Do młodych. Ostrzeżenia i wskazówki
Zaraz na wstępie chcę was gorąco przeprosić. Nie potrafię już przedstawić tak długiego wystąpienia nie posługując się napisanym tekstem. Wiem, że to dla słuchaczy dość irytujące, ale nie ma wyjścia. Na usprawiedliwienie przytoczę dobrze znaną anegdotę o wybitnym pisarzu. Wygłaszając przemówienie na bankiecie, urządzonym mu przez przyjaciół z okazji 80 urodzin, Sommerset Maugham miał powiedzieć: Moi drodzy, zapewniam was, że starość to najwspanialszy okres w życiu. Ma szereg niezwykłych zalet, o których z entuzjazmem chciałem wam opowiedzieć. Niestety, wszystkie… zapomniałem.
Temat dzisiejszego wystąpienia przyszedł mi do głowy w chwili, gdy poczułem nagły przypływ głębokiego współczucia. Współczucia dla was, moi drodzy. Próbujecie bowiem – o ile dobrze rozumiem – podjąć pracę na Uniwersytecie Jagiellońskim, czy w innych uczelniach lub instytutach badawczych. Co prawda już od dziesięciu lat jestem emerytem, więc moja wiedza na temat warunków pracy w naszej prestiżowej instytucji jest ułomna, ale przeglądając od czasu do czasu gazety, trafiam na opisy rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znajdują się młodzi (oraz niekoniecznie młodzi) adepci nauki, zmuszani – jak czytam – do pracy ponad siły, nie mający czasu wolnego dla rodziny (lub na rozrywki) i z trudem wiążący koniec z końcem.
Trzeba więc mieć doprawdy serce z kamienia, aby pozostać obojętnym na ten tragiczny los. Niestety nie jestem w stanie ulżyć ciężkiej doli tych, którzy już podjęli tę brzemienną w skutki decyzję i pracują w zawodzie nauczyciela akademickiego albo tzw. pracownika nauki. Nie dysponuję bowiem ani odpowiednimi funduszami, ani tematami interesujących prac, które można byłoby wykonać możliwie szybko, bez nadmiernego wysiłku i bez pieniędzy. Zresztą, mówiąc szczerze, mam wrażenie że aktualni uczestnicy tego zaklętego koła są już chyba na straconej pozycji i jedyną radą, jakiej mogę im udzielić, jest rozglądnięcie się (jak najszybciej) za jakimś innym zajęciem. Podobno nadchodzi teraz okres, gdy przedsiębiorcy będą coraz gwałtowniej poszukiwali wykształconych i inteligentnych pracowników. Więc może to właśnie jest ten czas, który trzeba wykorzystać.
Krew, pot i łzy
Uważam jednak, że moralnym obowiązkiem ludzi doświadczonych, którzy tzw. zęby zjedli w tej profesji (a bez wątpienia do takich się zaliczam), jest przestrzec tych, którzy jeszcze nie dali się wciągnąć w pułapkę. I dlatego zwracam się dzisiaj do was z OSTRZEŻENIEM: Wybierając pracę badawczą, decydujecie się na drogę trudną, na której można być pewnym tylko „krwi, potu i łez”, natomiast żadną miarą nie należy oczekiwać sukcesu, pieniędzy i sławy. I chociaż, jak to w życiu, nie da się tej drugiej opcji całkiem wykluczyć, to na pewno nie należy jej oczekiwać. Jeżeli ktoś łudzi was karierą, interesującą pracą, wolnością – nie wierzcie.
Będziecie niewolnikami, ślęczącymi po nocach nad sprawami, które – nawet jeśli są interesujące – wymagają żmudnej i zazwyczaj nudnej dłubaniny. I tylko czasem, bardzo rzadko, poczujecie, że ta udręka ma sens. To nie jest wcale zbyt ponury, zbyt czarny obraz. Sam Albert Einstein powiedział kiedyś: ja wcale nie jestem specjalnie zdolny, tylko długo ślęczę nad problemami. Oczywiście przesadził w skromności, ale cytuję go, aby podkreślić, że jeżeli ktoś nie ma w sobie, jak mówimy po galicyjsku, „sitzfleischu”, to będzie mu bardzo trudno cokolwiek w nauce zdziałać. Przypomina się tutaj znana w środowisku fizyków klasyfikacja Lwa Landaua, który oceniał swoich uczniów za pomocą trójkątów, najwyżej ceniąc trójkąt o szerokiej podstawie i ostrym wierzchołku.
