Kwestionowanie autorytetów

Piotr Müldner-Nieckowski

Jeden z moich młodszych kolegów dydaktyków miał przyjemność po raz pierwszy w życiu poprowadzić seminarium dla licencjatów. Ponieważ była to w jego życiu prawdziwa nowość, sam bowiem brał udział tylko w jednym takim cyklu, i to jedynie jako student w seminarium magisterskim, przeżywał przygotowania do tych zajęć jak do egzaminu naddojrzałości.

Pamiętał, jak wiele się nauczył od pani profesor, która prowadziła jego zajęcia magisterskie. Nie tylko mówiła mu (i jego kolegom) nadzwyczajne rzeczy o myśleniu naukowym i technice pisania prac, ale także dawała rady życiowe, których nie sposób się dowiedzieć nawet w dobrze intelektualnie sytuowanym domu rodzinnym. Nie wystarczają ani bystre oko, ani czujne ucho w życiu własnym, nieraz konieczna jest korekta tych obserwacji, albo dopełnienie. Potrzebny jest nauczyciel, który oceniając osobę studenta i jej działanie, wskaże to i owo, podpowie słowem czy zdaniem. Skoryguje powtarzane błędy, uzasadni sposób postępowania. Sami wiemy, ile dla nas znaczy jakiś gest, jakaś zdawkowa uwaga promotora. Potrafi zmienić osobowość. Niektórzy na takim z pozoru minimalnym akcencie zbudowali całe dorosłe życie. Kontakty z taką osobą, takim mistrzem, są bezcenne, dlatego późniejsze sławy nauki, sztuki, literatury wspominają je jako wydarzenie i promotora darzą dozgonnym szacunkiem, bo jeśli go przerosną, to właśnie dzięki niemu.

To nie paradoks, to normalna kolej rzeczy, późniejsze osiągnięcia w dużej mierze opierają się na dokonaniach poprzedników, a jeśli także na przyjaźni ucznia i nauczyciela, to jak na trampolinie. Niekoniecznie w sprawach czysto naukowych, często po prostu życiowych. Nie zapomnę pewnej pani, której uroda nie należy do kanonu estetyki, a której przed laty profesor mimochodem powiedział, że ma nietypowy uśmiech. Opowiadała, że ta jedna zdawkowa uwaga wywarła na niej tak silne wrażenie, że odzyskała siebie, poczuła się piękna, i że to trwa do dzisiaj. Przez jakiś czas egocentrycznie przyglądała się sobie w lustrze, próbując dociec, na czym polega owa tajemnicza nietypowość, ale później zrozumiała, że nie w tym jest rzecz, jakie te jej usta są, lecz w sposobie, w jaki się na nie patrzy i następnie jak się ich używa. Z pracą magisterską (a jest od dawna profesorem belwederskim i ma czworo dorosłych dzieci) kojarzy się jej zmiana sposobu patrzenia, najpierw na siebie, potem na innych.

Ktoś po przeczytaniu tych słów może powiedzieć, że zawierają oczywistości z krainy banału, ale nie mój młodszy kolega. On też myślał, że jego obowiązki promotorskie sprowadzają się głównie do zadań merytorycznych i wychowawczych. Starał się być delikatny w sądach i nauczaniu, nie pouczał, tylko klarował, nie nakazywał, tylko uzasadniał, i gdzie trzeba za rączkę prowadził zbłąkanych i zdezorientowanych po trudnych ścieżkach ku potwierdzanym naukowo prawdom, naprowadzał na szlaki samodzielności. Jakież było jego zdumienie, kiedy ten czy ów seminarzysta z uśmiechem politowania przyjmował uwagi, rady i wskazówki, słowem wiedział swoje i nie miał najmniejszego zamiaru do nich się stosować. Co więcej, kiedy promotor wspierał się autorytetem uczonych, cytował ich tezy, przedstawiał dowody z ich prac, analizował ich przebiegi badawcze, raz czy drugi, a potem i częściej napotykał opór. Wkrótce zaczął się orientować, że to nie on nie jest autorytetem, ale że autorytetów nie ma wcale. Takie czasy. Być może w tej ocenie był zbyt surowy, a także nie wszyscy studenci tak się zachowywali, ale to go uderzyło. Jego postawa zaczęła się zmieniać, bo czuł, że musi stawać w obronie tych, których uważał za wielkich uczonych, na których sam opierał sens swojej kariery naukowo-dydaktycznej.

Że jest coś naprawdę na rzeczy, upewnił się, kiedy wysłuchał opinii trojga swoich licencjatów na temat koncertu piosenki literackiej, który odbył się w jednym z ośrodków kultury w pobliżu Warszawy. Otóż studenci byli zdegustowani utworami, które tam śpiewano. Nie chodziło im o amatorskie wykonanie i ubogą aranżację muzyczną. Muzyka nawet im się podobała, ale teksty uznali za beznadziejne. „Głupie i słabe poetycko, jakieś takie prostackie” – orzekli.

Trzeba było to sprawdzić. Szczęśliwie koncert powtarzano i udałem się nań wraz z kolegą promotorem. Istotnie, impreza dość amatorska. Sala byle jaka. Głośniki z piskiem wpadały w rezonans z mikrofonami. Jeden z gitarzystów wręcz fałszował. Głosy śpiewających niepostawione, ciche lub szemrzące. Muzyka pozostawiała wiele do życzenia, była oparta na dwóch, trzech tonach, więc prymitywna jak w stylu pop. Ale i tak całość okazała się znakomita, bo wykonawcy mieli bardzo dobrą dykcję, a „tekstami”, które wspomniani seminarzyści byli łaskawi zakwestionować, okazały się genialne wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Bolesława Leśmiana i Williama Shakespeare’a (w przekładzie Mariana Hemara).

e-mail: lpj@lpj.pl