Migawki z dziejów warszawskiej uczelni
Przez mury największej krajowej uczelni przeszło około pół miliona studentów, w tym pięciu noblistów, trzech prezydentów RP, kilkunastu premierów. Trudno o wszystkim opowiedzieć w krótkim artykule, więc skupmy się na kilku scenach z dziejów warszawskiej Alma Mater.
Uniwersytet in statu nascendi. 1816 r.
19 listopada 1816 r. car Aleksander I podpisał dekret ustanawiający Uniwersytet Warszawski. Wkrótce skompletowano uczelnianą Radę Ogólną, a działające od kilku lat szkoły: Prawa i Lekarską, połączono w jeden uniwersytecki organizm, zamieniając je w odpowiednie wydziały. W ciągu następnych kilkunastu miesięcy powstały trzy kolejne: Nauk i Sztuk Pięknych, Teologiczny i Filozoficzny. Uwieczniono je w postaci gwiazdek na uniwersyteckim godle, przyjętym jesienią 1817 r. Do dziś orzeł w koronie, trzymający w szponach gałązki palmową i laurową, otoczony pięcioma gwiazdami, jest symbolem uczelni.
Etap prac organizacyjnych zakończył się wiosną 1818 r., gdy wybrano pierwszego rektora, ks. Wojciecha Anzelma Szweykowskiego, i uroczyście inaugurowano rozpoczęcie oficjalnej działalności Królewskiego UW. Działalność ta od początku prowadzona była na uczelnianym kampusie położonym przy Krakowskim Przedmieściu, którego najważniejszym gmachem był stary królewski Pałac Kazimierzowski. Dziś ten zabytkowy teren wygląda pięknie, ale w 1816 r. przypominał raczej stary zaniedbany plac, przy którym widniały zgliszcza dawnej Szkoły Rycerskiej. W takim entourage’u w najlepsze prosperował bazar.
Wśród starych dokumentów znajdujących się w Archiwum UW znajdujemy Desygnację przekupek siedzących na Pałacu Kazimierzowskim z 1 czerwca 1816 r. Dowiemy się z niej, jak i gdzie handlowało ponad 150 przekupek, i że sprzedawały zieleninę, nabiał, sól, leguminy (czyli kasze, mąki i warzywa strączkowe) oraz mięso. Były też garnki, wyroby ze skóry, pieczywo i drób bity. Słowem, przed Pałacem Kazimierzowskim można było kupić przysłowiowy szwarc, mydło i powidło. Na pewno handlowano w każdy piątek, kiedy to ze wsi przyjeżdżały wozy konne, co rodziło problemy: „Od fur wiejskich, przez które wiele gnojów i nieczystości się pomnaża, którym stróże pałacowi nie mogą wydołać”. Przekupki płaciły od straganu zgodnie z taryfą, ale najwyraźniej nie starczało to na utrzymanie czystości. Z okien królewskiego Pałacu Kazimierzowskiego, zamiast reprezentacyjnego dziedzińca i pięknego ogrodu, widziano więc stragany, nieczynną studnię, trochę śmieci i latryny oraz plac budowy. Całość od strony Krakowskiego Przedmieścia zamykała brama, jakże inna od tej, przez którą dziś wchodzimy na teren uczelni. Wtedy w bramie sprzedawano… wódkę.
W połowie 1816 r. coś się jednak na tym zaniedbanym terenie zaczęło dziać. W dokumencie z 23 czerwca 1816 r. zarządca Pałacu Kazimierzowskiego pisał: „kloaka między pawilonami była tak napełniona, że przymuszony byłem do wywiezienia onej złotych srebrnych 4 zapłacić, co już uskutecznione zostało”. Pokwitowania za miotły i łopaty oraz za reperację studni potwierdzają, że zarządca tego terenu wziął się do porządków. Ostatecznie posprzątano zgliszcza po koszarach kadeckich, a z ruin wydobyto trochę sprzętu, na tyle wartościowego, że postanowiono sprzedać go na licytacji. I tak 2 sierpnia 1816 o czwartej po południu odbyła się licytacja przed samym Pałacem Kazimierzowskim. Kilka dni potem zadbano, aby dziura w płocie od strony skarpy została załatana i założono tam solidną furtkę. Brama od Krakowskiego Przedmieścia, która służyła wiemy już do czego, miała teraz strzec wejścia na teren. Murgrabia pisał: „Mam honor zawiadomić Pana Prefekta […] że w bramie Pałacu Kazimierzowskiego szynk z wódką ma być zabroniony, tak jak i jej sprzedawanie na placu Pałacu Kazimierzowskiego”. O zakazie tym poinformowano policję, która miała egzekwować jego przestrzeganie. Bazar przeniesiono na pobliskie Dynasy. W połowie września w trybie pilnym nakazano wywieźć „wszelkie nieczystości od dawna tam leżące”, dając zielone światło dla zatrudnienia tylu furmanów i woźniców, ilu potrzeba.
