Meissnerowie, Lutosławscy i inni

Cz. 2

Magdalena Bajer

Druga wojna światowa przedzieliła wyrazistą cezurą losy polskich rodzin inteligenckich, stawiając je przed niełatwą koniecznością – udziału w życiu zbiorowym, któremu historia wyznaczyła nowe warunki, ograniczonej wolności, podporządkowania pracy zawodowej i działalności społecznej rygorom narzuconej ideologii i kontroli ze strony władz komunistycznych. Utrwalony etos nakazywał zarówno ofiarną, rzetelną pracę zawodową, jak i aktywność bezinteresowną, tam gdzie była aktualnie potrzebna. Przedstawiciele takich rodzin wybierali wedle głęboko zakorzenionych w umysłach i sercach rozeznań tego, co należy i tego, co się nie godzi.

* * *

Władysław Koss, dziadek macierzysty przyszłego profesora fizyki Krzysztofa Meissnera, który mi opowiadał rodzinne dzieje, spędziwszy okres okupacji na Węgrzech (relacja o tym w FA nr 7-8/ 2016) – dokąd udało mu się sprowadzić z okupowanej Polski czwórkę osieroconych przez matkę dzieci, a po przejściu frontu odnaleźć je na południu kraju, dokąd uciekały znad Balatonu, gdzie zamknięto polską szkołę, w której się uczyły – wrócił z całą rodziną do Krakowa w sierpniu 1945 roku.

Po krótkim pobycie we Wrocławiu powołano go do erygowania Wydziału Prawa (z wykształcenia był prawnikiem) na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Utrwalał się naukowy wątek rodzinnej tradycji.

Przeciw marzeniom

Czwórka rodzeństwa przebywała podczas nauki szkolnej, potem studiów, w internatach i domach akademickich (piąta, najmłodsza siostra była cały czas u przybranych rodziców), gdyż ojciec, po przeżyciach w czasie oblężenia Budapesztu, kiedy się ukrywał, do końca życia ciężko chorował.

Przyszła matka mego rozmówcy, Teresa, marzyła o studiach lekarskich, ale w warunkach ideologicznej opresji czasów stalinowskich nie miała na to szans. Skończywszy w 1952 r. prywatną szkołę sióstr prezentek w Krakowie, gdzie maturę ze wszystkich przedmiotów, przed zewnętrzną komisją (inaczej niż w szkołach państwowych), zdała na same piątki, mogła – wedle dekretu ówczesnych władz – studiować tylko WF albo geografię (!). Z bólem serca, którego nigdy nie przemogła, wybrała ten drugi kierunek, po czym uczyła w szkole przez całe – przedwcześnie zakończone, z powodu choroby serca – życie, żywiąc nadzieję, że któryś z synów zostanie lekarzem. To pragnienie spełnił starszy, Andrzej, który jest znanym w Warszawie kardiologiem. Profesor Krzysztof podkreśla mocno, że po takich doświadczeniach (także w okresie sowieckiej okupacji podczas wojny) trudno się dziwić niezmiennie negatywnemu stosunkowi matki do komunizmu.

Najstarsza jej siostra, Felicja, po studiach filologicznych pracuje już ponad pół wieku w Słowniku staropolskim – od pierwszego tomu tego wydawnictwa – zajmując się słownictwem medycznym. Wszelkie pytania dotyczące łacińskiego pochodzenia słów pan profesor kieruje do niej jako „ostatecznej instancji”, a miewa do tego nierzadkie okazje, o czym dowiedziałam się pod koniec naszego spotkania, gdy opowiadał o sobie.

Trzecia siostra, Olga, skończyła historię sztuki, która była jej wielką pasją, i do przejścia na emeryturę pracowała w Muzeum Czartoryskich.

Jedyny brat, Zygmunt, obdarzony talentami technicznymi, wyspecjalizował się w naprawie i konserwacji aparatów rentgenowskich, gdy tylko weszły w Polsce do powszechnego użytku w służbie zdrowia. Tę rodzinno-zawodową tradycję kontynuuje jego syn w epoce aparatów kolejnej już generacji.

W tym pokoleniu wyższe wykształcenie i wykonywanie inteligenckich zawodów było niedyskutowaną oczywistością, jak zupełnie naturalne stało się pokonywanie wszelkich wiodących do tego przeszkód. Wybierali szkoły z internatem, później życie w domach akademickich lub na stancjach oraz kierunki studiów wedle autentycznych zainteresowań, jak to sugerował ojciec i realnych możliwości, a nie przewidywanych po dyplomie profitów.

