Wróćmy do Lema

Marek Misiak

Kilka miesięcy temu miałem okazję wdać się w dyskusję ze znajomym, który wyraził rozczarowanie słabą, jego zdaniem, promocją polskiej kultury – a szczególnie literatury – za granicą przez powołane do tego celu instytucje oraz polskie władze. Zgodziłem się z nim, byłem jednak sceptyczny co do jego koncepcji, jacy rodzimi pisarze powinni być promowani, przynajmniej w Europie Zachodniej i USA (kolega wykazywał zdecydowaną preferencję dla powieści historycznych). W którymś momencie spytałem znajomego, czy zdaje sobie sprawę, jaki polski pisarz zdobył największą sławę za granicą, i to bez wsparcia czynników oficjalnych. Mój rozmówca bez wahania wymienił Sienkiewicza. Tymczasem autor Trylogii przebił się przez barierę językową tylko raz, dzięki Quo vadis , poza nią żadna inna jego powieść nie cieszyła się już popularnością poza polskim obszarem językowym (choć były tłumaczone). Twórcą, o którego mi chodziło, był natomiast Stanisław Lem.

Coraz mniej znany

Niedawno minęła dziesiąta rocznica śmierci autora Solaris , nie będziemy zatem w stanie olśnić Zachodu żadną jego nową powieścią czy tomem esejów. Problem polega jednak na czymś innym: również w swojej ojczyźnie Lem jest coraz mniej znany. Młode pokolenie – choć wbrew kasandrycznym wizjom czyta całkiem sporo – coraz rzadziej kojarzy go z jakimkolwiek tytułem, a zdarza się, że nazwisko nie jest wiązane nawet z żadnym gatunkiem. Nie wynika to wcale z tego, by fantastyka naukowa radykalnie traciła na popularności, ale z faktu, że jest ona coraz bardziej fiction, a coraz mniej science.

Dlaczego poruszam ten temat? Coraz częściej mówi się o wyobcowaniu współczesnej nauki – zwłaszcza nauk przyrodniczych, ścisłych i medycyny – ze współczesnego społeczeństwa i tego, czym ono żyje. Przyczyn jest wiele (nie będę ich tu omawiał) i proces ten nie zaczął się wczoraj. Jednak do pewnego momentu jednym z czynników, które takiemu wyobcowaniu przeciwdziałały, była w moim przekonaniu właśnie literacka (w znacznie mniejszym stopniu filmowa) fantastyka naukowa, a twórczość Stanisława Lema stała się tego najlepszym przykładem. Widzenie świata i wyrafinowane koncepcje jego opisu tworzone przez matematyków, cybernetyków, fizyków, biologów i innych specjalistów znajdowały swoje wcale nieuproszczone i niezinfantylizowane odbicie w twórczości pisarzy SF, którzy starali się jednocześnie ukazywać psychologiczne i społeczne skutki nowych odkryć i wynalazków (nierzadko inspirując się przemyśleniami psychologów i socjologów). Pozwalało to do pewnego stopnia oswoić lęki czytelników przed zmianami i pokazać, że w bliższej lub dalszej przyszłości ludzkość poradzi sobie zapewne z jednymi problemami, aby zmagać się z innymi, wytworzonymi przez zmiany w sposobie życia dzięki nowym technologiom. Inne utwory pozwalały na eksperymenty myślowe – ukazywały bohaterów żyjących w społeczeństwach zorganizowanych w alternatywny sposób lub zmagających się z sytuacjami, w których ludzie być może nigdy się nie znajdą. Powieści takie w kostiumie SF mówiły o teraźniejszości albo rozważały ważkie problemy filozoficzne (w tym z dziedziny filozofii nauki). Chociaż przez wielu naukowców Lem i inni autorzy ambitnej fantastyki naukowej byli postrzegani mimo wszystko jako dyletanci fabularyzujący wyniki naukowe, to jednak znaczenie jego i innych autorów dla szerszego wprowadzenia osiągnięć nauk ścisłych do dyskursu publicznego było niezaprzeczalne.

