Otwarty umysł

Marek Misiak

Jakiś czas temu jeden z moich znajomych zainteresował się doniesieniami (powiedzmy to sobie szczerze i od razu – o pseudonaukowym charakterze), jakoby plazma mogła być niewyczerpanym źródłem energii. Jest to jeden z kilku absurdalnych pomysłów, jakie zamierzał udowodnić (i jak zwykle nie zdołał tego zrobić) irański inżynier Mehran Tavakoli Keshe. Jak zwykle też w kontekście pomysłów obalających dotychczas znane prawa fizyki pojawiło się nazwisko Nikoli Tesli. Mój znajomy jednak przed samodzielnym (w jaki sposób?) przetestowaniem pomysłów Keshego postanowił skonsultować się ze specjalistą, tzn. z fizykiem. Ponieważ sam nie posiada znajomości w środowisku naukowym, spytał mnie, czy znam jakiegoś fizyka o – cytuję – otwartym umyśle. Skontaktowałem go z innym znajomym, legitymującym się doktoratem z fizyki teoretycznej. Kilka dni później fascynat baterii plazmowych zwierzył mi się ze swojego rozczarowania: doktor fizyki nie okazał się człowiekiem o otwartym umyśle. Czy obraził mojego znajomego, a teorie Keshego nazwał stekiem bzdur? Nie, w żadnym razie. Po prostu starał się wyjaśnić entuzjaście rzekomych alternatywnych źródeł energii, że twierdzenia, na których opierają się pomysły Keshego, są sprzeczne z obecnym stanem wiedzy fizycznej. A to już było dla mojego znajomego dowodem, że człowiek ten nie jest otwarty na nowe koncepcje. I bez znaczenia jest to, że koncepcje te nie mają nic wspólnego z sensem.

Jak dyskutować?

Wyglądało na to, że mój znajomy nie zrozumiał pewnej podstawowej kwestii: otwarty umysł nie polega na płasko rozumianym postmodernizmie, tzn. na tym, że każdą narrację na dany temat traktujemy jako równorzędną, niezależnie od jej logiki i spójności z korpusem wiedzy naukowej. W tej logice rzeczywiście np. medycyna tradycyjna i medycyna alternatywna (akupunktura, działania uzdrowicieli itp.) będą traktowane jako całkowicie równoprawne dyskursy.

Gdyby liczyła się tylko sama gotowość potraktowania nienaukowych koncepcji poważnie, nie byłoby problemu – najlepsza metoda walki z upowszechnianiem się pseudonauki polega właśnie na dyskusji. Otaczanie nie tylko ludzi wprowadzających takie treści do publicznego obiegu, ale także ich zwolenników, rodzajem intelektualnego kordonu sanitarnego (np. poprzez ośmieszanie ich czy nietraktowanie jako partnerów do dyskusji) wzmacnia tylko ich przekonanie, że są prześladowani, bo mają rację, ale jest to niewygodne dla establishmentu naukowego. Polecony przeze mnie naukowiec zastosował najlepsze możliwe rozwiązanie, a mimo to został uznany za kogoś, z kim nie da się rozmawiać. Wysłuchał on uważnie mojego znajomego, po czym obalił jego tezy. Pytanie, co miałby zrobić, aby zostać uznanym za człowieka o otwartym umyśle? Przyznać mojemu koledze rację? Powiedzieć, że jest to koncepcja równorzędna wobec naukowych? Obiecać, że zajmie się sprawą? Zwolennicy pseudonaukowych teorii jakby nie zdają sobie sprawy, że każda z tych możliwości wymagałaby zaprzeczenia posiadanej wiedzy, która nie jest kwestią wiary, lecz została udowodniona zgodnie z naukowym sposobem dowodzenia. Wymagałoby to zatem de facto odrzucenia naukowego paradygmatu jako takiego.

