej sterylizacji w Polsce, co było tendencją środowisk upatrujących w eugenice środka przeciwko patologiom społecznym. Ludwik Hirszfeld krótko należał do Polskiego Towarzystwa Eugenicznego – historia niebawem uczyniła ten fakt dramatycznie absurdalnym epizodem w biografii uczonego, wywołanym najpewniej nieprzepartą ciekawością świata i ufnością pokładaną w racjonalności myślenia o naprawie społeczeństwa.

W niepodległej Polsce, gdzie współtworzył Państwowy Zakład Higieny i kierował nim w latach 1924-1939, okoliczności uprawiania nauki – zewnętrzne i te wynikające z ludzkich postaw, cech osobowych, przyświecających celów oraz stopnia determinacji w ich osiąganiu – bywały źródłem satysfakcji, ale i powodem trosk. „Wszystkie moje siły włożyłem w to, ażeby w zakładzie stworzyć nastrój zamyślenia i planowania. (…) Widziałem złą stronę naszych zakładów: dużo pracy bieżącej i brak ludzi, dla których treścią życia byłoby stawianie i sprawdzanie zagadnień. Pracownicy zakładu stwierdzali w najlepszym razie, nie formułowali na ogół nowych zagadnień. W Anglii w zakładach naukowych zbierają się wszyscy na herbacie i jest to chwila wymiany myśli. W Niemczech idzie się po posiedzeniach naukowych na kufel piwa. Próbowałem często po naszych śniadaniach skierować rozmowę na sprawy naukowe, przeważało jednak zainteresowanie dla zewnętrznych form życia zakładowego”.

Mimo tego sceptycyzmu udało się Hirszfeldowi wychować grono uczniów odpowiadających powyższym wyobrażeniom. W dojrzałe życie naukowe weszli po wojnie, w odmienionej sytuacji historycznej, w nowym miejscu, w innych niż opisane przez mistrza warunkach „zewnątrzzakładowych”. Przenieśli w ten inny czas zaszczepione im cnoty oraz intelektualne ambicje.

Trud w czasie przerwy

W czasie okupacji niemieckiej został zmuszony do porzucenia ukochanego domu na Saskiej Kępie w Warszawie i do zamieszkania w getcie. Dom zbudował dla rodziny niedługo przed wojną i cieszył się tym miejscem ucieczki od zgiełku, napięć w zakładzie, miejskiego rozgwaru. Getto nie oznaczało dlań pogrążenia się w rozpaczliwej bezczynności. Kontynuował, wedle możliwości, pracę naukową, głównie lektury i notowanie myśli o zgłębianych zagadnieniach, ale także pełnił tę drugą powinność uczonego, jaką jest dzielenie się wiedzą, wykładając tym, którzy mieli przeżyć i podjąć w powojennej Polsce rozmaite zadania wymagające szerokich horyzontów myślowych oraz ogólnej wiedzy.

„Miałem wykłady dla słuchaczy pod tytułem Rozdziały wybrane. Mówiłem tam o zagadnieniach genetyki, o rasizmie, poruszałem niektóre zagadnienia z biologii ogólnej. Młodzież słuchała z ogromną uwagą i z tym uczuciem zaufania, które jest warunkiem wywarcia wpływu. Postanowiłem z jednej strony podnieść ją na duchu, wytłumaczyć, że nie jest wyklęta, że złe strony Żydów nie są na wieki wykute w zarodzi, ale jednocześnie chciałem wskazać na konieczność wewnętrznej odmiany. Wspomnienia moje byłyby niepełne, gdybym nie oddał biegu myśli tych wykładów”.

W getcie przyszło profesorowi wykonywać także zadania związane z jego lekarskim wykształceniem i zawodem – przemyconą z lwowskiego zakładu Rudolfa Weigla szczepionką, wytwarzaną tam dla niemieckich żołnierzy, leczył chorych na tyfus. Wiedziałam o tym długo przed lekturą Historii jednego życia od rozmaitych krewnych, a także znajomych rodziców, którzy karmili wszy u Weigla, zyskując jakie takie zabezpieczenia przed wywózkami na roboty do Niemiec i innymi prześladowaniami. O zasługach Ludwika Hirszfelda usłyszałam poruszającą, pełną szczegółów, opowieść prof. Zbigniewa Stuchlego we Wrocławiu.

