Zaczyna brakować słów

Piotr Müldner-Nieckowski

Mówi się dość powszechnie, że w mediach patologicznie kurczy się liczba używanych słów. Taki pogląd słyszałem ostatnio na kilku konferencjach naukowych poświęconych językowi polskiemu. Można tym doniesieniom bez wahania przyznać rację, bo istotnie ubóstwo leksykalne nieraz naprawdę rzuca się w oczy. Niektórzy często widywani na ekranie politycy tak nieskładnie budują zdania, z takim trudem dobierają wyrazy, że widza aż zęby bolą, a jeśli wypowiedzi są kwieciste, to dlatego że zawierają znane nasycone emocją formułki.

Pewna studentka zgłosiła mi jako temat pracy licencjackiej ekspresję języka publicystyczno-politycznego posła XY. Poseł jest znany z gigantycznej nienawiści do pewnej partii, a teraz nienawidzi nawet tej, do której jeszcze niedawno należał. Kiedy mówi, to niemal widać, jak strumienie jadu leją mu się z ust. Przyszła pani licencjat zaczęła analizować zapisy jego oracji i okazało się, że występują w nich ledwie trzy wzorce zdaniowe oraz funkcjonuje dziewięć epitetów (powszechnie uważanych za kłamliwe i obraźliwe). Na tym koniec. A wydawało się, że osoba ta mówi kwieciście. Nie było jednak z czego tworzyć bazy źródłowej, materiał do pracy dyplomowej okazał się zbyt skromny. Tylko zawarta w nim agresja – ogromna. Zdumiewające, bo badany osobnik ma tytuł profesora, co powinno gwarantować elegancję oraz bogactwo słów i wyrażeń. Złudzenie, któremu wraz ze studentką ulegliśmy na podstawie zapisów filmowych z telewizji, polega na tym, że krzyki, wrzaski, szybkie mówienie, gwałtowna gestykulacja i dosadność określeń działają jak młot parowy, biją w uszy i mózg z taką siłą, że mechanizmy obronne słuchacza odcinają rozumienie tych potoków. Wrażenie znakomite, ale tylko o to mówcy chodzi, bo sądząc z treści, poza obelgami nie ma nic do przekazania. Na pewno większość czytelników już wie, o kim mowa. Kryształ to nie jest.

Przy okazji tej szczęśliwie niezrealizowanej pracy licencjackiej (napisano inną, dużo ciekawszą) przypomniałem sobie swoje wcześniejsze studia standardów języka prasy, które robiłem na potrzeby analiz z zakresu frazeologii. Teraz wyciągam je z książki, która powstała w 2007 r. Jest tam passus traktujący o tym, w jaki sposób dziennikarze nawykowo omijają rafy redundancji (niepotrzebnego powtarzania) wyrazów. Jak wiadomo, stylistyka polska nie dopuszcza niecelowego dublowania słów, a nawet brzmień w tekście. W latach 60. krążyły legendy o tym, jak zasadę nieredundancji realizowała Maria Dąbrowska. W jej utworach wyrazy znaczące (żadne prócz spójników, partykuł, przyimków i zaimków) nie powtarzały się na co najmniej dwóch sąsiednich stronach rękopisu. Byłem ciekaw, czy robią to publicyści, i okazało się, że owszem. Dotychczas nie miałem o ich umiejętnościach najlepszego zdania, więc odetchnąłem z ulgą. Jednak mina mi zrzedła, kiedy zacząłem zestawiać używane przez nich synonimy. Jak wiadomo właśnie synonimy są idealnym lekarstwem na ową redundancję, toteż większość autorów prasowych ratowała się w ten sposób, że zamiast jednego standardowego słowa stosowała jego liczne odpowiedniki.

Jak to wyglądało w wypadku czasowników mówićpowiedzieć , pokazuje następująca lista: ekscytuje się, deklaruje, emocjonuje się, objaśnia, ogłasza, omawia, opowiada, podkreśla, przekonuje, powiada, punktuje, sądzi, stęka, stwierdza, tłumaczy, twierdzi, uważa, uznaje, wspomina, wyjaśnia, wyjawia, wylicza, wymienia, wypłakuje, wystękuje, wyrzuca (z siebie), zaklina się, zapowiada, zastanawia się, zastrzega (się), zaznacza .

Zestaw ten nie zawiera słów mówić , powiedzieć , ponieważ właśnie one mają być zawsze zastępowane przez odpowiedniki. Warto jednak zauważyć, że tylko niektóre mają istotny związek znaczeniowy z mówieniem . Pozostałe zawierają go jedynie w tle, zwykle tę czynność tylko sugerują. Z badanych tekstów wynikało ponadto, że autorzy siłowo adaptują te wyrazy do wyrażania czynności mówienia i ignorują ich znaczenie główne. Powstają z tego takie dziwolągi jak na przykład (cytuję trzy spośród setek zapisów): Prymas uważa, że Wielkanoc jest najważniejszym świętem katolików. Muammar al-Kadafi zapowiedział, że informacja Reutera była prowokacją wrogich służb specjalnych . Autobusy tego dnia w ogóle się tu nie zatrzymywały, bo w tym miejscu stała uszkodzona cysterna – twierdzi inspektor ruchu .

Kiedy przyjrzymy się tym zdaniom, łatwo zauważymy, że są chybione. Prymas niczego nie musiał uważać, bo to, co mówił , jest faktem, który nie wynika z jego opinii. Kadafi niczego nie zapowiadał, gdyż mówił o fakcie już dokonanym. Inspektor ruchu nie musiał niczego twierdzić, ponieważ mówił o faktach.

Nasuwa się prosta myśl: dawne fakty dziś już nie są faktami. Dla mediów istnieją tylko fakty prasowe. Można by sądzić, że publicyści stanowczo i dokładnie wyrażają jedynie własne poglądy polityczne, wszak są czwartą władzą. Obawiam się jednak, że zbyt często nie znają znaczenia słów, którymi nagminnie się posługują. Może zrezygnowali z nawyku czytania i stracili kontakt z dobrym językiem? A może nie czytają nawet tego, co sami produkują?

e-mail: lpj@lpj.pl