Ksiądz i reinkarnacja

Z podobnym rozumieniem określenia „otwarty umysł” zetknąłem się też na gruncie religii. Tam wynikało to jednak raczej z niezrozumienia, czym jest przyjmowanie danej religii jako swojej drogi życiowej, a nie wyłącznie jako metody budowania spójnej tożsamości społecznej i kulturowej (którą można w dowolnym momencie odrzucić lub zmienić).

Znajoma fascynująca się duchowością Wschodu, ale nie identyfikująca się z żadną konkretną religią, chciała się spotkać i porozmawiać z katolickim duchownym o otwartym umyśle. Spytała, czy mógłbym polecić jej taką osobę. Podałem kilka nazwisk, ale jednocześnie zastrzegłem, że jeśli otwarty umysł u katolickiego duchownego oznacza dla niej kogoś, kto się zgodzi z jej poglądami na reinkarnację, to tego rodzaju otwartości może się nigdy nie doczekać. Większość religii cechuje się tym, że pewnych elementów nie da się połączyć z ich teologią lub wynikającą z niej etyką; np. reinkarnacja jest teologicznie nie do pogodzenia z chrześcijaństwem (nie tylko z katolicyzmem). I nie wynika to z „zamkniętego umysłu”, tylko z poważnego traktowania wiary, z odnalezienia relacji z Bogiem (a nie tylko tożsamości światopoglądowej) właśnie w danej religii.

Jak równy z równym

Niestety z tego rodzaju sytuacjami zetknąłem się już nieraz i podkopują one moją wiarę w to, że wystarczy „spotkać się i porozmawiać”. Z takiej rozmowy często nic nie wynika, gdyż zrozumienie odpowiedzi naukowca wymaga najczęściej jakiejś bazowej wiedzy w danej dziedzinie nauki, a pseudonauka daje wyjaśnienia znacznie prostsze, zrozumiałe dla laika i bez skomplikowanego aparatu pojęciowego, dające się zawrzeć np. w jednym artykule. Daje iluzję rozumienia i kompetencji. Oczekiwanie od naukowca „otwartego umysłu” to innymi słowy oczekiwanie, że będzie to rozmowa równego z równym, a niestety, jeśli mówimy o skomplikowanych zagadnieniach – zwłaszcza z obszaru nauk ścisłych – różny poziom kompetencji powoduje, że nie jesteśmy równi. Przywykliśmy do tego, że we współczesnym dyskursie publicznym opinia eksperta i przypadkowego przechodnia jest tyle samo warta, ale to, że tak traktują to media czy że tak funkcjonuje Internet, nie oznacza, że tak faktycznie jest.

O „otwartym umyśle” w takim rozumieniu najłatwiej zatem mówić tym, którzy sami nie są specjalistami w żadnej dziedzinie nauki, ani też nie odnaleźli bliskości z Bogiem lub inaczej rozumianym Absolutem w żadnej zinstytucjonalizowanej religii. Wówczas faktycznie narracje naukowe i pseudonaukowe oraz teologiczne i synkretyczne mogą się wydawać równorzędne, a odmowa potraktowania poważnie pseudonaukowych (czy wręcz antynaukowych) tez wyjaśniana jest nie przyczynami merytorycznymi, lecz emocjonalnymi lub osobowościowymi albo przynależnością danej osoby do określonego środowiska, względnie jej osobistym interesem (nie może potraktować tej tezy poważnie, bo podkopywałby swoje źródło utrzymania).