Uniszowienie

Badania czytelnictwa prowadzone w Polsce już od lat 80. wykazywały, że pewien odsetek osób czytających literaturę piękną wybiera przede wszystkim powieści i zbiory opowiadań należących do szerokiej kategorii fantastyki (zaliczane są do niej trzy gatunki: fantastyka naukowa, fantasy i horror, przy czym granice między nimi są dość płynne). Grupa ta nieco zmalała od lat 80., ale miała dość zwarty charakter (trochę jak „żelazne elektoraty” partii politycznych). Zmiana nastąpiła mniej więcej od 2001 roku, a zatem od ogromnego sukcesu artystycznego i komercyjnego ekranizacji Władcy Pierścieni . Ostatecznie przechyliło to bowiem wahadło w stronę fantasy, która – przy wszystkich zaletach – nie nawiązuje w żaden sposób do dorobku współczesnej nauki. Grupa osób czytających science fiction zmalała jeszcze bardziej – jest to gatunek niszowy jak nigdy wcześniej – a w dodatku w powieściach SF coraz istotniejszy staje się komponent mistyczno-paranormalny (dobrym przykładem jest skądinąd bardzo udana powieść The Burning Dark Adama Christophera, w której około roku 3000 grupa astronautów likwidujących starą stację kosmiczną kontaktuje się z duchami radzieckich kosmonautów sprzed 1000 lat). Fantastyka naukowa przestała być zatem formą spotkania nauki z literaturą, a stała się kolejną konwencją literacką, nadal pozwalającą na tworzenie dzieł wybitnych pod względem artystycznym, ale już nie na łączenie obu tych sfer zainteresowań przez czytelników.

Powoduje to jeszcze silniejsze „uniszowienie” tego gatunku, gdyż coraz mniej potencjalnych czytelników postrzega go jako atrakcyjny, a w konsekwencji szansa na to, że powieść SF będzie postrzegana jako dobra literatura w ogóle, jest coraz mniejsza. Gdy trzydzieści lat temu ktoś został przyłapany na czytaniu Lema czy Zajdla, a z autorów zagranicznych Dicka, Vonneguta czy braci Strugackich, prawdopodobieństwo uznania za nerda było znacznie mniejsze. Fantastyka naukowa w pewien sposób wróciła do jednego z poprzednich etapów rozwoju – tego z czasów kosmitów uganiających się za ludźmi z laserowymi karabinami (a więc do kina SF lat 50., i to tego mniej ambitnego). Do SF zaliczane są zatem filmowe opowieści o superbohaterach czy utwory literackie i filmowe łączące konwencję space opera z czystym fantasy, a zatem wątkami magicznymi (dobrym przykładem są Gwiezdne wojny). Ofiarą tego padają zaś ambitniejsze propozycje w rodzaju Interstellar, Grawitacji czy Incepcji. Wielu moich znajomych jest zdziwionych, gdy dowiadują się, że właśnie te filmy są czystą gatunkowo fantastyką naukową w stopniu znacznie większym niż Gwiezdne wojny lub Iron Man.

