Próbowanie nigdy nie szkodzi

Rozmowa z dr. Franciszkiem Lyrą, absolwentem Indiana University z 1962 roku

W 1959 roku wyjechał pan na studia do Stanów Zjednoczonych jako pierwszy stypendysta Programu Fulbrighta z Polski. Rozpoczął pan wówczas program na Indiana University. Jak do tego doszło?

Rzeczywiście nie były to łatwe czasy i niełatwo było wyjechać na stypendium do USA. Rzeczywistość polityczna pod koniec lat 50. hamowała zbyt wybujałe ambicje młodych ludzi. Ale czasy Gomułki to też pewnego rodzaju rozluźnienie polityczne. Polska zawarła umowę z Departamentem Stanu Stanów Zjednoczonych o rozpoczęciu programu Fulbrighta. Był to pierwszy Fulbright w Europie Wschodniej.

Wyobrażam sobie, że aplikacja o takie stypendium wyglądała w tamtych czasach zupełnie inaczej niż teraz. Jak stał się pan kandydatem, a później laureatem?

Decyzja o tym, kto powinien zostać stypendystą leżała po stronie Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Oni postawili też pewne warunki – laureatem mógł zostać tylko absolwent anglistyki (w Polsce studiować ten kierunek można było tylko na dwóch uczelniach: na Uniwersytecie Warszawskim i na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim). Miałem szczęście, bo kiedy ministerstwo zwróciło się do Instytutu Anglistyki UW o wskazanie odpowiednich kandydatów, właśnie kończyłem tam studia magisterskie. Dyrektorem anglistyki na UW była wtedy profesor Margaret Schlauch, z pochodzenia Amerykanka, która bardzo mi pomogła.

To Margaret Schlauch wytypowała pana do stypendium?

Tak. Mnie i dwóch innych kandydatów. Decyzję o tym, kto powinien być brany pod uwagę, zapewne ułatwił jej fakt, że z dwudziestu pięciu bodajże studentów na ostatnim roku studiów tylko trzech zdołało napisać prace magisterskie w terminie – pod koniec czerwca 1958 roku. Pamiętam do dziś, jak pewnego dnia prof. Schlauch wezwała mnie do swojego gabinetu i powiedziała: „Napisałeś pracę, zdałeś egzamin, wytypowałam cię jako kandydata do stypendium”.

Jak pan zareagował?

Byłem szczęśliwy, ale nie do końca rozumiałem, o co chodzi. Nazwisko Fulbrighta nic mi jeszcze wtedy nie mówiło. Oczywiście, że się ucieszyłem – stypendium amerykańskie to ogromna szansa! Dlaczego wybrali akurat mnie? Nie wiem. Ale studiowałem anglistykę pięć lat. Już na drugim roku studiów przedstawialiśmy kierownictwu uczelni nasze życiorysy – dzisiaj się mówi „CV”. Władze uniwersytetu wiedziały, że oprócz angielskiego znałem też niemiecki, a także uczyłem się rosyjskiego i łaciny. Ministerstwo Kultury i Sztuki często angażowało mnie jako tłumacza i opiekuna cudzoziemców (artystów – śpiewaków, pianistów, pisarzy, delegatów różnych instytucji kulturalnych i oświatowych przybywających do Polski z okazji różnych imprez). Gdy dostałem stypendium, miałem 27 lat.

Dlaczego wybrał pan Indiana University?

Po otrzymaniu stypendium zostałem wezwany do ambasady amerykańskiej, do pana Yale’a Richmonda, attache kulturalnego i autora kilku książek, z którym nadal jestem w kontakcie. Ten powiedział mi, że w ramach stypendium mogę wyjechać wyłącznie na stanowe uniwersytety. Więc uczelnie należące do Ligi Bluszczowej, takie jak Uniwersytet Harvarda czy Yale, nie wchodziły w grę. Richmond dał mi wykaz stanowych uniwersytetów. I pomyślałem wówczas: którą uczelnię wybrać? Decyzję podjąłem analizując mapę. Wybrałem Indiana University leżący najbliżej centrum USA, żeby – jeśli nadarzy się okazja – odwiedzić jak najwięcej części kraju. Od prof. Schlauch wiedziałem, iż jest to jedna z najlepszych uczelni stanowych w Ameryce.

Jaką wizję Stanów Zjednoczonych miał pan przed wyjazdem?

