Polonista sobie poradzi

Marek Misiak

W ciągu ostatnich kilku lat przeżyłem szereg interesujących, ale nie zawsze przyjemnych przygód na polskim rynku pracy. Nigdy nie pozostawałem długo bez zatrudnienia, ale z niektórych stanowisk po dłuższym lub krótszym czasie rezygnowałem lub (choć całe szczęście rzadziej) rezygnował ze mnie pracodawca. Analizując dość przypadkowy przebieg mojej kariery, kilka miesięcy temu zacząłem się zastanawiać, co jest najtrudniejsze w odnajdywaniu się na rynku pracy przez osobę, która – jak ja – ukończyła filologię polską. Nieoczekiwanie zdałem sobie sprawę, że największym wyzwaniem jest nie dać wiary tym, którzy usiłują mi wmówić, że lata 2002-2007 – okres moich studiów – to lata stracone. Niektórzy – całe szczęście to rzadkość – posuwają się do twierdzeń, że z takim wykształceniem jestem skazany na porażkę. Nie wiem tylko, czy rozumieją przez nią niezostanie milionerem – taką porażkę chyba bym przełknął – czy koniec w rynsztoku.

Dyskusja nabiera dramaturgii, gdy tego rodzaju sądy wypowiadają osoby legitymujące się dyplomem magistra lub nawet doktora filologii polskiej. Czasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie widząc sensu w swojej edukacji uniwersyteckiej, próbują odebrać ten sens innym, aby utrzymać spójność swojego obrazu świata. To specyficzna odmiana popperowskiego schematu niewywrotnego w psychoanalizie – jeśli ktoś utrzymuje, że wcale nie jest nieszczęśliwy, wmawia mu się, że podświadomie jest, tylko o tym nie wie.

Wszyscy to czytają

Prawdą jest jednak również to, że ten rodzaj humanistycznego wykształcenia nie jest mocnym punktem w CV dla większości pracodawców i po twardym zderzeniu z rzeczywistością po skończeniu studiów niejeden polonista prędzej czy później zaczyna zadawać sobie pytanie, czy faktycznie wybrał dobrze. Natomiast niezależnie od odpowiedzi na nie (nie jest ona tematem tego tekstu) mogę wskazać korzyści, które wyniosłem z ukończenia filologii polskiej. Niektóre z nich są nieoczekiwane i o ile wykładowcy na tym kierunku na różnych polskich uniwersytetach są zapewne ich świadomi, o tyle młode osoby wybierające te studia nie zdają sobie sprawy, że ich pozytywne skutki będą odczuwać przez całe życie.

Rozpocznę od korzyści związanych z wchłonięciem pewnego określonego wolumenu wiedzy. Absolwent polonistyki – o ile nie spał na wykładach i ćwiczeniach – do końca życia (choćby miało ono trwać i 100 lat przy zachowaniu jasnego umysłu) nie będzie miał problemu z wyborem lektur. Nie mówię tu wyłącznie o klasyce – poważnie potraktowane, studia te dają umiejętność odróżniania książki ważnej i mądrej od okrzyczanej przez wydawniczy marketing. Ma też świadomość, że stwierdzenie „nie ma co czytać” jest zwykłą nieprawdą, gdyż półki z bestsellerami w dużych sieciowych księgarniach nie stanowią jedynego (ani w żadnym stopniu istotnego) zestawu, z którego można wybierać. Wie, że przez ponad trzy tysiące lat istnienia literatury i filozofii ludzkość wytworzyła tyle wartych uwagi dzieł, że nie tylko jednego życia ludzkiego, ale i tysiąca żyć nie wystarczyłoby, żeby je wszystkie przeczytać. Nie zna, rzecz jasna, tytułów wszystkich ani nawet większości tych tekstów, ale wie jak i gdzie ich szukać oraz ma przynajmniej pewne wyobrażenie o dokonywaniu wyboru. Ma po prostu świadomość, że czytać można nie tylko dla zabicia czasu i nie boi się traktować czytania w czasie wolnym jako zajęcia wymagającego pewnych ambicji intelektualnych. W związku z tym szansa na to, że – nawet mając bardzo mało czasu na wybieranie – zdecyduje się na coś dlatego, że „wszyscy to czytają” i sięgnie np. po trylogię o Christianie Greyu, jest po prostu wyraźnie mniejsza.