Skąd ta zmiana? Obszar ten przydzielono ówczesnemu Ministerstwu Oświaty. Z dokumentów wynika, że Komisja Rządowa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego ostatecznie przejęła opisywany teren 29 października 1816 r. Od tego momentu murgrabiemu Pałacu Kazimierzowskiego polecenia wydawało wspomniane ministerstwo oświaty. Widać starannie przygotowywano się do uruchomienia tu wyższej uczelni.
Warto przytoczyć też dokument z 17 listopada 1816 r., w którym zalecano, aby nadzorca budowlany „dopilnował, iż by drzewo do fabryki przysposobione sprzed nowej oficyny, i gruz sprzed korpusu (Pałacu Kazimierzowskiego) uprzątnąć, a ziemię przed tą oficyną, jak może być najrychlej, kazał wyrównać”.
Zwróćmy uwagę na datę cytowanego wyżej dokumentu, w tym czasie w Petersburgu przygotowywano się do podpisania przez cara Aleksandra I sławetnego dekretu o powołaniu uniwersytetu. Zapewne teren przed i za Pałacem Kazimierzowskim z każdym miesiącem porządniał, by być przygotowanym do oświatowej i edukacyjnej służby. W ciągu kilku następnych lat wybudowano tu kilka gmachów: np. Porektorski (gdzie mieszkali państwo Chopinowie), Mineralogiczny, Pomuzealny i Audytoryjny. Wreszcie w 1819 r. rozebrano wspominaną niesławna bramę. Nowa, służąca nam do dziś, zostanie wybudowana dopiero w 1911 r.
Historyczny kampus UW został więc wytyczony. Turyści, przechodzący Krakowskim Przedmieściem i zaglądający w ten uroczy zakątek Warszawy, niech wiedzą, że budowle otaczające uniwersytecki dziedziniec dobrze pamiętają czasy założenia największej uczelni w kraju.
Bohaterowie i uczeni od wymoczków. 1862-69
Po powstaniu listopadowym, jesienią 1831 r., uczelnię zamknięto. Przez ponad ćwierć wieku Warszawa znów nie miała swej wszechnicy. Gdy jednak nastał sprzyjający moment, po klęsce cara w wojnie krymskiej, udało się wymusić na władzach zgodę na powołanie Akademii Medyko-Chirurgicznej. W 1862 r. do uczelni tej dołączono trzy nowe wydziały i w ten sposób rozpoczęła działalność Szkoła Główna Warszawska.
To nowe wcielenie Królewskiego UW było silnie osadzone w tradycjach sprzed powstania listopadowego. Rektorem uczelni był Józef Mianowski, nauczano po polsku, a niemal wszyscy studiujący, jak i wykładający, byli Polakami. Jednakże czas nie sprzyjał nauce, w styczniu 1863 wybuchło powstanie.
Kilka dni przed jego wybuchem w Szkole Głównej odbyło się potajemne zebranie studentów. Decydowano, czy Szkoła Główna przystąpi do insurekcji. Jeden z zebranych tak przemówił: „Możemy pójść i wyginąć, ale nie chcemy przykładać ręki do zburzenia instytucji, która nie tylko do nas, ale i do przyszłości należy”. Większość uważała, że powstanie nie ma szans, a przykład Królewskiego UW, rozwiązanego w ramach represji po zrywie listopadowym, skutecznie chłodził nastroje.
Część studentów głosu rozsądku nie posłuchała. Kierując się patriotycznym wzmożeniem poszli do oddziałów partyzanckich. Największa grupa (ok. 40 osób) walczyła pod Krzywosądzą. Bili się bohatersko, ale przeciw regularnej, dobrze uzbrojonej armii rosyjskiej byli bez szans. Większość zginęła lub emigrowała z kraju, ale części udało się zataić swój powstańczy czyn. Cichcem wrócili na uczelnię, której głosu rozsądku wcześniej nie posłuchali.