Żona Hanna znalazłszy się w getcie, została ordynatorem oddziału niemowlęcego tamtejszej filii żydowskiego szpitala na Lesznie.

Uczestnicząc parokrotnie w okolicznościowych uroczystościach poświęconych pamięci wybitnego immunologa, a także obojgu uczonych małżonków, zdając z nich dziennikarskie relacje, zastanawiałam się nad istotą autorytetu, który powszechnie podziwiamy, zarazem rzadko naśladując, choć wiemy, że to powinność. Myślę, że w uzyskaniu takiego autorytetu, w tym, że człowiek staje się postacią modelową, pomaga Opatrzność albo los, jak kto woli, kierując na początku życiowej drogi tam, gdzie znajduje niewyczerpane źródło satysfakcji i także zwyczajnej ludzkiej radości z tego, co robi. Żeby wzbudzić w otoczeniu pragnienie naśladowania, trzeba, aby to, co z radością i satysfakcją się robi, rodziło zobowiązanie, było nakazem dzielenia się z innymi – zarówno uzyskiwanymi pożytkami, jak i pozytywnymi doznaniami, które temu towarzyszą. Ludzie tacy jak Ludwik i Hanna Hirszfeldowie, obdarzeni autorytetem dużego formatu i szerokiego zasięgu, wypróbowanym w skrajnych sytuacjach, nigdy nie obcinali odeń kuponów, nie oczekiwali profitów. Stawali po każdej historycznej przerwie do kontynuowania podjętych prac i działań, do nadrabiania strat, wypełniania dramatycznych luk, kształcenia i formowania następnego pokolenia, w ich przypadku, uczonych-lekarzy.

Od razu

Latem 1942 roku uciekli z getta, żeby się ukrywać u różnych znajomych w okolicach Warszawy, niekiedy rozdzieleni dla bezpieczeństwa. W lutym następnego roku zmarła jedyna córka Maria, na chorobę, której w warunkach wojennych nie dało się wyleczyć. Profesor zaczął pisać Historię jednego życia.

Po wkroczeniu Armii Czerwonej i dywizji kościuszkowskiej do Lublina, który stał się siedzibą Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, tymczasowego komunistycznego rządu, Ludwik Hirszfeld zaangażował się w tworzenie Uniwersytetu im. Marii Skłodowskiej-Curie, pierwszej wyższej uczelni w powojennej Polsce. Poprzez własne dramatyczne doświadczenia i ponad niekorzystnymi obrotami historii przeniósł w nowy polityczny krajobraz imperatyw służenia dobru wspólnemu w tej sferze, której rozwój uważał za konieczny i gdzie możliwe były jeszcze działania służące ugruntowaniu akademickiego etosu o skutkach, jak miało się okazać, niełatwych do odwrócenia.

Doktor Hanna Hirszfeldowa w roku 1944 została w Lublinie ordynatorem Szpitala Dziecięcego, a później, już jako docent, dyrektorem pierwszej, powstałej tam w czasie wojny, Katedry i Kliniki Pediatrii.

Zaraz po zakończeniu wojny oboje przyjechali do Wrocławia, gdzie miał powstać polski uniwersytet złożony z ludzi nauki wygnanych przez historię z „zawsze wiernego” Lwowa i ze zrujnowanej przez okupantów Warszawy. Do tych pierwszych należeli moi rodzice, którym przyszło zaczynać drugą połowę życia, nad Odrą, od organizowania warsztatów pracy naukowej, stanowiących zarazem placówki medyczne dla ludności, i od kształcenia studentów.

