Minister zamknie…
…prawie trzysta uczelni – alarmował „Dziennik Gazeta Prawna” na pierwszej stronie wydania z 28 września. Na następnych stronach tytuł artykułu jest mniej alarmujący: Koniec z powielaniem kadry na uczelniach – a to właściwie postulat środowiska akademickiego zgłaszany od lat.
Rozporządzenie w sprawie warunków prowadzenia studiów z 26 września 2016 r. (obowiązujące od 1 października) z jednej strony zmniejsza minimum kadrowe na pierwszym stopniu studiów na kierunkach praktycznych, a z drugiej stawia wymóg, by wykładowcy byli zatrudnieni w uczelni na pierwszym etacie. W DGP negatywnie wypowiadali się na temat tego rozwiązania przedstawiciele publicznych uczelni zawodowych oraz uczelni niepublicznych, stwierdzając, że to uderza w te szkoły i grozi spadkiem poziomu kształcenia. O czym mowa? Dotychczas, aby prowadzić studia na pierwszym stopniu na kierunku praktycznym, uczelnia musiała zatrudnić 3 samodzielnych pracowników naukowych i 6 doktorów, ale mogli oni pracować w niej na drugim etacie, łącząc tę pracę z zatrudnieniem na uczelni akademickiej na pierwszym etacie. Było to wygodne głównie dla uczelni niepublicznych oraz dla samych wykładowców, którzy mogli uzyskać drugą pensję stosunkowo niewielkim nakładem pracy. Z całą pewnością nie przyczyniało się to do budowy stabilnych warunków rozwoju uczelni zawodowych. Można się też domyślić, że dodatkowe obowiązki dydaktyczne musiały odbijać się negatywnie na działalności naukowej (a może także dydaktycznej) w podstawowym miejscu pracy, na co często wskazywali rektorzy uczelni akademickich. Tzw. turystyka akademicka była powszechnie krytykowana.
Obecnie minister nauki i szkolnictwa wyższego postanowił zmienić sytuację w ten sposób, że z jednej strony zmniejszył znacząco wymóg co do minimum kadrowego na kierunkach praktycznych – obecnie wymaga się zatrudnienia jednego samodzielnego pracownika nauki i 5 doktorów – a z drugiej postawił warunek zatrudnienia wykładowców tworzących minimum kadrowe na pierwszym etacie. I właśnie to, jak się łatwo domyślić, wzbudziło protest przedstawicieli uczelni zawodowych, które w obowiązującej dotychczas sytuacji prawnej nie musiały budować stabilnej kadry. Minister jednak wprowadził zabezpieczenie przed destabilizacją sytuacji w uczelniach, dając na spełnienie wymogu dwa lata. Nie ulega wątpliwości, że dla budowy stabilnych uczelni i jasności sytuacji w szkolnictwie wyższym, taka zasada musiała w końcu się pojawić. Postulat konieczności zatrudniania na pierwszym etacie wykładowców tworzących minimum kadrowe nie jest niczym nowym. Od lat zgłaszały go środowiska akademickie. Dotychczas jednak żaden minister nie odważył się go sformalizować w postaci rozporządzenia.
Nie wszyscy jednak czują się zagrożeni. Są przecież uczelnie niepubliczne, które budowały własną kadrę, są też publiczne „zawodówki”, które opierają rozwój na wykładowcach zatrudnionych na pierwszy etacie. Tak działa choćby Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa w Pile, o której na łamach FA mieliśmy okazję pisać. W tej chwili 80 proc. wykładowców zatrudnia na pierwszym etacie, a rektor Donat Mierzejewski twierdzi, że w ciągu dwóch lat będzie w stanie spełnić wymogi, które postawiło ministerstwo.
– Liczyłem się z taką sytuacją i już od kilku lat budujemy własną kadrę. Tylko wykładowcy zatrudnieni na pierwszy etacie gwarantują uczelni stabilność i rozwój – mówi prof. Mierzejewski. – Zatrudniając kadrę na pierwszym etacie, stoimy na własnych nogach, a nie na nogach współpracujących uniwersytetów. Kooperacja z nimi nie polega w tej sytuacji na żebraniu o zgodę na zatrudnianie wykładowców, ale na wspólnych projektach, także naukowych – dodaje. I kończy: – Stan przejściowy nie może trwać wiecznie.
Wydaje się, że to rozporządzenie jest ważnym wydarzeniem porządkującym sytuację w szkolnictwie wyższym. Nowe wymogi z całą pewnością nie zniszczą uczelni, które poważnie traktują swą misję, ale wreszcie zmobilizują je do zbudowania stabilnego zaplecza. Szkoły, które się na to nie zdecydują, pokażą, że nigdy nie traktowały poważnie wyzwania, jakim jest kształcenie na poziomie wyższym. A takie w ogóle nie powinny powstać. Jeśli już jednak powstały, powinny szybko zniknąć, bo nie wnoszą do szkolnictwa wyższego żadnej wartości, a jedynie psują rynek edukacyjny. Chyba już najwyższy czas „wyprowadzić” z dyskursu o szkolnictwie wyższym słowo „przedwcześnie”, którym blokowane są wszystkie zmiany w tym obszarze.