Pochodzę ze Śląska. Tam jako dziecko przeżyłem wojnę i wieść o śmierci ukochanego stryja w obozie koncentracyjnym Dachau. Nieraz w czasie studiów na UW rozmyślałem o tej naszej części Europy, chciałem, żeby stała się „stanami zjednoczonymi”. Marzyłem o Stanach Zjednoczonych, ale nie w sensie dosłownym. To państwo kojarzyło mi się po prostu z różnorodnością, z wieloma różnymi grupami etnicznymi, z niezwykłą historią. Marzyłem, żeby nasza część Europy też była zjednoczona.

Co dokładnie gwarantowało panu stypendium Fulbrighta?

Możliwość studiowania przez rok w USA i wsparcie finansowe. Stypendium wynosiło 150 dolarów miesięcznie.

Dziś to niewiele…

Wówczas jednak wartość dolara była bardzo wysoka. Za akademik wraz z wyżywieniem płaciłem 110 dolarów, 40 dolarów oszczędzałem.

Co zaskoczyło pana w zachowaniu Amerykanów po przybyciu na miejsce?

Amerykanie byli bardzo otwarci i szybko zawierałem nowe znajomości. Już w samolocie z Nowego Jorku do Indianapolis poznałem człowieka, który – jak się okazało – był profesorem anglistyki na Indiana University. „Zapisz się do mnie” – powiedział. Gdy wylądowaliśmy, pomógł mi się dostać do Bloomington, które jest znacząco oddalone od Indianapolis. To, swoją drogą, rzecz charakterystyczna dla uniwersytetów w USA: wiele kampusów jest oddalonych od większych miast. Amerykanie byli gościnni. Nie minęły 24 godziny, a już dostałem pierwszy telefon z zaproszeniem na kolację od profesora, którego spotkałem w samolocie. W pierwszych miesiącach po moim przybyciu do USA prawie codziennie byłem gdzieś zapraszany.

Mimo że stypendium otrzymał pan na rok, udało się panu przedłużyć pobyt w USA, bo ostatecznie zdobył pan na Indiana University tytuł doktora. Jak do tego doszło?

Zdawałem sobie sprawę z tego, że otrzymałem stypendium tylko na rok i muszę zrobić wszystko, aby jak najlepiej wykorzystać ten czas. Zależało mi przede wszystkim na perfekcyjnym opanowaniu języka angielskiego. Prof. Schlauch dała mi list polecający do jednego z profesorów anglistyki i lingwistyki na Indiana University. Ten od razu zaprowadził mnie do dyrektora lingwistyki Freda H. Householdera, który zapytał, czy nie chciałbym zostać w USA dłużej niż rok. „Czy nie myślałeś o doktoracie?” – zapytał. Byłem kompletnie zaskoczony. Owszem, będę uczęszczał na zajęcia, ale prawo do pobytu w USA mam tylko na rok – pomyślałem. Powiedziałem mu, że nie mam prawa, a on na to, że wraz z Dowlingem, dziekanem studentów zagranicznych, pomoże mi w przedłużeniu stypendium. Miałem rok na przygotowanie się do zdania egzaminów uprawniających do rozpoczęcia studiów doktoranckich. Gdy spełniłem wszystkie wymagania, przedłużono mi stypendium. Ale nie było łatwo. Musiałem zdać egzamin z dwóch języków obcych i nie mógł to być ani polski, ani angielski. Zdałem więc egzamin z języka niemieckiego i rosyjskiego.

W czym się pan specjalizował na studiach doktoranckich?

W historii lingwistyki. A moja rozprawa doktorska English and Polish in contact dotyczyła problemu dwujęzyczności, polszczyzny i angielszczyzny mówionej w USA przez Amerykanów polskiego pochodzenia. Przygotowałem ankietę, którą wysłałem kilkuset Polakom z różnych miast i małych miejscowości. Skąd miałem ich kontakty? Otworzyłem książkę telefoniczną i wyszukiwałem polskie nazwiska. Bardzo wielu ludzi odpisało. Z częścią z nich udało mi się umówić na wywiady. Jednym z głównych etapów moich prac badawczych były wyjazdy do Chicago, największego środowiska polonijnego w USA. Jeździłem tam starym fordem kupionym za sto dolarów. Benzyna wówczas była tania – proszę sobie wyobrazić, że cztery litry kosztowały siedemnaście centów. Zacząłem zwiedzać Stany Zjednoczone – nie tylko środowiska polonijne, ale różne miejsca w całym kraju.