Trochę czasu wolnego

Kwestia ta może mieć też znaczenie dla relacji towarzyskich, o ile nie będzie skutkować u polonisty poczuciem wyższości wobec otoczenia. Regularnie zdarza mi się być proszonym o radę co do wartych obejrzenia filmów (z zamiłowania jestem filmoznawcą) czy wartych przeczytania książek. Takie prośby sprzyjają nawiązywaniu i podtrzymywaniu kontaktów z innymi ludźmi (gdy później chcą ze mną porozmawiać o swoich wrażeniach, co z kolei poszerza moją wrażliwość). Orientacja w kulturze jako takiej (kinie, teatrze, sztukach plastycznych, w moim przypadku w mniejszym stopniu w muzyce) pozwala też odgrywać bardziej aktywną rolę w swoim otoczeniu towarzyskim. Mówiąc po ludzku, często to właśnie ja mogę zorganizować wieczór z przyjaciółmi, gdyż potrafię dobrać film, spektakl czy wystawę do wspólnego obejrzenia, tak by wszyscy byli zadowoleni, a wysoki poziom utrzymany (uwaga na marginesie: ma to szczególne znaczenie, gdy ktoś jest nieśmiały).

Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć: zgoda, ale co to ma wspólnego z radzeniem sobie w życiu? Faktycznie, niewiele – tyle że życie nie polega wyłącznie na radzeniu sobie (a tym bardziej niewyłącznie na rynku pracy). Ja całkiem nieźle sobie radzę, ale gdy już sobie poradzę i mam trochę czasu wolnego, chcę go spędzić w sposób dający mi poczucie, że nie tylko się odprężam, lecz także rozwijam swoją wiedzę, wrażliwość, rozumienie świata. Że doświadczam np. przeżyć estetycznych w kontakcie z dziełami sztuki, a nie po prostu się „resetuję”. Na marginesie można wskazać tu kolejną korzyść – studia polonistyczne nieodwracalnie poszerzają horyzonty i ugruntowują w wielu studentach potrzeby intelektualne, ale dotyczy to praktycznie każdego kierunku studiów, nie będę więc szerzej omawiał tego problemu.

Świadomie używam języka

Druga korzyść – ważna niezależne od wykonywanych później zawodów – ma bardziej praktyczne znacznie. Filologie to nie tylko wiedza o literaturze, lecz także o języku i sposobach posługiwania się nim. Absolwent polonistyki wie, jak funkcjonuje komunikat w przestrzeni publicznej i że istotne jest nie tylko to, co się mówi, ale i jak się to mówi (oraz co się świadomie lub nieświadomie przemilcza). W związku z tym powinien być (jeśli nie spał na wykładach i ćwiczeniach) znacznie bardziej odporny zarówno na próby świadomej manipulacji językowej (w publicystyce, ale też w reklamie), jak i na nieuświadomione mechanizmy we własnych i cudzych sposobach porozumiewania się, które tę komunikację zakłócają. Będzie wyczulony na spójność koherencyjną i kohezyjną w wypowiedziach, gdyż będzie zdawał sobie sprawę, że komunikat należy zawsze odbierać jako całość. W związku z tym będzie zarówno znacznie bardziej świadomym odbiorcą treści medialnych, jak i uczestnikiem życia publicznego.