W 1864 r., gdy powstanie chyliło się ku upadkowi, rektor i profesorowie Szkoły Głównej przyjęli medale z rąk rosyjskiego zaborcy. Były to jednak pozory uległości, a ozdobiony rosyjskim medalem rektor Mianowski przez palce patrzył na kilkumiesięczne nieobecności swych studentów. Przyjmował w poczet studentów dawnych partyzantów, o nic nie pytając. Pozornie w Szkole Głównej panował więc spokój.
Dopiero po latach na jaw wyszły dokumenty skrzętnie ukrywane przed carską żandarmerią. Oto prof. medycyny Polikarp Girsztowt często w latach 1863-65 wizytował różne naukowe placówki. W rzeczywistości opatrywał rannych powstańców, dowożąc leki do leśnych szpitali. Prof. prawa Henryk Wyziński wyjeżdżał rzekomo w celu „dokształcania się”, a naprawdę przewoził konspiracyjne dokumenty. Z kolei prof. zoologii Benedykt Dybowski w 1863 r. musiał z Kijowa do swojej pracowni przewieźć ogromny okaz zasuszonej rzadkiej ryby. W jego warszawskim gabinecie już stał dorodny okaz antylopy spreparowanej wprawną ręką preparatora Szkoły Głównej Stanisława Wysockiego. Dziś wiemy, że Wysocki i Dybowski byli funkcjonariuszami Rządu Narodowego, a w okazach ryby i spreparowanej antylopy ukryli pieczęcie i rozkazy powstańcze.
Szkoła Główna zdała egzamin z patriotyzmu – mądrego, wyrafinowanego, nakazującego walczyć mądrze, bez zbędnych ofiar. Taka walka też nie była bezpieczna, bo akurat Dybowski czy Wysocki zostali przez władze rosyjskie wykryci i z nauką w Królestwie Polskim musieli się już pożegnać.
Powstanie upadło. Miejsce Dybowskiego w Gabinecie Zoologicznym zajął August Wrześniowski. Dla władz rosyjskich nie był podejrzanym – ot, niegroźny uczony piszący Historię naturalną wymoczków . Tymczasem Wrześniowski zdobył zaufanie studentów. Całymi latami wszczepiał im zamiłowanie do nauki i pogląd, że swą mądrością najlepiej służyć będą ojczyźnie. Zaczynano rozumieć, że etap bohaterskich zrywów już minął. Zaczęła się era pracy organicznej.
Ta mądrość nie zdołała ochronić Szkoły Głównej, którą w ramach popowstaniowych represji rozwiązano latem 1869 r. W jej miejsce powołano rosyjski Cesarski UW. Od tej pory przez 45 lat nauczano na uniwersytecie po rosyjsku.
Uniwersytet Warszawski razy dwa. 1915.
W historii uczelni znajdziemy taki okres, gdy istniały dwa Uniwersytety Warszawskie. Oto bowiem czas darzonego przez Polaków powszechną niechęcią rosyjskiego Cesarskiego UW dobiegał końca. Był rok 1915 i trwała I wojna światowa. Do Warszawy zbliżali się Niemcy i w obliczu „germańskiego” niebezpieczeństwa rektor Siergiej Iwanowicz Wiechow zarządził ewakuację uczelni w głąb Rosji. Na początku lata załadowano dobytek uniwersytecki do kilku pociągów i wysłano na wschód. Ewakuowano też rosyjski personel.
Na początku sierpnia 1915 r. do Warszawy wkroczyli Niemcy. Nowy okupant, chcąc pokazać się z dobrej, tolerancyjnej strony, udzielił zgody na utworzenie polskiego uniwersytetu w starym kampusie przy Krakowskim Przedmieściu. Rektorem odrodzonej uczelni został znany pediatra i mąż stanu Józef Brudziński. W murach Pałacu Kazimierzowskiego znów można było mówić po polsku, wróciła elementarna swoboda, a wśród studiujących po raz pierwszy pojawiły się kobiety.