Zapomnijcie o „czasie wolnym”, takie pojęcie w pracy naukowej po prostu nie istnieje. W tej dziedzinie, aby odnieść sukces, o problemie, nad którym się pracuje, trzeba myśleć bez przerwy. Powtarzam: BEZ PRZERWY – dzień i noc.
Będziecie oceniani na podstawie abstrakcyjnych wskaźników, które niewiele mają wspólnego z faktyczną wartością tego, co robicie, i z wysiłkiem, jaki wkładacie w swoją pracę. I to w dodatku przez ludzi, którzy czasem po prostu zupełnie nie rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi.
Przygotujcie się na częste niezadowolenie szefa, władz uczelni lub instytutu, a przede wszystkim – co najgorsze – na niezadowolenie własnego „ja”.
Przygotujcie się na brak miejsc pracy, a gdy już pracę jakimś cudem zdobędziecie, na niepewność jutra, uzależnionego od uzyskania w odpowiednim czasie formalnych stopni naukowych.
Przygotujcie się na frustrację z racji nieudanych projektów, która będzie wam towarzyszyła niemal bez przerwy (bo projektów nieudanych jest zawsze więcej niż udanych).
Przygotujcie się na frustrację, gdy porównacie waszą sytuację z osiągnięciami waszych rówieśników, którzy wybrali inaczej.
Przygotujcie się na stałe kłopoty finansowe i nerwowe myślenie, jak dotrwać do pierwszego. Nie można co prawda wykluczyć, że stanie się cud, zmieni się polityka naszego państwa i przynajmniej kłopoty finansowe zostaną złagodzone. Że ktoś odpowiednio ważny zrozumie wreszcie, że bez zapewnienia rozsądnych warunków egzystencji, nie da się zmobilizować wystarczającej liczby zdolnych Polaków do zaangażowania w pracę naukową. Ale cuda zdarzają się rzadko i lepiej nie liczyć na nie. A nawet gdyby cud się zdarzył, nie należy mieć złudzeń. W jednej z amerykańskich popularnych książek o ekonomii wyczytałem: „Jeżeli w jakimś kraju żebrak zarabia trzy razy więcej niż profesor uniwersytetu, to znaczy, że gospodarka jest w porządku”. Krótko mówiąc, przygotujcie się na ciężkie życie. Zapewniam was, że wiem o czym mówię.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że żadne ostrzeżenia nie będą, bo nigdy nie były, całkiem skuteczne. Że młodzi ludzie rzadko myślą racjonalnie, że lubią ryzykować, że wręcz imponuje im brak rozsądku. To dobrze, tak właśnie ma być. Więc chodzi tylko o to, żeby być świadomym podejmowanego ryzyka. A potem, w ciężkich chwilach, zacisnąć zęby i powtarzać za rodziną Ghandich: Mieć trudne życie to wielki przywilej.
Na ciężką drogę
I właściwie powinienem na tym skończyć, ale od dawna przecież wiadomo, że starzy ludzie uwielbiają dawać dobre rady, bo niestety nie są już w stanie dawać złych przykładów. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem i nie mogę się powstrzymać, aby nie dodać od siebie kilku rad na tę ciężką drogę tym straceńcom spośród was, którzy – pomimo mych przestróg – zdecydują się podjąć ryzyko i skoczyć na głęboką wodę, nie umiejąc jeszcze dobrze pływać i bez kamizelek ratunkowych. Dobre rady, jak wiadomo, nic nie kosztują, a może komuś pomogą. Są oparte na moim własnym doświadczeniu i zapewne trudno je uogólniać. Ale nic lepszego poradzić nie potrafię. W dodatku wiem przecież, że rady starców są jak słońce zimowe: oświecają, ale nie grzeją. Więc zapewne ich nie posłuchacie, bo w końcu każdy młody człowiek chce (i słusznie), uczyć się na swoich własnych błędach. Czyli ryzyko szkody niewielkie, a ja przynajmniej będę miał spokojne sumienie.