Bezsilność nauki

Do dziś pamiętam, jak po raz pierwszy czytałem Solaris. Powieść ta zafascynowała mnie przede wszystkim postawieniem problemu ważkiego jednocześnie z punktu widzenia filozofii i nauk ścisłych (tych istotnych dla ewentualnych prób nawiązania kontaktu z obcymi cywilizacjami – abstrahując od tego, czy ludzkość faktycznie kiedykolwiek taki kontakt nawiąże): Czym jest komunikacja? Jakie są ograniczenia naszych umysłów i naszego postrzegania? Czy gdy spotkamy się z Obcymi, będziemy w stanie w ogóle rozpoznać w nich obcych – żywe myślące istoty? Czy jestem pewien, że wiem, co mówię do innych i rozumiem to, co inni do mnie mówią? Czym jest pamięć i czy musi stanowić obciążenie? Solaris porusza problemy niemożności zrozumienia Wszechświata, bezsilności nauki wobec innej formy istnienia oraz bezradności człowieka, który w kosmosie nie może się uwolnić od balastu ziemskich wspomnień i wyrzutów sumienia. Czytając tę powieść, zadawałem sobie te pytania i widziałem, że jej lektura daje mi wcale nie mniej niż lektura wielu innych ważnych utworów, zaliczanych do literatury pięknej głównego nurtu. Dla mnie – humanisty bez fachowego przygotowania w dziedzinie nauk ścisłych – ambitna literatura SF stanowiła sposób na zetknięcie się z naukowym sposobem myślenia na znanym mi terytorium. Współczesna humanistyka krąży często wokół idei wyczerpania i chce jedynie układać w nowe kombinacje wytworzone już wcześniej elementy, w dodatku wychodząc z założenia, że niczego nie można traktować do końca serio i wszystko może być podmiotem lub przedmiotem co najwyżej subiektywnej „narracji”. Fantastyka naukowa – w moim doświadczeniu szczególnie w wykonaniu Lema – przywraca właściwą perspektywę patrzenia na świat – nie wszystko dzieje się wewnątrz naszych głów, jest jeszcze zewnętrzny świat, który można i trzeba poznawać zamiast w nieskończoność analizować własne lub cudze idiosynkrazje.

Takie utwory powstają również dziś, ale by wyłowić je z obfitej produkcji w obszarze literackiej SF, trzeba śledzić branżowe czasopisma i portale internetowe. Lecz do tego z kolei trzeba być fanem fantastyki naukowej. Koło się zatem zamyka – nikt spoza środowiska nie wychwyci tych powieści i science fiction pozostanie niszą. Zawsze mam nadzieję, że sytuacja tego gatunku w literaturze się zmieni, gdy jakiś ceniony twórca głównego nurtu opublikuje powieść SF, jednak najczęściej jest to jedynie kostium science fiction, służący do mówienia o teraźniejszości i odnoszący się do osiągnięć nauki co najwyżej na trzecim planie. Utwory takie jak Opowieść podręcznej czy Oryks i Derkacz Margaret Atwood, Pamiętnik przetrwania Doris Lessing, Ludzkie dzieci P.D. James i Możliwość wyspy Michela Houellebecqa to literatura najwyższej próby, nie przyczynią się one jednak do zmiany społecznego statusu fantastyki naukowej jako takiej.

Po co nam Lem?

W pewien sposób renesans fantastyki naukowej byłby na rękę wyższym uczelniom – w przeszłości zdarzało się, że liczba kandydatów na studia fizyczne czy astronomiczne rosła pod wpływem tego rodzaju lektur (dobrym przykładem są bracia Strugaccy, których powieści skłoniły niejednego radzieckiego licealistę do wyboru politechniki). Nasze państwo działa racjonalnie, chcąc promować studiowanie kierunków ścisłych i inżynierskich. Być może jednak kuszenie stabilnym zatrudnieniem, wysokimi zarobkami i możliwością rozwoju to wciąż zbyt mało i odsetek studentów na takich kierunkach jest wciąż zbyt skromny w stosunku do ogółu studiujących, a wszystko to dlatego, że nauka jest obecna w obiegu publicznym w formie tabloidowych doniesień, a nie literatury – choćby nawet nie miał być to Lem, lecz dzieła napisane co najwyżej poprawnie. Chociaż… Lem to nie tylko Solaris , lecz także żywa akcja, napięcie i klimat. Gdy podsunąłem mojemu rzadko czytającemu znajomemu NiezwyciężonegoPowrót z gwiazd , po połknięciu pierwszej z tych powieści w jeden wieczór spytał mnie: „Marek, jak to jest, że w Hollywood nigdy tego nie zekranizowali?”. 