Nowy, patriotycznie usposobiony rektor Brudziński kazał zdjąć carskie oznakowania. Problem w tym, że woźni, którym to zlecono, po prostu się bali. „Panie rektorze! A co będzie, jak Ruskie wrócą? Toć mnie wywalą z roboty” – argumentowali niemal wszyscy. Niemal, bo jedynym wyjątkiem był młody woźny, na tyle odważny, że zgodził się zdjąć carskie orły i tablice informacyjne pisane cyrylicą. Pod warunkiem, że pomoże mu w tym rektor. I tak obaj panowie: rektor i woźny ruszyli dziarsko z drabiną odrywać obce napisy i godła. W 1916 r. nad bramą UW umieszczono stary uniwersytecki znak orła w koronie, otoczonego pięcioma gwiazdami. Na kampusie pojawiły się polskie napisy i na dobre rozpoczęła się era polskiego Odrodzonego UW.
Tymczasem stary rosyjski uniwersytet ewakuowano do Moskwy. Stamtąd rosyjscy uczeni rozsyłali delegacje w różne strony Rusi, szukając dogodnego miejsca na „tymczasową”, jak mniemano, siedzibę. Najlepszą ofertę miał dla nich Rostów nad Donem.
Gdy rosyjscy profesorowie rosyjskiego UW przyjechali do Rostowa, czekała na nich delegacja, złożona z najwyższych władz tego 200-tysięcznego miasta. Ewakuowanym profesorom z Warszawy pokazano budynki, które mogły służyć uczelni i obiecano pomoc finansową. Propozycja została przyjęta i tak oto Cesarski Uniwersytet Warszawski zaczął działać półtora tysiąca kilometrów od Warszawy.
W Warszawie nikt się tym specjalnie nie przejął i chyba tego w ogóle nie zauważono. Cesarski Uniwersytet Warszawski w Rostowie nad Donem trwał jeszcze przez dwa lata. Wreszcie w 1917 r. zdano sobie sprawę, że rosyjska władza do Warszawy już nie wróci i skończono z fikcją. W lipcu 1917 r. Cesarski Uniwersytet Warszawski w Rostowie przemianowano na Państwowy Uniwersytet w Rostowie. Siergiej Iwanowicz Wiechow, ten który przeniósł Uniwersytet z Warszawy do Rostowa, został pierwszym rektorem nowej uczelni.
Obaj rektorzy dwóch różnych Uniwersytetów Warszawskich władzą rektorską nie cieszyli się długo. Józef Brudziński zmarł w grudniu 1917 r., nie dożywając szczęśliwej chwili, gdy wskrzeszono niepodległą ojczyznę. Wiechow zmarł piętnaście miesięcy później i nie dane mu było widzieć wolnej Rosji, o której marzył. Rostów wkrótce zajęli bolszewicy.
Państwowy Uniwersytet w Rostowie kilkakrotnie zmieniał swoje oblicze, aż pod koniec XX w. tamtejsi uczeni uświadomili sobie, że ich uczelnia pochodzi od UW. To właśnie dlatego obecny rektor z Rostowa przyjechał na jubileusz UW do Warszawy, do miasta, które choć tego nikt nie planował, dało początek innemu uniwersytetowi.
Uniwersyteckie insygnia i doktorat h.c. obywatela Naczelnika Państwa. 1921
Wszyscy wiemy, że togi, gronostaje i łańcuchy są zewnętrznymi oznakami władzy rektorskiej czy dziekańskiej. Nie wyobrażamy sobie, by wielka uniwersytecka uroczystość odbywała się bez tych atrybutów, bywało jednak inaczej.
W 1915 r., gdy rektorem został Józef Brudziński, Uniwersytet Warszawski nie miał własnej togi i gronostajów. Nie wypadało powracać do rosyjskiego szynela zapinanego na kilkanaście guzików, bo nie był modny i źle się kojarzył. Strój profesorski na uroczystości zewnętrzne z epoki Królewskiego UW (1816-31) z paradną szpadą u boku, pachniał anachronizmem. Tak więc rektor Brudziński w uroczystych chwilach uczelni paradował z laseczką, w meloniku i we fraku, jak każdy czcigodny mieszczanin.