Otwartość na teksty kultury

„Otwartość umysłu” spotykana jest wreszcie w kontekście kontaktu z tekstami kultury, zwłaszcza literaturą i kinem, a konkretnie w kontekście wyborów czytelniczych i filmowych. Wielokrotnie bywałem pytany, czy czytałem/oglądałem jakiś tytuł. Gdy odpowiadałem, że nie jestem zainteresowany akurat tą konkretną propozycją, reakcją było często: „Ale przecież trzeba być otwartym”. Tak, zgoda, ale nie na wszystko. Nie można wskazać żadnej obiektywnej hierarchii tekstów kultury, do której można by się odwołać. Natomiast każdy ma prawo do posiadania własnej, prywatnej hierarchii, kształtowanej nie tylko na podstawie trudnego do zdefiniowania gustu, lecz także na podstawie posiadanej już orientacji w kulturze. Co ważne, nie mówię tu o studiach humanistycznych, gdyż taka orientacja nie jest powiązana z rodzajem wykształcenia. Natomiast „otwartość” na każdy możliwy tekst kultury – również pozbawiony w moich oczach jakiejkolwiek wartości – nie jest żadnym moim obowiązkiem. Zawsze można by tu argumentować, że aby ocenić wartość jakiejś książki czy filmu, trzeba się najpierw z nią/nim zapoznać, ale to uproszczenie. Życia nie starczyłoby, aby przeczytać wszystkie nowości wydawnicze i obejrzeć wszystkie nowości filmowe z jednego tylko roku. Brzmi to zatem dobrze, ale tylko jako efektowny argument. Jeśli ma dla mnie znaczenie, czym się intelektualnie karmię, potrzebna jest jakaś forma filtrowania tekstów, z którymi się zapoznaję, zanim poświęcę na nie czas. Po prostu żal mi wieczoru na obejrzenie filmu czy przeczytanie książki tylko po to, by się przekonać, że było to dzieło niewarte mojej uwagi. Owszem, staram się być otwarty, ale nie na kicz i miernotę, bo to naprawdę nie wniesie w moje życie żadnej wartości dodanej.

Filtr w bramie

Ortodoksyjne rozumienie „otwartego umysłu” w takim kluczu (naukowym, kulturowym i religijnym) może (co ważne: nie musi) doprowadzić do tego, że umysł stanie się wielkim, zabałaganionym repozytorium, w którym różne treści współistnieją ze sobą, wchodząc w przypadkowe zbieżności lub nie wchodząc w żadne. Nie umożliwia to rozumienia rzeczywistości, kultury czy religii w żaden lepszy sposób, prowadzi co najwyżej do konstatacji, że jest tyle różnych dróg, a żadna nie jest lepsza od pozostałych, więc właściwie niczego nie da się tak naprawdę zrozumieć. Każdy ma swoje rozumienie i każde takie rozumienie jest tyle samo warte. Nie mamy już zatem do czynienia z żadną intersubiektywną wiedzą, tylko z narracjami mniej lub bardziej atrakcyjnymi.

Dopóki mówimy o „otwartym umyśle” w kontekście czysto teoretycznym, nie stanowi to żadnego zagrożenia dla nikogo, a jedynie kolejny przejaw wolności słowa i myśli. Natomiast jeśli ktoś o tak szeroko otwartym umyśle zabiera się do wdrażania uznawanych przez siebie koncepcji w praktyce, sytuacja może się stać poważna. „Otwarty umysł” pewnej znanej mi osoby doprowadził do tego, że przekonywała ona (w dobrej wierze) swoją chorą na raka krewną, że przyczyną jej choroby jest grzyb, który można zwalczać piciem roztworu sody kalcynowanej. Upomniana przez leczącego krewną onkologa, poczuła się męczennicą. „Otwarty umysł” połączony z brakiem fachowej wiedzy i dyscypliny intelektualnej spowodował, że nie odróżniła medycyny od szarlatanerii. Każdy ma prawo do swojej narracji, ale nie tylko do podejmowania decyzji, lecz i do ponoszenia ich konsekwencji. Ludzie o „otwartych umysłach” najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że niektóre narracje mogą zaprowadzić ich (lub osoby, które do nich przekonają) do nieciekawych skutków (zwłaszcza gdy chodzi o zbyt otwarty umysł w medycynie przy jednoczesnym odrzucaniu medycyny tradycyjnej). „Otwarty umysł” nie może być po prostu szeroko otwartą bramą, musi się tam znajdować jakiś filtr, najlepiej bazujący na sprawdzonej już wiedzy.

Entuzjasta energii z plazmy planuje z kolegą eksperyment mający potwierdzić tę teorię. Mam nadzieję, że żartował.