Podczas pobytu na Indiana University interesowałem się też literaturą amerykańską. M.in. zbierałem materiały do książki o Williamie Faulknerze (miała w Polsce dwa wydania) i spotkałem się z nim.

Jakie było pana najciekawsze doświadczenie z pobytu na stypendium?

Pewnego dnia dostałem list z Departamentu Stanu. W kopercie był bilet lotniczy do Waszyngtonu oraz zaproszenie na spotkanie z prezydentem Kennedym z okazji Międzynarodowego Dnia Studenta. Zaproszonych było trzynaścioro studentów z różnych krajów.

Przeżył pan wiele niesamowitych chwil w USA. Po ukończeniu studiów postanowił pan jednak wrócić do Polski. Dlaczego?

Yale Richmond z ambasady amerykańskiej przed moim wyjazdem powiedział mi coś bardzo ważnego. Że to ode mnie będzie zależała przyszłość stypendium Fulbrighta w Polsce. „Jeżeli zostaniesz w Stanach, przepadnie” – powiedział. Czułem, że muszę wrócić do kraju. Poza tym dostałem bardzo ciekawą propozycję w Polsce.

Chodzi o uruchomienie anglistyki na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie?

Tak. Po zdobyciu tytułu doktora i powrocie do Polski w 1962 roku pomagałem w utworzeniu anglistyki na UMCS.

Dlaczego zdecydował się pan na Lublin?

Gdy studiowałem na Indiana University, kampus odwiedził rektor UMCS. Nawiązaliśmy dobrą relację. Już wtedy zaproponował mi, abym wrócił do Polski i pomógł w utworzeniu anglistyki na uniwersytecie w Polsce. Tak też zrobiłem.

Jak potoczyła się pana kariera zawodowa?

W Lublinie byłem do 1969 roku. Później wróciłem do USA, gdzie prowadziłem badania dotyczące kultury amerykańskiej w ramach dwuletniego fellowship na Harvardzie. Po powrocie do Polski Państwowy Instytut Wydawniczy poprosił mnie o napisanie książki o literaturze amerykańskiej. Zgodziłem się. Miała być wydana przez Ossolineum. Z powodu niedostatku papieru książka nadal leży na półce w domu. Proszę pamiętać, iż były to lata siedemdziesiąte, lata głębokiego kryzysu. Ostatni raz w USA byłem krótko w 2011 roku na zaproszenie Indiana University. Teraz prowadzę zajęcia w Ośrodku Studiów Amerykańskich na UW, choć z powodu wieku już nie na etacie.

Coraz więcej Polaków decyduje się na podjęcie studiów w USA i dostrzega niesamowite możliwości, które daje taki wyjazd. Sama miałam szansę studiować na wspaniałym uniwersytecie dzięki stypendium Fulbrighta. Gdy jakiś czas temu w ramach jednego z programów mentoringowych skierowanych do licealistów rozmawiałam z młodymi ludźmi na temat możliwości studiowania w USA, ci mieli różne obawy. Wielu mówiło, że obawia się niepowodzenia aplikowania o studia na najlepszych uniwersytetach. Co pan, jako pierwszy stypendysta Fulbrighta w Polsce, powiedziałby takim młodym ludziom?

Powiedziałbym, że próbowanie nigdy nie szkodzi. Nic nie masz do stracenia. Dzięki próbowaniu możesz wiele zyskać, nawet jeżeli nie dostaniesz natychmiast tego, o czym marzysz. Próbuj, nie bój się, jesteś młody, wiele przed tobą. Program Fulbrighta dał mi duże możliwości, z których jedną z najcenniejszych jest szansa poznania niezwykłych ludzi z całego świata. Na przykład do ostatniego dnia kwietnia tego roku miałem kontakt z prof. Danielem Aaronem, uważanym za pierwszego amerykanistę na świecie, zmarłym w wieku 103 lat, który w roku akademickim 1962/63 był pierwszym amerykańskim fulbrightowcem w Polsce na Uniwersytecie Warszawskim. Z okazji czterdziestolecia obecności programu Fulbrighta w Polsce 21 października 1999 r. wraz z prof. Aaronem miałem zaszczyt odsłonić plakietę J. Williama Fulbrighta w głównym holu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.

Rozmawiała Joanna Socha