Na marginesach polityki historycznej
Gdy wjeżdża się do Dęblina od strony zachodniej, można dostrzec na wzgórku przy szosie niewielki obelisk. Po latach mijania go postanowiłem wreszcie zobaczyć, z jakiej okazji został postawiony. Okazało się, że chodzi o uczczenie pewnego kaprala formacji kościuszkowskich, który w sierpniu 1944 roku wraz z kolegami przedostał się na zachodni brzeg Wisły, gdzie natychmiast zostali otoczeni przez Niemców. Gdy już jako jedyny pozostał przy życiu, wysłał meldunek o sytuacji i, zapowiadając zniszczenie radiostacji, wezwał do skierowania ognia na jego pozycję.
Wróciłem do samochodu i zacząłem się zastanawiać, jak to jest z tym naszym patriotyzmem i czczeniem wojennych bohaterów. Moja mama brała udział w Powstaniu Warszawskim jako sanitariuszka w towarzystwie swej przyjaciółki lekarki, Wandy Zawadzińskiej. Mój ojciec z kolei, po uwolnieniu z obozu jenieckiego, w którym się znalazł po obronie Oksywia, został zagarnięty przez formacje kościuszkowskie i wraz z nimi brał udział w zdobywaniu Berlina. Mój wuj, Konstanty Adamowicz, był żołnierzem armii generała Andersa. Rodzice mojej żony byli żołnierzami Parasola, jej wuj Piotr Stachiewicz jest autorem fundamentalnej monografii poświęconej tej formacji, ale przyjaciel mojej teściowej był związany z NSZ oraz konspiracją powojenną.
Polacy walczyli w różnych formacjach, do partyzantki w kraju szli nie zawsze kierując się ideowymi założeniami, lecz najczęściej za namową kolegów, którzy mieli kontakty z tą lub inną grupą. Ci w Sowietach, którzy zdążyli, zabrali się z Andersem. Ci, którym się to nie udało, szli z kościuszkowcami – przede wszystkim dlatego, żeby się z Sowietów wydostać, ale przecież także po to, by bić się o Polskę. Wszyscy są kombatantami i jako takim należą się im te same względy. Nie wiem, czy ten kapral, o którym mowa wyżej, był ideowym komunistą czy polskim zesłańcem z Sybiru, dla którego tworzenie armii polskiej w Sowietach stało się szansą wolności – w istocie to nie ma znaczenia: zginął jak tysiące anonimowych bohaterów reprezentujących wszystkie formacje zbrojne walczące z Niemcami.
Nie ulega wątpliwości, że w okresie komunistycznym – w różnych jego fazach różnie – władze dokonywały selekcji kombatantów, dzieląc ich na swoich i wrogich, jednym przyznając prawa im należne, innym ich odmawiając: dość przypomnieć serię artykułów w „Po prostu” po 1956 domagających się uznania AK-owców za godnych tych praw czy popularną wówczas powieść Bratnego Kolumbowie (nawiasem mówiąc autor był w czasie wojny w organizacji Miecz i Pług, dopiero potem w AK) – wielu, choć zapewne nie wszyscy spośród nich, zapisało się później do ZBoWiD-u (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację), co dawało np. prawa do zniżek w opłatach. Obawiam się, że podobnie ma się rzecz obecnie – są kombatanci lepsi (żołnierze wyklęci, żołnierze Andersa, żołnierze AK) i gorsi (kościuszkowcy, żołnierze AL, żołnierze Batalionów Chłopskich). Głupie to i niemoralne.
Zastanawiam się czy w II Rzeczpospolitej, w której kultywowano pamięć o kombatantach Powstania Styczniowego – relacjonowała mi mama o tych godnych starcach biorących udział w obchodach kolejnych rocznic – dzielono ich w zależności od stronnictwa, z jakim byli w 1863 roku związani. Nie sądzę, choć, rzecz jasna, mogę się mylić, nie jestem historykiem. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości – nie stać nas na utrwalanie podobnych podziałów. Wiem, że sprawa, gdy chodzi o lata czterdzieste, jest skomplikowana. Część żołnierzy z formacji kościuszkowskich pozostała w szeregach Ludowego Wojska Polskiego i brała czynny udział w walkach z żołnierzami wyklętymi – to prawda. Ale trudno zwykłych żołnierzy obwiniać za te komunistyczne zbrodnie, tym bardziej, że – o czym się zwykle zapomina – ówczesne wojsko w Polsce (PRL powstała dopiero w 1952 roku) było formacją podporządkowaną Sowietom, zaś demobilizacja, nawet gdy chciało się jej poddać, nie zawsze była możliwa. Ci ludzie znaleźli się w pułapce, z której nie było na ogół dobrego wyjścia. W wielu wypadkach mamy do czynienia z sytuacją tragiczną.
Dla badaczy nienastawionych ideologicznie i wiedzących z góry, gdzie przebiega granica między wiernością Polsce i zdradą, jest to niezwykłe wyzwanie poznawcze. Nie wiem, czy są prowadzone prace historyków nienastawione na pojedyncze polskie formacje wojskowe czynne podczas wojny, lecz ogarniające całość – ważna jest cała prawda, a nie cząstkowa i wybiórcza. Nie wiem, czy ktoś bada racje i odpowiedzialność tych dowódców, którzy po roku 1945 decydowali o podjęciu walki z Sowietami. Oddając cześć żołnierzom, którzy wykonywali ich rozkazy, warto może przy okazji zastanowić się nad sensem poetyckich uniesień, które im towarzyszyły: „Poszli nasi w bój bez broni” bądź „A na ‘tygrysy’ mają visy”. Wydaje się, że niezależnie od tych ustaleń warto zadbać o to, żeby wszyscy kombatanci II wojny światowej – przecież i tak już nieliczni – objęci zostali taką samą uwagą państwa polskiego. Jeśli są zaś wśród nich ludzie odpowiedzialni za zbrodnie, wówczas należy ich, gdy sprawy nie są przedawnione, postawić przed sądem.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.