Tymczasem sytuacja uczelni krzepła, w 1920 r. nadano pierwszą w odrodzonej historii habilitację. Uroczystość odbyła się 23 czerwca (jej bohaterem był dr zoologii Witold J. Stefański) i niezręcznie było nadawać „veniam legendi” bez ceremonialnych strojów. Jednak wojna z bolszewikami zaprzątnęła umysły akademików i przez kolejne trzy-cztery miesiące nie myślano o tym. Gdy jednak na początku 1921 r. powrócono do nauki, uczelnia znów stanęła przed problemem braku insygniów. Aby się z tym uporać, oddelegowano ks. prof. Władysława Szczepańskiego i prof. Eugeniusza Jarrę do ułożenia scenariusza uroczystości nadania insygniów (inwestytury) UW. Z inicjatywy Jarry senat uczelni zwrócił się do rozmaitych sponsorów (np. firma Poznańskiego z Łodzi, Łódzki Związek Włókienniczy i tamtejszy magistrat) o ufundowanie cennych tóg i biretów. Poproszono też Radę Miejską Warszawy o pokrycie kosztów wykonania srebrnych bereł i łańcuchów rektorskich i dziekańskich. Wydawało się, że wszystko to z entuzjazmem zostanie sfinansowane, ale… Jedna z wpływowych radnych uświadomiła wszystkim, że dzieci głodują, że ludzie nie mają gdzie mieszkać, że powszechny kryzys dotyka wszystkich warszawiaków. Wniosek przepadł, a uniwersyteckim profesorom po takim dictum bojowej radnej nie wypadało się upierać.
Ktoś jednak wpadł na genialny pomysł. Uczelnia dostanie drewniane berło i zwykłe łańcuchy z cyny. To będzie znakomita propaganda dla uczelni, która wie, co to skromność. Gdy kuto łańcuchy dziekańskie, przekuto też sens uroczystości inwestytury – z bogatej i pełnej przepychu, na manifestacyjnie skromną, choć mimo to dostojną.
Na uroczystości nadania insygniów UW w dniu 2 maja 1921 r. zjawił się sam naczelnik państwa Józef Piłsudski. Aby ceremonię jeszcze bardziej uświetnić, postanowiono nadać doktoraty honoris causa obywatelowi naczelnikowi, H. Hooverowi, W.T. Wilsonowi i F. Fochowi. Podkreślmy, że były to pierwsze doktoraty honorowe w dziejach uczelni!
Z uhonorowanych gości przybył tylko Piłsudski, co i tak było ogromnym przeżyciem dla społeczności uniwersyteckiej. Jedna ze studentek zemdlała ze wzruszenia. Nieprzyzwyczajeni do chodzenia w paradnych strojach profesorowie (przecież po raz pierwszy w dziejach odrodzonego UW używali tóg) mieli problemy z poruszaniem się w nich. Profesor filozofii, wchodząc na podium, zaplątał się w fałdy i runął jak długi.
Mimo tych potknięć uroczystość nadania insygniów, jak i doktoratu honoris causa, udała się znakomicie. Dzień był piękny i słoneczny. Goście dopisali, przyszli senatorowie i posłowie, członkowie rządu i władz kościelnych, korpus dyplomatyczny i miejscy radni. W auli przystrojonego odświętnie kwiatami Pałacu Kazimierzowskiego chór zgrabnie odśpiewał Gaudeamus i inne stosowne utwory; długi orszak profesorów w różnobarwnych togach i sztandary zrobiły wrażenie. Angielski poseł, który widział niejedno, zachwalał uroczystość i przyrównywał ją do ceremoniału szacownego Oxfordu.
Ceremonia inwestytury musiała się też podobać Józefowi Piłsudskiemu. Dostał przecież doktorat h.c. z medycyny, choć jego rzeczywista znajomość przedmiotu sprowadzała się do kilkunastomiesięcznych studiów medycznych w Charkowie. Został także wspaniale pożegnany – na koniec imprezy rektor UW J.K. Kochanowski wzniósł okrzyk: „Naczelnik Państwa, Wódz Naczelny, Marszałek Polski Józef Piłsudski – Niech Żyje!”.
– „Niech Żyjeeee!”, gromko odpowiedziała aula.
Od tego pamiętnego dnia sprzed 90 lat Uniwersytet Warszawski ma swoje togi i birety. Drewniane berło zaś i cynowe łańcuchy w ciągu następnych lat sukcesywnie zamieniano na podobne, ale zrobione z cenniejszego kruszcu.
W objęciach marksizmu. 1947-1955
Z zawieruchy II wojny światowej uniwersytet wyszedł mocno okaleczony. Tablicę upamiętniającą prawie 200 wykładowców, którzy zginęli, zamontowano na ścianie Instytutu Historycznego kilka lat po wojnie. Poległych studentów nawet nikt nie próbował policzyć. Znana była za to liczba ocalałych obiektów przy zabytkowym kampusie uczelni.
