Kilka gorzkich refleksji
Jako kobieta aspirująca do pozostania w nauce, z zaciekawieniem powitałam artykuł pod wielce znaczącym tytułem Co dalej z kobietami w nauce? (FA 5/2016). Chichotem losu pozostaje to, że jego autorem jest mężczyzna, a w dodatku historyk. Daruję sobie jednak rozstrząsania i retoryczne pytania, skupiające się wokół tego, czy naprawdę w polskim środowisku naukowym zabrakło kobiety, która mogłaby w tym zakresie wypowiedzieć się jako przedstawicielka swojej płci, posiadając dodatkowo odpowiednie kompetencje.
Autor artykułu, nie mogąc odnieść się zatem, z racji płci, do swoich osobistych doświadczeń, skoncentrował się na analizie raportów, porównujących sytuację kobiet w nauce w krajach świata. Zestawienie to nie wygląda dla Polski, jak można się domyślić, dobrze. Opierając się na raportach, dr Dominik Szulc uznał, że mniejszy udział kobiet niż mężczyzn w nauce warunkowany jest przyczynami biologicznymi (potomstwo) oraz kulturowymi (tradycyjny model rodziny). Autor konkluduje: „panie nadal wolą zakończyć naukę na magisterium, ewentualnie doktoracie, i nie podejmują wyzwań życia naukowca, licznych wyrzeczeń, nawet jeśli są autentycznie zdolne”. Otóż, drogi Panie, wcale nie „wolą”, ale po prostu w wielu przypadkach muszą.
„Bo jest kobietą”
Na podstawie paru autentycznych przykładów, pochodzących z mojego doświadczenia bądź doświadczenia moich koleżanek, pragnę uświadomić, na czym w rzeczywistości polega analizowany przez doktora Szulca problem. Ostatnio byłam na obronie rozprawy doktorskiej, gdzie rozmawiałam z jedną z miejscowych profesorek. Obie cieszyłyśmy się, że broniona praca otrzymała wyróżnienie, bo była naprawdę dobra. Po czym pani profesor opowiedziała mi ze smutkiem, że ostatnio, również u nich na wydziale, jedna z lepszych prac takiego wyróżnienia nie otrzymała. Gdy spytałam, dlaczego tak się stało, odpowiedziała: „Moim zdaniem dlatego, że autorka jest kobietą. A recenzentami i członkami komisji byli sami mężczyźni”.
Oczywiście to tylko subiektywna opinia. Gdyby jednak ten przypadek nie okazał się przykrym wyjątkiem, to można powiedzieć, że eliminacja kobiet z naukowego życia odbywa się już na starcie. Brak wyróżnienia doktoratu uniemożliwia przykładowo zgłoszenie kandydatury do nagrody Prezesa Rady Ministrów. Może także rzutować na możliwość późniejszej publikacji rozprawy.
„Bo Pan Bartosz ma rodzinę”
Niedawno rozmawiałam z koleżanką na temat obsady biura jednej z szacownych polskich instytucji naukowych. Informacje, które uzyskała od profesora mającego wpływ na obsadę tego stanowiska wskazywały jednoznacznie, że konkurs był ustawiony. Miał go wygrać, powiedzmy, pan Bartosz. Interesująca była natomiast motywacja wyboru pana Bartosza na tę odpowiedzialną funkcję. Otóż profesor powiedział, że „pan Bartosz ma na utrzymaniu rodzinę”. Zatem w założeniach męskich decydentów, my, kobiety, możemy spokojnie nadal pozostawać na utrzymaniu rodziców czy mężów, bo pan Bartosz, niezależnie od rzeczywistych kompetencji, zawsze będzie krok przed nami. Sytuacja nie działa jednak w stronę odwrotną (na szczęście, bo patologii dotyczących konkursów na stanowiska naukowe jest w naszym kraju aż nadto).
Rozmawiałam niedawno z jednym profesorem na temat moich planów na przyszłość. W chwili obecnej nie jestem nigdzie zatrudniona, co wyszło w trakcie tej rozmowy. Profesor zatroskał się i spytał: „A co robi mąż?”. „Jest lekarzem” – odpowiedziałam. „A, to sobie pani poradzi”. Połączenie autentycznej troski profesora z nieuświadomionym, lecz typowym dla mężczyzn-naukowców podejściem, niemal mnie rozczuliło. Do tej pory się zastanawiam, czy gdybym przekornie powiedziała, że mąż pracuje na pół etatu w szkolnej bibliotece, to i dla mnie próbowano by znaleźć jakąś posadę (casus pana Bartosza).
„Tego to ja pani nie życzę”
Podczas zdawania końcowych egzaminów przed obroną doktorską mój egzaminator ubolewał nad tym, że nie ma co zrobić z nami, „młodymi zdolnymi doktorami”. Namawiał, by nie poddawać się i brać udział w konkursach, rozsyłać CV – a nuż się uda, chociażby i kilkaset kilometrów od domu. Po czym zreflektował się i znając moją sytuację rodzinną dodał: „Ale pani to ja tego nie życzę, pani ma przecież dzieci!”. Panie profesorze, ja natomiast bardzo sobie tego życzę! Bo wiem, że jestem w stanie połączyć życie rodzinne z pracą zawodową i naukową kilkaset kilometrów od domu. Natomiast jeśli mój potencjalny pracodawca myśli podobnie, jak pan profesor, to jestem przegrana już na starcie.
Podsumowując, dopóki w nauce będzie panowała męska solidarność, zmaskulinizowany punkt widzenia świata i rodziny, dopóty kobiet w nauce zawsze będzie za mało. Autor artykułu cytuje dwie interesujące opinie: poprzednia wiceminister nauki Daria Lipińska-Nałęcz nie wie, dlaczego kobiety w niewielkim stopniu interesują się nauką w Polsce, a prezes PAN, profesor Jerzy Duszyński, wyraża nadzieję, że udział kobiet w zarządzanej przez niego instytucji wzrośnie. Zatem postawa osób, które powinny być żywo zainteresowane wzrostem partycypacji kobiet w nauce polskiej, zamyka się w niewiedzy i życzeniowości. Nie są to zbyt optymistyczne prognozy na przyszłość. Może w takim razie, drogie panie, rzeczywiście lepiej skupić się na rodzeniu dzieci i, jak to się pięknie mówi, „dbaniu o domowe ognisko”? A w przerwie od mieszania zupy i zmieniania pieluch przeczytać o ubolewaniu mężczyzn nad brakiem kobiet w polskiej nauce.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.