Trzecia korzyść również jest związana z językiem – to wyczulenie na semantykę. Jednym z ważnych elementów wszelkich dyskusji jest prawidłowe definiowanie pojęć, tymczasem współcześnie wielu Polaków prowadzi tego rodzaju spory semantyczne bez jakiejkolwiek świadomości, jak funkcjonuje język, przez co ich dyskusje mają jałowy charakter. Znaczenie wyrazów ewoluuje, ale to nie oznacza, że można je dowolnie nadawać lub zmieniać według własnego uznania, a już na pewno nie po to, by pognębić przeciwnika, gdyż zakłóca to komunikację. Polonista będzie też uwrażliwiony na kontekstualizację pewnych pojęć, czyli na obserwowalną w niektórych okresach lub niektórych źródłach tendencję do pojawiania się konkretnych słów tylko w sąsiedztwie innych pojęć, przez co tworzą się całe zbitki wyrazowe, odbierające danemu pojęciu jego pierwotną wieloznaczność. Taki mechanizm nie jest, wbrew pozorom, charakterystyczny wyłącznie dla propagandy systemów totalitarnych czy autorytarnych. Będzie też mocniej widział zawłaszczanie niektórych pojęć przez konkretne opcje światopoglądowe oraz – co najważniejsze – zdawał sobie sprawę, że to samo słowo nie wszyscy muszą rozumieć tak samo i nie zdawać sobie sprawy z tej różnicy (a to często uniemożliwia porozumienie, nawet jeśli dyskutujący usilnie go szukają). Dobrym przykładem jest tu „miłosierdzie”, które w źródłach chrześcijańskich, buddyjskich i świeckich rozumiane jest na trzy odmienne, choć niecałkowicie rozłączne sposoby.

W inny świat

Korzyścią czwartą jest uwrażliwienie na piękno języka, nie tylko ojczystego. Jedną z ogólnych prawd, które wyniosłem ze studiów, jest spojrzenie na język jako na wartość samoistną, którą należy pielęgnować również dlatego, że jest nośnikiem jednej (polski) lub wielu różnych (angielski, hiszpański, francuski) kultur. Ma to też przełożenie na praktykę – w wielu zawodach i formach działalności publicznej istotne jest jasne pod względem treściowym, świadome pod względem stylistycznym i zgodne z regułami poprawnościowymi formułowanie tekstów i wypowiedzi, co ma istotne znaczenie (choć niestety w niektórych miejscach coraz mniejsze). Pozwala to też inaczej spojrzeć na naukę języków obcych, która staje się nie tylko uciążliwą koniecznością wynikającą z wymagań pracodawców, lecz także fascynującą przygodą intelektualną – wejściem w innym świat, inną kulturę, inny językowy obraz świata – jak również bramą do treści (kulturalnych, publicystycznych, naukowych), które są ważne i ciekawe, a w naszym ojczystym języku niedostępne. Nie mają też wtedy zastosowania żadne stereotypy o językach, np. niemiecki nie jest już „językiem drutu kolczastego”, gdyż rozumienie świata zawarte w wielu wyrazach i konstrukcjach w tym języku jest dalekie od prostoty i toporności.

Rzecz jasna korzyści te w konkretnych sytuacjach mogą się zamienić w problemy, zwłaszcza gdy spotykamy kogoś o zupełnie innym sposobie myślenia, kto mylnie interpretuje nasze zachowania, słowa i wybory (np. jako wyraz snobizmu). Nie raz i nie dwa zdarzało mi się, że musiałem długo i bez powodzenia tłumaczyć komuś, że nie będę czytał pewnych treści czy słuchał pewnych wystąpień nie dlatego, że nie odpowiadają mi one pod względem ideowym, tylko dlatego, że mam – mówiąc kolokwialnie – uczulenie na myślową, językową lub artystyczną maliznę. Pocieszam się tylko, że podobnego poczucia uderzania głową w ścianę doświadczają osoby z wieloma innymi, równie rozwijającymi rodzajami wykształcenia. Tak jak mój kolega lekarz, który po szeregu bezskutecznych prób wyjaśnienia swojej koleżance, że nowotwory nie są grzybami, które można leczyć sodą oczyszczoną, i że badanie żywej kropli krwi to pseudonauka, zdał sobie sprawę, że on już nie umie spojrzeć na świat tak jak ona, i że jest to pewne ograniczenie, ale akurat takie, w którym chcemy żyć. 