Fantastyczny wybór

Młodszy syn Teresy i Czesława Meissnerów wedle pragnienia matki miał także zostać lekarzem, co wynagrodziłoby po części jej życiowy zawód. Krzysztof jednak ciekawości medycyną nie zdradzał, od dziecka niemal interesował się chemią. W liceum poszedł do klasy biologiczno-chemicznej po to, żeby wziąć udział w chemicznej olimpiadzie. Doszedł do finału, co zapewniło mu – już w pierwszej klasie – indeks na studiach chemicznych. W drugiej klasie również doszedł do ogólnopolskiego etapu olimpiady, trwając w przeświadczeniu, że to chemię będzie studiował. Słuchając o tym, przypomniałam sobie losy przedstawicieli innych uczonych rodów, którzy do fizyki dochodzili podobną drogą.

Krzysztof Meissner w drugiej licealnej przeczytał Chemię kwantową Włodzimierza Kołosa i, jak dzisiaj mówi, zachwycił się tą lekturą o sprawach sięgających znacznie ponad horyzont ówczesnej szkolnej nauki. Postanowił poznać je lepiej, a drogą do tego była fizyka, leżąca, jak to pokazywał autor książki, u podstaw chemii kwantowej.

W trzeciej klasie wziął udział w olimpiadzie… fizycznej i został laureatem, co powtórzyło się rok później, sprawiając, że przyszły profesor fizyki nie musiał w ogóle zdawać matury, gdyż miał piątki z dwóch ważnych przedmiotów.

W tym momencie wspomnień pan profesor wrócił do wcześniejszej opowieści (FA nr 7-8/2016) o wojennych losach swojej matki i jej rodzeństwa. Czwórka dzieci osieroconych przez matkę i pozbawionych ojca, który ze swym oddziałem wojskowym znalazł się na Węgrzech, trafiła we Lwowie do obcych sobie ludzi – państwa Stebnickich, znajdując troskliwą i serdeczną opiekę. Pamięć i wiedza o losach dobroczyńców trwa w rodzinie, zatem Krzysztof, absolwent liceum (choć nie maturzysta), wiedział, że ich córka, Aleksandra, skończyła fizykę we Lwowie, wyspecjalizowała się w astronomii i była tam asystentką wybitnego uczonego Tadeusza Banachiewicza. Mając wolny czas, gdy koledzy zdawali egzamin dojrzałości pojechał do niej do Zakopanego – porozmawiać o fizyce i o astronomii. Nawiązany kontakt trwał do końca życia pani Aleksandry Lewcun i przeniósł się na jej synów.

„Do dzisiaj uważam, że pójście na fizykę to był fantastyczny wybór. Fizyka otwiera tak piękne rejony patrzenia na świat, przekonuje, że to, co widzimy, to jedynie platońskie cienie na ścianie jaskini. Niebywale bliskie tej alegorii platońskiej jest to, że my, obserwując świat, widzimy jedynie emanację tego, co jest poza naszym horyzontem, decyduje o tym, co widzimy i jaką część rzeczywistości to stanowi. Praw fizyki nie można wydedukować patrząc na świat. One muszą być czystym umysłem poznane. Wiemy o tym od czasów Einsteina, który tak właśnie doszedł do swoich równań. Nie obserwował spadających jabłek ani orbity księżyca – czystą myślą założył pewną symetrię (różną od potocznego rozumienia tego pojęcia) praw przyrody”.

Uciecha z myślenia

W pewnym momencie odeszliśmy od rodzinnej historii, a był to moment, kiedy pan profesor opowiadał o swoim dochodzeniu do fizyki poprzez zainteresowanie chemią i wejściu w fizykę całym umysłem, sercem, wszechstronnym – jak się przekonałam w dalszej rozmowie – zaangażowaniem.

Słysząc o poznawaniu świata przez fizyków wysiłkiem umysłu, a nie zmysłami, pomyślałam: czym się to różni od opisywania go przez matematyków, którzy zdają się tworzyć konstrukcje niemające związku z tym, co laicy uważają za rzeczywistość ich otaczającą. Profesor Meissner tak to objaśnił: „W matematyce możemy zrobić pewne założenia. Jeżeli one są spójne wewnętrznie, to wyprowadzamy z nich twierdzenia, które dają się udowodnić z pomocą tych założeń. W ten sposób zbudujemy jakąś, może nową, gałąź matematyki. I koniec. Natomiast fizyka – do końca XIX wieku – rozwijała się w ten sposób, że przybywało obserwacji i starano się ze zbieżnych, powtarzających się informacji wyprowadzić jakieś wspólne prawa (oczywiście z użyciem aparatu matematycznego).