Więc po kolei. Przede wszystkim każdy nowy kandydat na uczonego musi sobie koniecznie uświadomić podstawową różnicę pomiędzy studiami a pracą badawczą. Na studiach wymaga się od was – upraszczając oczywiście – bezbłędnego i sprawnego ROZWIĄZYWANIA zadań (zazwyczaj coraz trudniejszych, ale tylko zadań). Praca badawcza to co innego. Tutaj podstawowa sprawa to WYMYŚLANIE zadań, a mówiąc bardziej poważnie, POSZUKIWANIE i WYBÓR problemów badawczych. To naprawdę zasadnicza różnica. Oczywiście umiejętność rozwiązywania zadań (czyli tzw. sprawność warsztatowa) jest niezbędna w pracy badawczej, ale absolutnie nie wystarcza. Tu anegdota: Podobno Ernest Rutherford po przyjęciu nowego asystenta na początek dawał mu jakiś problem do rozwiązania. Gdy delikwent przychodził po pewnym czasie z rozwiązaniem i prosił o następny problem, był ZWALNIANY. Nie mnie oceniać to postępowanie, ale to prawda, że mało jest bardziej irytujących sytuacji, niż uczeń, który ciągle pyta „i co dalej?”. Dopiero moment, kiedy młody człowiek pierwszy raz SAM wymyśli coś oryginalnego, jest właśnie chwilą, gdy staje się on kandydatem na uczonego. Ten punkt, punkt krytyczny, gdy potrafił „zaświecić własnym światłem”, daje „minimum kwalifikacyjne” do pracy badawczej. I trzeba zrobić, co się da, aby dojść do niego jak najszybciej. No dobrze, ale JAK? Prostych przepisów oczywiście nie ma, wydaje mi się jednak, że można podać pewne wskazówki, które mogą ten proces ułatwić.
Garść wskazówek
Myślę, że najważniejszy pierwszy krok to znalezienie właściwego NAUCZYCIELA albo, jak czasem mówimy, nieco pompatycznie, MISTRZA. I to nie byle jakiego, tylko DOBREGO Mistrza. To naprawdę kluczowa, ale i niezwykle trudna sprawa. W dodatku nie ma na to żadnych gwarantowanych sposobów, bo, podobnie jak przy zawieraniu małżeństwa, trzeba po prostu mieć dużo szczęścia. Wszystkiego nie da się przecież przewidzieć. W szczególności nie da się przewidzieć wzajemnych relacji osobistych, które często decydują o sukcesie lub porażce tego związku.
Ale chociaż jednoznacznej formuły nie ma, aby uniknąć oczywistych pomyłek w tej kluczowej sprawie, warto poznać najważniejsze walory, które – przynajmniej moim zdaniem – powinny cechować DOBREGO MISTRZA.
Winien być życzliwy i podtrzymywać wiarę młodego człowieka we własne siły, zamiast nieustannie wytykać mu błędy i przytłaczać swoją wiedzą. Z powodów, które już omówiłem, myślę, że DOBRY MISTRZ nie powinien spieszyć się z „dawaniem tematu” rozprawy doktorskiej. Znacznie lepiej, gdy uczeń sam sformułuje problem. Wiem, że trwa to dłużej i jest znacznie trudniejsze, ale skutki są dobroczynne i w rezultacie rozwój młodego człowieka jest przyśpieszony. Profesor Maciej Żylicz, wybitny biolog, obecnie prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, opowiada, że gdy przyszedł do swojego przyszłego promotora, a ten zaproponował mu temat pracy doktorskiej, zapytał: Panie profesorze, czy to ma być pana doktorat, czy mój? Profesor, wybitny uczony, naturalnie odparł: W porządku, proszę realizować swój pomysł.
