Niewiedza

Leszek Szaruga

Wrzuciłem na Facebooku informację o tym, że większość studentów – chodzi o wydział humanistyczny – z niczym nie umie skojarzyć postaci Jerzego Giedroycia: na pytanie o niego odpowiedzią było milczenie. W komentarzach, jakimi opatrzony został mój wpis, większość zabierających głos potwierdzała ten stan rzeczy. Podobnie zresztą było w wyświetlanym w czasie niedawnej łódzkiej konferencji poświęconej „Kulturze” materiale dokumentalnym, w którym pytanie o Giedroycia zadawano przechodniom: też nie wiedzieli, o kogo chodzi i z czym go kojarzyć.

Czy to coś znaczy? Gdy się nad tym zastanawiam, uświadamiam sobie, że mamy do czynienia z zapaścią czegoś, co kiedyś, dawno temu, nazywano ogładą, a co oznaczało zdolność orientowania się w świecie. Owszem, mamy – co zresztą owi studenci dowodnie okazują – do czynienia z ludźmi wykształconymi, mówiącymi kilkoma językami, ale pozbawionymi tego, co określa się jako wiedzę ogólną, wykraczającą poza obszar własnej specjalizacji. O ile ma to miejsce w przypadku przyrodników czy osób zajmujących się naukami ścisłymi, można sobie powiedzieć, że to pół biedy. Gdy jednak chodzi o humanistów, wówczas jest to – przynajmniej dla mnie – sygnałem ostrzegawczym: coś jest nie tak.

Ale co? Dlaczego przeciętny polski maturzysta nie wie, że istniała granica polsko-turecka, w dodatku dość długo? Dlaczego nie mamy na ogół pojęcia o tym, jak kształtowała się polityczna mapa krajów bałtyckich? Jak to się dzieje, że studentka w Szczecinie zadaje pytanie o to, jak zachowywali się w tym mieście Niemcy w czasie wojny (jest przekonana, że byli tu okupantami)? Dlaczego 90 proc. respondentów nie umie odpowiedzieć na pytanie, z czym skojarzyć pojawiający się w reklamie jednego z proszków do prania okrzyk „Ociec, prać?”. Już nie mówiąc o tym, że trzeba objaśniać takie terminy, jak „ozimina” czy „kijanka” (przyrząd pralniczy – jedyne skojarzenie, to larwa żaby); myślę, że sporo na ten temat mogliby powiedzieć autorzy opracowujący przypisy w książkach wydawanych w serii Biblioteki Narodowej.

Skurczeniu ulega nie tylko wiedza ogólna, ale też słownik: gdy czytam kolejne prace licencjackie i magisterskie, zubożenie słownictwa jest uderzające. W zasadzie większość tych prac należałoby zredagować od nowa, a właściwie przetłumaczyć na język polski. Niedawno zresztą miałem do czynienia z pracą doktorską młodego człowieka, która, gdyby nie została powierzona redaktorowi, nie miałaby prawa dostąpić rozpatrzenia; na szczęście młodzian ów sam się zorientował, że coś nie gra i znalazł kogoś, kto niejako napisał jego rozprawę, ską- dinąd merytorycznie zajmującą, po polsku.

Że coś jest dramatycznie (ale bez przesady) nie tak, świadczy wiadomość, którą usłyszałem przed chwilą, w trakcie pisania tego felietonu. Badania wykazują, że ilość naszych rodaków wahająca się w granicach 50 proc. (im młodsi, tym gorzej) nie zna daty wprowadzenia stanu wojennego. Przy okazji po raz kolejny zdałem sobie sprawę z tego, że nie słyszałem o badaniach pozwalających choćby w przybliżeniu oszacować rzeczywistą liczbę ofiar. Bada się, rzecz jasna, dane o zabitych i zakatowanych. O ile jednak wiem, nikt nie próbował dociekać, ilu ludzi zmarło na skutek obowiązywania godziny policyjnej połączonej z wyłączeniem telefonów, co nie pozwalało na wzywanie pomocy medycznej. Sprawa to może z punktu widzenia dokonywanych wówczas wyborów politycznych całkowicie marginalna, wszakże wskazująca na zbrodniczą bezmyślność systemu, gdyż nie są- dzę, by doprowadzono do takiej sytuacji z premedytacją.

Gdy się zastanowić, nasza spo- łeczna niewiedza, dotycząca szeroko pojmowanej współczesności, jest chyba efektem zasadniczej wady w nauczaniu historii, która, wprowadzana chronologicznie i rzadko w szkole przekraczająca próg połowy ubiegłego stulecia, w żaden sposób nie jest powiązana z wydarzeniami stanowiącymi doświadczenie pokoleń żyjących. Kiedy spytałem studentów, do jakiego czasu doprowadziła ich historia nauczana w szkole, w większości okazywało się, że do zakończenia II wojny światowej – reszta nie daje się wcisnąć w tę porcję czasu, jaką dysponują nauczyciele, choć skądinąd wiadomo, że w programach i podręcznikach owa współczesność jest uwzględniana.

Ale jednocześnie – i z tym wciąż mamy kłopot – nauczyciele nie kwapią się do mówienia o czasach nam bliskich. Wciąż usiłuje się bowiem historię politycznie formatować, „przewartościowywać”, „reinterpretować”, a przecież nikt nie chce podpaść. Ten stan rzeczy skłania do ostrożności – nawet nie tyle chodzi tu o to, by, jak jeszcze niedawno, być „po linii i na bazie”, ale po prostu nie stwarzać jakichkolwiek możliwości stawiania politycznych zarzutów. A skutek może być tylko jeden: konformiści będą kształcić konformistów, zaś historii, jak to ongi bywało, uczniowie, jeśli się w ogóle nią zainteresują, będą się uczyć w domu lub na własną rękę. I może, jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia zachowania pluralizmu, jest to jedyne dobre rozwiązanie.