Spojrzenie w przyszłość

Grzegorz Filip

Nowy zeszyt kwartalnika „Nauka” (nr 3/2016) przynosi kilka artykułów dotyczących przyszłości uniwersytetu. Podjęcie tej tematyki wiąże się oczywiście z pracami nad nową ustawą o szkolnictwie wyższym. Zatrzymajmy się nad wybranymi artykułami. 

Jednym z nich jest szkic Zbigniewa Drozdowicza (UAM) Zagrożenia dla polskich uniwersytetów . Pośród zagrożeń istoty uniwersytetu autor wymienia naśladownictwo: mechaniczne przenoszenie obcych doświadczeń, które sprawdziły się w innych warunkach kulturowych, ekonomicznych i społecznych. „Problem również w tym, że do tych amerykańskich rozwiązań podchodzimy dosyć bezkrytycznie” – pisze prof. Drozdowicz i dodaje: „jedną z najpoważniejszych dolegliwości polskich uczelni, w tym najbardziej znaczących uniwersytetów, jest deficyt takiego krytycyzmu, który umożliwiłby skuteczną obronę przed wtłaczaniem ich w amerykańskie wzorce”. Mówiąc o istocie uniwersytetu, filozof krytykuje pojmowanie go jako swego rodzaju przedsiębiorstwa. W podrozdziale o zagrożeniu uniwersyteckich wielkości Drozdowicz przywołuje Autobiografię intelektualną Richarda Rorty’ego, dostrzegając, że wszystkie przywoływane przezeń wielkości z Yale czy Princeton „swoją uniwersytecką pozycję budowały (…) na osiągnięciach wielkich poprzedników z przeszłości”.

Ciekawy, żywo napisany tekst prezentuje trójka autorów: Grażyna Wieczorkowska, Grzegorz Król i Jerzy Wierzbiński (UW). Artykuł Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość edukacji akademickiej można potraktować jako dalszy ciąg listy zagrożeń czyhających na uniwersytecką edukację. Autorzy dostrzegają, że mamy dziś na uniwersytecie studentów z pokolenia Facebooka, stosujących lubię/nie lubię jako kryterium kategoryzacji, unikających intelektualnego dyskomfortu, preferujących zmediatyzowane interakcje, przyzwyczajonych do chodzenia na skróty, szukających tylko informacji praktycznych. Wynik badań ankietowych niedużej próby studentów zarządzania (I rok studiów II stopnia) pokazał, że 74% widzi studia magisterskie jako kurs przygotowawczy do pełnienia konkretnych ról zawodowych, dostosowany do wymogów rynku pracy, z naciskiem na umiejętności praktyczne, a tylko 16% optuje za studiami magisterskimi jako przyswajaniem wiedzy ogólnej i teoretyczno-metodologicznej, która umożliwi później zmiany kwalifikacji i nabywanie nowych umiejętności. Studenci wolą zajęcia łatwe i atrakcyjne, piszą autorzy, niż zajęcia trudne i znojne, „nie zdając sobie sprawy z tego, że do odniesienia sukcesu w konkurencji na globalnym rynku potrzebna jest przede wszystkim sprawność myślenia, a tę kształci się, wychodząc poza sferę komfortu”. Celem edukacji jest kształcenie umysłów – upierają się autorzy – czyniąc tak wbrew przekonaniom, ugruntowanym już całkiem mocno w ciągu ostatnich lat, mówiącym, że najważniejsza jest praktyka, warsztaty, specjalizacje, aktualność… Owszem, ale w szkole zawodowej, nie na uniwersytecie. Fenomen wprowadzenia w Polsce systemu bolońskiego w znanym kształcie tłumaczą autorzy wyćwiczoną przez nas w okresie komunizmu zdolnością adaptacji do najbardziej absurdalnych rozporządzeń. Dają przykład absurdu: student mający licencjat z japonistyki podejmuje studia magisterskie z zarządzania i razem z kolegami po licencjacie z zarządzania studiuje bez przygotowania metody statystyczne. Inny absurd, to twierdzenia, jakoby uniwersytety „świadczyły usługi edukacyjne”. Jakież to „usługi”, skoro ich jakość zależy w równym stopniu od wysiłku „usługodawcy” i „usługobiorcy”? Cieszy mnie to, że nie wszyscy dali się otumanić i że w refleksji o nauczaniu akademickim wraca zdrowy rozsądek.

Trójka autorów odnosi się w swoim artykule także do badań naukowych i sytuacji badaczy. Jak od tej strony wygląda uniwersytet? Wspólnoty badaczy poszukują nie tyle prawdy, ile sukcesu biznesowego. „Nagradzani są nie ci, którzy piszą wtedy, gdy mają coś do powiedzenia, ale ci, którzy piszą i publikują non stop”. „Pisanie konsumuje czas, który powinien być przeznaczony na myślenie”. Autorzy mocno podkreślają zjawisko wciąż słabo dostrzegane: „naukowcy są bardziej lojalni wobec własnego wydziału niż całej uczelni, jednostki organizacyjne tego samego uniwersytetu zachowują się jak plemiona walczące o posiadanie jak największego terytorium i przywilejów kosztem swoich sąsiadów”. Gdy dodać do tego – to już moja uwaga – egoistyczne zachowania osób i grup w ramach poszczególnych wydziałów, zobaczymy dyspersję w miejsce wspólnoty akademickiej. Podobnie jest – piszą autorzy – z przedmiotem badań. Subdyscypliny mogą mieć sens w przyrodoznawstwie, w naukach społecznych są szkodliwe. Naukowcy pracują dłużej, muszą uczyć więcej niż kiedyś i w większych grupach (oszczędność). Z taką masą studentów trudno czasem nawiązać kontakt wzrokowy, a co mówić o nawiązaniu relacji osobowych. Tymczasem „zadaniem prowadzącego jest zainteresowanie słuchaczy przedmiotem, wzbudzenie i utrzymanie motywacji do nauki, skłonienie do wysiłku intelektualnego (…), zdobycie ich zaufania”.

Grzegorz Filip