MISTRZ powinien być na tyle kompetentny i pewny swojej wiedzy, aby odważnie ocenić wartość koncepcji swojego podopiecznego i zachęcić go (lub nie) do kontynuowania badań. To jest bardzo ważne, bo zazwyczaj jedną z dużych trudności jest właśnie niepewność ucznia co do wartości swoich pomysłów (dotyczy to zwłaszcza pomysłów oryginalnych, wykraczających poza utarte drogi). W tym miejscu pomoc doświadczonego, znającego się na rzeczy nauczyciela jest zazwyczaj niezbędna, a w każdym razie bardzo pomaga. Zdarza się też, niestety, że niekompetentny i niepewny siebie Mistrz blokuje oryginalny pomysł swojego ucznia, bo nie ma odwagi przedstawić go na szerszym forum.
Dobrze jest, jeżeli Mistrz ma cierpliwość i tak silną pozycję w nauce, że potrafi pobłażliwie znosić arogancję i irytującą pewność siebie młodego człowieka (które zresztą często skrywają brak wiary we własne siły, co charakteryzuje szczególnie najzdolniejszych).
Jeżeli jeszcze dodatkowo Mistrz ceni i lubi swojego ucznia, a uczeń ceni i lubi swojego Mistrza, to sytuacja zbliża się do ideału. Trzeba naprawdę mieć dużo szczęścia, aby tak trafić.
A co po doktoracie? Po doktoracie trzeba koniecznie mistrza PORZUCIĆ, przynajmniej na jakiś czas. W Polsce oznacza to najczęściej dłuższy wyjazd za granicę. I tu właśnie niezwykle ważna jest wysoka pozycja Mistrza w świecie nauki, co pozwala mu na „zaprotegowanie” swojego ucznia w ośrodku na bardzo dobrym światowym poziomie. Nie warto bowiem marnować czasu w miejscu, gdzie nie ma choćby jednego WYBITNEGO uczonego.
Tyle o procesie uczenia się na czym polega praca badawcza. Potem następuje okres czeladnictwa i wreszcie zdobycie tytułu mistrzowskiego. To dla was perspektywa na tyle jeszcze odległa, że zapewne przestaniecie słuchać. Ale nie mogę przecież skończyć wystąpienia po upływie dwudziestu minut, więc będę brnął dalej.
Ku samodzielności
Porzucamy zatem swojego mistrza i jedziemy w nowy, nieznany świat. Po co? Po pierwsze po to, żeby na własne oczy zobaczyć, że nasz Mistrz nie jest Panem Bogiem, że nie wszystkie jego uwagi i wybory były trafne, że są inne sposoby myślenia i atakowania problemów, że można np. zająć się inną problematyką. I żeby zobaczyć, że inni wybitni uczeni, o których czytaliśmy w książkach (i których książki czytaliśmy), to też tylko ludzie. To jest bardzo ważne i w dodatku następuje niemal automatycznie. I dlatego wyjazd do DOBREGO ośrodka prawie zawsze przynosi pozytywne skutki.
Ale czasem może się zdarzyć coś znacznie ważniejszego. I znowu jest to kwestia szczęścia. Można bowiem trafić na nowego MISTRZA, który weźmie nas pod opiekę i nauczy swojego własnego, a więc innego, podejścia do nauki. To wielka sprawa, bo w ten sposób mamy szansę doróść do dojrzałej samodzielności. Spośród moich znajomych, którzy odnieśli sukces w nauce (mówię nie tylko o fizykach), większość przyznaje się nie do jednego, a nawet nie do dwóch, lecz do kilku mistrzów.
Co dalej? Dalej to każdy odpowiada sam za siebie. Nie mam już wiele do powiedzenia, ale chciałbym przekazać kilka prostych zasad, których naruszenie odczułem boleśnie na własnej skórze.
Nigdy, przenigdy, nie próbujcie przedstawiać publicznie swoich wyników bez dokładnego przemyślenia struktury prezentacji, a także jej precyzyjnego przygotowania. Należy do tego w szczególności dokładne wymierzenie czasu, a także precyzyjne usunięcie wszystkich dygresji, które nie są niezbędne do przedstawienia istoty zagadnienia. Na dygresje przyjdzie czas, gdy będziecie w moim wieku.