Jednak od czasów Einsteina, na poziomie fundamentalnym, rozwój fizyki wygląda inaczej. Zakładamy pewien świat: obiektów, relacji między nimi, praw, nie wiedząc, na razie, jak on się ma do rzeczywistości obserwowanej. Pierwszy warunek, to żeby to było spójne matematycznie. Tu trzeba powiedzieć, że bardzo trudno ten warunek spełnić i mało której teorii się to udaje. Jeśli już się uda, trzeba stworzyć słownik, pozwalający opisać, jak te byty „myślne”, jak powiedziałby św. Tomasz z Akwinu, mają się do tego, co obserwujemy. Dalej musimy przygotować myślowo doświadczenie, które to sprawdzi w obserwowalnym świecie. Jeżeli nasze myślenie się potwierdzi, to zaczynamy mieć pewne zaufanie do tej nowej teorii. Na szczęście nasza wiedza ma strukturę cebuli i możemy poznawać jej kolejne warstwy czy poziomy, nie tworząc za każdym razem zupełnie nowej teorii.

Nie zdarza się też praktycznie w fizyce, żeby jakąś teorię trzeba było całkiem odrzucić. Najczęściej zostaje niejako wchłonięta przez nową teorię, ogarniającą większy zakres rzeczywistości albo opisującą wyższy poziom praw przyrody. Podam prosty przykład: Kiedy murarz buduje dom, to nie stosuje teorii Einsteina, nie liczy zakrzywienia czasoprzestrzeni, tylko bierze pion i kładzie następną cegłę – wystarcza uproszczona grawitacja Newtona. Ale jeżeli zaczynamy opisywać cały wszechświat, teoria Newtona jest kompletnie bezużyteczna. Tylko teoria Einsteina – napisana, powtarzam, czystą myślą – na to pozwala. On założył pewną symetrię w prawach, w tym, czego nie widać. Dopiero znacznie później mógł to sformułować matematycznie, ale to… zbyt odległe od tematu naszej rozmowy.

Nie przerywałam długiej dygresji w rodzinnej opowieści pana profesora, która to dygresja była zwięzłym wykładem popularnonaukowym, jaki poza wyjaśnieniem, co się zmieniło w fizyce od ubiegłego stulecia oraz jak się mają do siebie matematyka i fizyka, przekonał mnie o bardzo głębokim przeżywaniu zainteresowań naukowych i autentycznej pasji inspirującej prowadzone badania. I coś jeszcze było bardzo wyraźne: autentyczna i niewyczerpana, mimo wielu lat pracy naukowej, radość z jej wykonywania. Fizyka daje mojemu rozmówcy ciągle nowe uciechy – w najlepszym znaczeniu tego słowa, bez obawy, jak sądzę, że ich źródło kiedykolwiek wyschnie. Pewnie także dlatego, że – jak usłyszałam – fizyka z każdym swoim istotnym krokiem, z każdą nową teorią poszerza możliwości przewidywania kroków następnych, co chyba bardzo mocno motywuje do ich stawiania.

Pytałam, ile z ujawnionych w rozmowie predyspozycji wyniósł z domu, dowiadując się, że ojciec, który jak matka skończył geografię (poznali się na studiach), i jak ona nie najbardziej pasjonował się tą dziedziną, zaraz po dyplomie wziął udział w konkursie recytatorskim w Opolu, gdzie wygrał. Zauważył go tam będący w jury Mieczysław Kotlarczyk, twórca i dyrektor Teatru Rapsodycznego i zaprosił do grania u siebie. Załatwił młodemu człowiekowi zwolnienie z obowiązującego wtedy nakazu pracy i Czesław Meissner pojechał do Krakowa, pozostawiając żonę z pierworodnym synkiem w Grodkowie, gdzie ona odrabiała nakaz pracy w szkole. Później uczył recytacji różne grona młodzieży. We wspomnieniach młodszego brata pozostały ciarki na plecach, gdy słuchał, jak ojciec recytuje Wielką Improwizację. Do dzisiaj to wrażenie nie osłabło, a tajniki kunsztu słowa mówionego Krzysztof poznawał i przyswajał podczas systematycznej nauki recytacji, jakiej mu ojciec udzielał, nie przewidując zapewne, jak bardzo się przydadzą przyszłemu wykładowcy wszystkie uwagi, wskazówki dotyczące wypowiadania się publicznie, różnie w różnych okolicznościach. Z pewnością mój rozmówca wziął z domu żarliwość w urzeczywistnianiu tego, co uznaje za ważne, co z tego powodu stanowi pasję, staje się celem życiowych wyborów i przedmiotem nieszczędzonych nigdy wysiłków.

* * *

Podczas spotkania z panem profesorem długo czekałam na opowieść o jego własnej drodze naukowej, o satysfakcji z osiągnięć, których ma wiele i wciąż przybywają, i o tym, co stara się przekazać swoim studentom i swoim córkom. To ostatnie wprawdzie wynika, jak sądzę, z bogatej różnorodnej tradycji, po mieczu i po kądzieli, przede wszystkim zaś z gorącego przywiązania do niej. Jest to przywiązanie zobowiązujące, ale nie ciąży potomkom – wzbogaca i raduje. 