Ocalała Biblioteka UW i sąsiedni gmach porektorski. Instytut Historyczny istniał tylko po części. Klatka schodowa po stronie południowej była zawalona gruzem. W żadnym z budynków nie było szyb w oknach, a na całym terenie pełno było niemieckich min, a także co najmniej kilkanaście grobów. To właśnie przez wiosenne miesiące 1945 r. zastanawiano się, czy nie przenieść uniwersytetu do Milanówka albo jeszcze dalej – do Łodzi. Jednak determinacja środowiska akademickiego zwyciężyła i postanowiono uczelnię odbudowywać. W grudniu 1945 r., choć z opóźnieniem, rozpoczął się pierwszy powojenny rok akademicki.
Zwolna uniwersytet odbudowywano, ale wraz z odrodzeniem uczelni w jej środowisko wkraczała też nowość – ideologia marksistowsko-leninowska. Jej nauczaniem miały się zająć odpowiednie kadry ściągnięte z Moskwy. Taką właśnie żarliwą komunistką po moskiewskich szkołach była Celina Bobińska, która proponowała: „wokół naukowca pepeerowca należy stworzyć taką samą atmosferę szacunku i ułatwień w pracy, jaka już od lat istnieje w ZSRR wokół komunisty naukowca”. Nowa nauka przyjmowana była z niechęcią. W 1947 r. minister Skrzeszewski alarmował: „na uniwersytetach panoszą się elementy reakcyjne. Elementy postępowe muszą się po prostu ukrywać. Nawet nasi towarzysze na oficjalnych konferencjach ulegają tej presji, podpisują pewne akty, z których później muszą się wycofywać”.
Nowa władza najwyraźniej nie była zadowolona. Rektor Stefan Pieńkowski, który w czasie hitlerowskiej okupacji był z ramienia obozu londyńskiego szefem konspiracyjnego szkolnictwa wyższego, musiał ustąpić. Nowo wybrany rektor Franciszek Czubalski (od tego momentu każdy rektor musiał być już zatwierdzony przez Bolesława Bieruta), choć był związany z PPS-em, też wydawał się za mało dyspozycyjny wobec władzy. W 1949 r. kolejnym rektorem został posłuszny członek PZPR Jan Wasilkowski. Choć natychmiastowej poprawy w upartyjnieniu nie osiągnięto (tylko 2,5% studentów należało do PZPR), to jednak zmiany rokowały nadzieję. Marksizm-leninizm zaczęto wykładać niemal na wszystkich wydziałach – nawet na Wydziale Teologicznym. W dotychczas reakcyjnym świecie uniwersytetu coraz częściej zaczęły pojawiać się publiczne listy zawierające pochwałę władz partyjnych lub samokrytykę. W 1949 r. Akademickie Koło Miłośników Muzyki (czyli uniwersytecki chór) musiało wydać oświadczenie: „Biorąc pod uwagę głębokie przemiany społeczno-gospodarcze i możliwość przyłączenia się do centralnie planowanej i realizowanej przez Państwo Ludowe akcji rozbudowy i przebudowy kultury – uchwaliliśmy na mocy paragrafu 29 rozwiązanie naszego stowarzyszenia”. Jednocześnie najlepszych i niezależnych usuwano z akademii, tak jak Władysława Tatarkiewicza.
Wkrótce też największą od lat dwudziestych uczelnię poważnie okrojono. W 1950 r., w zgodzie z wzorcem radzieckim, z uniwersytetu oddzielono jedną z najstarszych uniwersyteckich dyscyplin – medycynę. Wydział Lekarski i Farmaceutyczny zaczął stanowić nową uczelnię – Akademię Medyczną. Wkrótce odseparowano od uczelni na Krakowskim Przedmieściu weterynarię, a w 1954 teologię.
W 1955 r. nowe władze obchodziły X lecie Uniwersytetu Warszawskiego w PRL, z dumą twierdząc, że dawny „burżuazyjno-mieszczański uniwersytet” na zawsze już przestał istnieć. Na szczęście szybko się okazało, że były w błędzie, choć medycyna, weterynaria ani teologia nigdy już na Krakowskie Przedmieście nie powróciły.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.