Nigdy nie wahajcie się przed opublikowaniem rozwiązania, które wydaje się wam „zbyt trywialne”, „zbyt łatwe” lub „tak oczywiste, że nie warto o tym pisać”. Rzecz jasna tylko wtedy, gdy nikt inny tego przedtem nie opublikował. Takie „oczywiste” obserwacje często okazują się po latach najważniejsze.
Starajcie się wykorzystywać pojawiające się szanse. Niewykorzystana szansa odbija się długo na naszym samopoczuciu i blokuje nowe pomysły.
Ostrożnie z uczeniem się „na zapas”. Znacznie lepiej i efektywniej uczyć się w sytuacji, gdy jest to potrzebne do rozwiązania problemu nad którym właśnie „ślęczymy”. Tu anegdota: jeden z hinduskich mędrców mówił o swoim uczniu: ciągle się tylko uczy i uczy. Ciekawym, kiedy znajdzie czas, aby coś UMIEĆ?
Unikajcie samotności. Naukę robi się dyskutując. Na przykład z przyjaciółmi przy kawie.
Na zakończenie opowiem o pewnym wydarzeniu, które wywarło na mnie wielki wpływ. Było to pięćdziesiąt lat temu (Matko Boska, jak ten czas leci!), w 1965 roku. Do CERN-u, gdzie właśnie przebywałem na stażu, przyjechał Richard Feynman – prosto ze Sztokholmu, po odebraniu Nagrody Nobla. Zorganizowano mu seminarium, gdzie udało mi się wcisnąć. Nie pamiętam już dokładnie, o czym mówił, ale dobrze zapamiętałem jeden fragment, gdy radził nam, wówczas stosunkowo młodym ludziom, jak odnieść wielki sukces w fizyce, czyli jak zdobyć Nagrodę Nobla. Zdaniem Feynmana, sprawą zasadniczą jest wybranie właściwego tematu badań, który musi być WAŻNY, istotny dla postępu nauki. Dla młodego człowieka to oczywiście bardzo trudne zadanie, ponieważ zazwyczaj brakuje mu odpowiedniej wiedzy i „wyczucia”. I tutaj, mówił Feynman, mamy przed sobą do wyboru dwie drogi. Jedna, to czytać i słuchać, co radzi profesor Murray Gell-Mann (ówczesny guru fizyki cząstek elementarnych, zresztą kolega Feynmana z Caltechu; otrzymał Nagrodę Nobla w cztery lata później), a następnie zająć się zagadnieniem, które Gell-Mann uważa za najważniejsze. Otóż, kontynuował Feynman, badanie tego, co sugeruje profesor Gell-Mann, jest absolutnie pewną drogą do sukcesu, bo profesor Gell-Mann to świetny fizyk i doskonale wie co jest ważne, a co nieistotne. Trudność polega jednak na tym, że gdy już osiągniemy ten sukces, okaże się, że obok nas znajdują się dziesiątki, jeżeli nie setki ludzi, którzy osiągnęli ten sam sukces. Bo oni też wiedzieli, co sugeruje profesor Gell-Mann, i zajęli się tym samym zagadnieniem.
Ale jest też druga droga: zająć się problemem, który NIE jest polecany przez profesora Gell-Manna. Wtedy rzecz jasna szanse sukcesu są absolutnie minimalne. Bo profesor Gell-Mann faktycznie jest znakomitym fizykiem i doskonale wie, co jest ważne, a co nie. Jeżeli jednak, mimo wszystko, tym razem osiągniemy sukces, to będzie WYŁĄCZNIE nasz sukces. I wtedy mamy, być może, szansę na Nagrodę Nobla.
Takie były rady geniusza. Czy można je odnieść do nas, zwykłych śmiertelników? Nie wiem, każdy musi zdecydować za siebie.
Życzę wszystkiego dobrego, a przede wszystkim szczęścia. Bez tego ani rusz.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.