Radosna lekkość niewiedzy
Ktoś, w tej chwili nie pamiętam kto, wpisał na facebooku (czyli na fejsie – skądinąd interesujące, jaka forma w końcu się językowo utrwali i wejdzie do polszczyzny) informację o tym, że redaktorka prowadząca w radiu rozmowę o literaturze z profesorem Przemysławem Czaplińskim oświadczyła, iż nie wie, kim są tacy pisarze jak Lowry czy Marquez (zresztą, mniejsza o nazwiska – w każdym razie chodzi o twórców określanych kiedyś mianem „powszechnie znanych”) i czy Pod wulkanem to powieść. Ja z kolei ostatnio, prowadząc wykład poświęcony mojej koncepcji Międzymorza, zorientowałam się nagle, że rzeczy dla mnie oczywiste zdają się być moim słuchaczom kompletnie nieznane i, tak dla porządku, właściwie bez żadnych złych intencji spytałem studentów czwartego roku zgromadzonych w sali wykładowej wydziału humanistycznego Uniwersytetu Warszawskiego czy potrafią z czymś skojarzyć nazwisko Jerzego Giedroycia. Odpowiedziała mi cisza wsparta wyrażającymi całkowite zdumienie spojrzeniami: jaki znów Giedroyc, o co chodzi? Zważywszy, że są to studia związane z problemami Europy Środkowo-Wschodniej, studenci zaś przymierzają się właśnie do uzyskania dyplomów magisterskich, uznałem, że coś chyba jest nie tak, jak być powinno.
Oczywiście, w krótkich żołnierskich słowach wyłożyłem im informację o tym, czym była (i nadal jest) „Kultura” paryska, jej twórcy i współpracownicy, wszakże pozostał we mnie nie tyle niesmak, ile niepokój.
Zważywszy, że do tego, iż wychowywali się na „Kulturze” (inna sprawa, co z tej „Kultury” zdołali zrozumieć) przyznaje się dumnie czołówka polskiej „klasy politycznej”, a także pamiętając o roli Redaktora w kształtowaniu polskiej myśli politycznej, a wreszcie wiedząc o tym, iż imieniem tego wybitnego intelektualisty nazwano w kraju ulice i place (może nie dość licznie, a w niektórych wypadkach z oporami niektórych radnych miast i miasteczek), niewiedza moich studentów wydała mi się symptomem zjawiska niezwykle niebezpiecznego. Jest nim kompletna zapaść naszego szkolnictwa, niezdolnego przygotować uczniów do rozumienia świata, w jakim żyją. No bo jak inaczej zrozumieć popłoch studentki, która radośnie zabiera się do pisania pracy magisterskiej poświęconej powojennym stosunkom polsko-niemieckim, zaszokowanej wiadomością o tym, że istniał twór parapolityczny o nazwie Niemiecka Republika Demokratyczna i że z RFN (przez lata określanym oficjalnie jako NRF: Niemiecka Republika Federalna – taki, wicie, rozumicie, niedemokratyczny system, co przymiotnik „federalna” doskonale demaskuje) do roku 1970 PRL nie miała stosunków dyplomatycznych?
Miejmy nadzieję, że forsowana obecnie kolejna reforma polskiego szkolnictwa będzie w stanie jakoś temu stanowi rzeczy przeciwdziałać, choć przyznam, że to nadzieja dość słaba, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Przemiany strukturalne, choćby najbardziej roztropne, nie zmienią jakości nauczania i poziomu nauczycieli, którymi przecież stają się nasi studenci. Być może zresztą w tej kwestii nie ma co na słońce się z motyką porywać: zaniżanie – aż do kompletnej zapaści – poziomu ogólnego wykształcenia humanistycznego, czy raczej czegoś, co określiłbym jako kulturalną ogładę, jest coraz bardziej dominującą tendencją cywilizacyjną. Polska nie stanowi tu żadnego wyjątku. To działa jak żywioł i jest jednym ze skutków wielu naraz procesów społecznych, z globalizacją na czele. Pytanie zatem dotyczyć powinno nie tego, jak owo zjawisko zwalczać czy się mu przeciwstawiać – bo i tak się go nie zwalczy i nie ma sensu działanie typu XIX-wiecznego ruchu niszczycieli maszyn – ale jak z nim żyć. Tym bardziej że przyrost wiedzy (a zatem i informacji), w humanistyce szczególnie, ma charakter już nie postępu geometrycznego, lecz narasta lawinowo: ogarnięcie w całości jednej tylko dyscypliny uniwersyteckiej wydaje się przekraczać możliwości percepcyjne średnio inteligentnego badacza, nie mówiąc już o studentach (dość przejrzeć rosnącą krzywą publikacji: mało kto może powiedzieć, że „jest na bieżąco”).
Na dobrą sprawę nie mam w tej kwestii jasności, nie wiem, jak z tego wyjść, ale jednocześnie wiem, że jakieś wyjście znaleźć należy. Na początek jednak myślę, że konieczne jest przełamanie bariery wtórnego analfabetyzmu, wyrobienie nawyku czytania. Każdy, kto prowadzi zajęcia polegające na dyskutowaniu zadanych lektur, w szkole, a tym bardziej na studiach, wie, że wymuszenie lektury tekstu przekraczającego pół strony maszynopisu (900 znaków) graniczy niemal z cudem, a jeśli już ktoś zdobywa się na ten wysiłek, jest na ogół jedynym uczestnikiem zajęć, z którym można o tym tekście porozmawiać. Samodzielne uzupełnianie lektur przez studenta to zjawisko w przyrodzie już niewystępujące. Można z tym żyć, lecz jest to życie coraz bardziej nudne i jałowe. Zaczyna brakować wspólnych lekturowych punktów odniesienia, łączącego idiomu komunikacyjnego. A to, rzecz jasna, prowadzić musi do rozpadu więzi międzyludzkich.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.