Jubileusze i historia

Leszek Szaruga

W czerwcu 1976 roku po raz pierwszy w życiu otrzymałem paszport – oddałem na milicji dowód osobisty i wyposażony w „książeczkę szczęścia” popędziłem do Orbisu, gdzie stanąłem w specjalnej kolejce po bilety zagraniczne (trzeba było okazać owizowany paszport, bo tylko to upoważniało do nabycia biletu) i kolejnej kolejce, w której mogłem kupić dozwolone do wywozu pięć dolarów, i jeszcze tej samej nocy wyruszyłem do odległego o 600 kilometrów od Warszawy Berlina Zachodniego. Po dwóch tygodniach, które władza zaakceptowała jako czas mego wyjazdu, popędziłem do stanowiska milicyjnego, oddałem paszport opatrzony wszak stemplem powiadamiającym, że ważny jest na wszystkie kraje Europy przez okrągły rok, odebrałem dowód osobisty i zanurzyłem się w peerelowskiej realności socjalistycznej. Stosunkowo szybko się okazało, że powróciłem do innego już kraju niż ten, który opuszczałem.

Po czerwcowych wydarzeniach w Radomiu i Ursusie moi bliżsi i dalsi znajomi zaangażowali się w organizowanie pomocy – przede wszystkim prawnej i finansowej – dla szykanowanych i więzionych robotników. Wkrótce ukonstytuował się Komitet Obrony Robotników, niebawem też dotarł do mnie tekst „Biuletynu Informacyjnego KOR”, który, jak wielu, pomnażałem w maszynopisie (moja maszyna brała aż 6 przebitek). Zaraz potem ktoś przywiózł z Lublina pierwszy numer „Spotkań”. Nikogo nie zdziwił też pierwszy numer redagowanego przez Antoniego Macierewicza wraz z Adamem Michnikiem „Głosu”. Powstały pisma literackie „Zapis” i „Puls”. Obok KOR-u pojawił się ROPCiO, czyli Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. No i zaczęło się wszystko kręcić – aż do powstania „Solidarności”. W tym okresie zadebiutowałem jako krytyk literacki skromnym tomikiem Własnymi słowami , wydanym przez Bibliotekę „Głosu”, w której redakcji, prócz Macierewicza, spotkać można było Jana Józefa Lipskiego: jak widać, były wówczas możliwe nieprawdopodobne z dzisiejszego punktu widzenia konstelacje ludzkie. To się miało w przyszłości całkowicie rozlecieć.

I oto „czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”: „I oto idą, zapięci szczelnie,/ Patrzą na prawo, patrzą na lewo./ A patrząc widzą wszystko oddzielnie,/ Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo” – Tuwimowscy „straszni mieszczanie” piszą i lansują swoje osobne historie jako jedynie prawdziwe, jedni eliminują w nich drugich, chcą nam przekazać sformatowane dzieje, a ich opowieści przybrane są w pseudonaukową szatę słowną mówiącą coś o polityce historycznej. Maszerują w oddzielnych pochodach, organizują osobne rocznice i jubileusze, niezdolni, już niedaleko własnych grobów – a wielu wszak od jakiegoś czasu w nich leży – odnaleźć wspólnotę czasu przeszłego. Każdy z osobna domaga się wyłączności.

Wspominki niniejsze powstają na marginesach notatek z zajmującej konferencji poświęconej w Łodzi jubileuszowi 70-lecia paryskiego Instytutu Literackiego i „Kultury”. Nie od rzeczy będzie w tym kontekście przypomnienie, że te podziały, o których tu piszę, dotknęły także i to wspaniałe i niemające sobie równych na emigracji – może poza wygnanymi z Polski arianami – środowisko, czego symbolem było rozstanie Giedroycia i Herlinga – Grudzińskiego. Przed ich odejściem mogliśmy uczestniczyć w – może nie tak bardzo widowiskowej jak spór między Kuroniem a Macierewiczem o pierwszeństwo w zainicjowaniu KOR-u – dyskretnej waśni o to, kto z nich właściwie był założycielem „Kultury”. Warto przy tym pamiętać, że Herling, mający za złe Giedroyciowi akceptację wyboru Kwaśniewskiego na prezydenta, odebrał przyznany mu przez niego Order Orła Białego, zaś Giedroyc, przeciwnie, przyjęcia tego odznaczenia odmówił. A w końcu, gdy się zastanowić, okazać się musi, że zarówno w jednym, jak i drugim przypadku jeden bez drugiego nic by nie uczynili, a jeśli już, to nie to, co okazało się naszym sukcesem. Być może zresztą sami się tego sukcesu wyrzekniemy w imię przekonania, że wszelki kompromis jest z zasady zgniły i oznacza porażkę.

Cóż, niezależnie od tego, co będzie dalej, zastanawiam się nad szansami przyszłych historyków w dochodzeniu do prawdy o czasie, w którym przyszło nam żyć. Bez świadomości faktu, że olbrzymia ilość źródeł, do jakich przyjdzie im sięgać, to źródła zatrute, zaś sprzeczności, jakie wykryją, będą w wielu wypadkach sprzecznościami pozornymi. Tym bardziej że, jak się o tym nietrudno przekonać, czytając niektóre opracowania młodych historyków, nie są to badacze wprowadzeni w tajniki krytycznego czytania materiałów źródłowych. Tajniki takie wypracowali u nas po wojnie znakomici historycy zajmujący się dziejami średniowiecza – ten okres był w zasadzie nawet w czasach stalinowskich względnie „bezpieczny”, można zatem było podejmować rzetelne badania, przechodząc do porządku nad ideologicznymi naciskami jedynie wtedy słusznej doktryny i uprawiając historię polityki, dystansować się wobec polityki historycznej. Póki co mamy do czynienia z inwazją tej drugiej, co nierzadko prowadzi do zgoła zaskakujących konstatacji.