Ludwik Hirszfeld został pierwszym dziekanem Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu, jak nazywała się uczelnia, zanim komunistyczne władze rozbiły tradycyjną całość na kawałki poszczególnych „szkół wyższych”, „akademii” i inaczej nazwanych miejsc nauczania młodzieży. Po latach się przekonujemy, że środowisko nie dało się całkiem zdezintegrować i główną zasługę mają tu mistrzowie, tacy jak Ludwik Hirszfeld, łączący wierność tradycji akademickiej i prezentujący jej sedno swoim wychowankom, z bezbłędnym rozpoznaniem i doskonałym wypełnianiem aktualnych praktycznych zadań.

W powojennym pionierskim okresie zawiązała się serdeczna zażyłość profesora z moimi rodzicami, którym powierzył odpowiedzialne, ale i satysfakcjonujące zadania: ojcu zorganizowanie i prowadzenie Kliniki Chorób Wewnętrznych (jednej z dwu we Wrocławiu), matce pracę adiunkta w Klinice Neurologii oraz wykłady z tej specjalności. Miałam sposobność przysłuchiwania się ich rozmowom, kiedy toczyły się w naszym domu, a także opowieściom rodziców o przebiegu posiedzeń Rady Wydziału, podczas których dyskutowano o tym, co sprzyja, a co przeszkadza kultywowaniu przeniesionych z innych stron Polski akademickich zasad i obyczajów. Wiem teraz, że w tym zakresie sporo się udało, że fundamentalne cechy wykształconego na uniwersytecie lekarza utrwaliły się w kolejnych pokoleniach, mimo niekiedy deprawujących okoliczności.

Ludwik Hirszfeld, wykonawszy priorytetowe z postawionych sobie zadań, tj. utworzenie i nadanie kierunku Wydziałowi Lekarskiemu, podjął drugi równorzędny wątek swojej aktywności – badania naukowe. W roku 1952 powołał do życia Instytut Immunologii i Terapii Doświadczalnej, placówkę od niedawna istniejącej Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu. Zgromadził tam swoich zdolnych uczniów, których kolejne pokolenie kontynuuje najbardziej, powiedziałoby się, awangardowe badania w zakresie immunologii, podejmuje pionierskie wątki poszukiwań naukowych i zastosowań terapeutycznych.

Prof. Hanna Hirszfeldowa tak samo energicznie jak mąż zaangażowała się w organizowanie opieki pediatrycznej we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku oraz kliniki uniwersyteckiej, która miała się stać ośrodkiem badawczym. Sama pomnażała dorobek naukowy w zakresie m.in. hematologii dziecięcej, wad rozwojowych, konfliktu serologicznego, w tym ostatnim współpracując z mężem. Wybitnym specjalistą w zakresie hematologii dziecięcej została wychowanka profesorskiego małżeństwa, traktowana jak córka, prof. Ewa Bogdanowicz, sukcesorka swojej mistrzyni na stanowisku kierownika kliniki.

Po niedzielnej południowej mszy św. przyszła pani profesor (w stopniu profesora robiła to również) zapraszała grono lwowsko-warszawskich pionierów z uniwersytetu na kawę do położonego opodal domu Hirszfeldów.

Prof. Ewa Bodanowicz rychło stała się podporą Kliniki Pediatrii, która poza sześcioma oddziałami pacjentów miała kuchnię mleczną i żłóbek oraz rozmaite agendy wiążące ją z mieszkańcami. W roku 1947 Hanna Hirszfeldowa zainicjowała powstanie we Wrocławiu pierwszej po wojnie szkoły pielęgniarskiej PCK.

* * *

Osiągnięcia naukowe obojga małżonków, zasługi społeczne, utrwalone w życiu akademickim obyczaje, stanowią długi rejestr, który trzeba wspominać i przypominać, gdyż są kanonem cnót nieodzownych dla rozwoju tego życia wedle przyjętych od dawna reguł. Historię jednego życia warto czytać, żeby się przekonać, jak może ono obfitować w głębokie satysfakcje i autentyczną radość. I także o tym, że wymaga to niemałej zwykle ceny – ograniczenia chwil odpoczynku, czasem kontaktów rodzinnych, uczestnictwa w kulturze artystycznej, rozrywek. Nie spotkałam dotąd nikogo z „rodu uczonego”, kto by tych wyrzeczeń żałował. 