Humanista w potrzasku

Marek Misiak

Jakiś czas temu postanowiliśmy z żoną spędzić piątkowy wieczór w sposób możliwie leniwy. Wybraliśmy się do kina na film niewymagający skomplikowanej analizy. Wybór padł na Jasona Bourne’a  Paula Greengrassa. Żadne z nas nie czytało powieści Roberta Ludluma (a ja prywatnie uważam go za pisarza słabego warsztatowo i szerzącego spiskową wizję świata), ale przypadł nam do gustu sposób prowadzenia narracji, unikanie taniego efekciarstwa i styl wizualny trylogii o rozwikłującym zagadkę swojej tożsamości agencie z Mattem Damonem w roli tytułowej. Gdy czekając w holu kina popijaliśmy hipsterski napój chłodzący, spoczywając na niemniej hipsterskich leżakach, podeszła do nas wspólna znajoma, podobnie jak my legitymująca się humanistycznym wykształceniem. Spytała, na co przyszliśmy. Gdy usłyszała odpowiedź, na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, a chwilę później – nieskrywanego niesmaku. Bez złośliwości, tonem stwierdzania faktu, powiedziała: „Nie wiedziałam, że oglądacie TAKIE filmy”. Rozmowa toczyła się jeszcze przez chwilę, ale wszyscy troje mieliśmy chyba wrażenie pewnej sztuczności, bo znajoma szybko się pożegnała, a my przez kolejne dwie godziny z niekłamaną przyjemnością oglądaliśmy, jak Matt Damon unika kolejnych prób zlikwidowania go przez złych ludzi w Europie i USA.

Zakładnicy wykształcenia

Gdy znajoma wyraziła nieprzyjemne zdziwienie, że bywam w kinie nie tylko na art-house’owych produkcjach, ale również na filmach zdecydowanie rozrywkowych (choć stanowiących znaczące osiągnięcia w swoim gatunku), uświadomiłem sobie, że powrócił problem, którego doświadczałem, odkąd rozpocząłem studia polonistyczne – i który jest udziałem wielu osób z humanistycznym wykształceniem w Polsce (nie wiem, jak jest pod tym względem w innych krajach, mam nadzieję, że inaczej). Ujmując rzecz metaforycznie: tacy ludzie stają się w swoich wyborach wytworów kultury zakładnikami swojego wykształcenia.

Co to oznacza? Jeśli tylko humanista zostanie przez osobę znajomą przyłapany na czytaniu/oglądaniu/słuchaniu czegoś nieambitnego (w oczach rozmówcy), następuje zdziwienie połączone z jawnie wyrażoną lub tylko podskórną (ale wyraźnie odczuwalną) sugestią, że to nie wypada, by humanista miał dobrowolny kontakt z kulturą popularną. Prawdopodobieństwo takiej reakcji zwiększa się, jeśli znajomy/znajoma sam humanistycznego wykształcenia nie posiada. Nie mogę się tu oprzeć pokusie uczynienia sarkastycznej uwagi na stronie: niektórzy znani mi nie-humaniści – swoją drogą osoby o horyzontach znacznie szerszych niż moje – sprawiają wrażenie, jakby całkowicie na serio uważali, że polonista po godzinach zajmuje się głównie czytaniem wierszy (ewentualnie społecznie nanosi korektę w książkach w Empiku, chowając się po kątach), historyk studiuje wyłącznie dzieła Marca Blocha i Andrzeja Paczkowskiego (jeśli zaś jego specjalność to historia PRL – uprawia dziką lustrację), a filozof dzieli swój czas między Schopenhauera i Derridę (a jak się już intelektualnie rozgrzeje, przekłada któregoś z nich na klasyczną grekę). Aby być uczciwym, dodam, że spotykam również humanistów wyobrażających sobie, że matematyk na pewno po godzinach rysuje grafy i fraktale, ale takie wyobrażenie wśród nie-humanistów o humanistach wydaje mi się jednak częstsze. Możliwe, że dzieje się tak dlatego, że wielu osobom wiedza wpajana na takich kierunkach studiów kojarzy się raczej z metodami spędzania czasu wolnego niż z poważnymi studiami – z czytaniem (literatury, książek historycznych i innych), oglądaniem filmów i dzieł sztuk plastycznych czy innymi czynnościami – które osoby z innym wykształceniem wykonują poza kształceniem się i/lub obowiązkami zawodowymi. A przecież wykształcenie nie definiuje danej osoby w całości, jej upodobań i zainteresowań.

Ironii całej sytuacji dodaje fakt, że jedynym okresem mojego życia, kiedy czytałem/oglądałem praktycznie wyłącznie rzeczy ambitne, nie były wcale studia polonistyczne, lecz liceum. Wtedy byłem w stanie bez gryzienia się w język dzielić kulturę na „wysoką” i „popularną” i autentycznie wydawało mi się, że tylko z tej pierwszej można coś wynieść, a ta druga to strata czasu. Na studiach dowiedziałem się nie tylko o bogactwie kultury popularnej, ale też o tym, czym jest odbiór campowy i obiór na zasadzie guilty pleasure i szereg innych trybów odbioru tekstów kultury nieudanych, ale ciekawie pokazujących różne mechanizmy obserwowane w sposobach powstawania i odbioru dzieł sztuki. Dopiero studia pokazały mi też, że nie ma gatunków literackich czy filmowych, które z definicji należałyby do kultury „niskiej” – gatunek jest formą narracyjną, która pozwala opowiadać o świecie, często w sposób niedostępny za pomocą innych gatunków. Czy Stanisław Lem stałby się tak wybitnym pisarzem, gdyby uległ stereotypowi, że science fiction to gatunek pośledni? Myślę, że nie, a mimo to niektórzy moi znajomi, gdy dowiadują się, że raz w tygodniu oglądam z bratem filmy fantastycznonaukowe, mówią mi, że to piękne, że tak się dla niego poświęcam. Czasem myślę, że i tak wykonaliśmy jako społeczeństwo kolosalny krok do przodu. Sto lat temu Karol Irzykowski pisał, że współczesny Europejczyk chodzi wprawdzie do kina, ale jednocześnie się tego wstydzi. Dziś przynajmniej kino jest przez większość postrzegane jako pełnoprawna dziedzina sztuki.

Czego nie wypada

Nie mogę oprzeć się w tym miejscu jeszcze innej refleksji: zauważyłem, że niektóre spośród osób dziwiących się, że ja – humanista – nie oglądam tylko co najmniej Bergmana i nie czytam tylko co najmniej Prousta, same nie widziały ani minuty filmu Bergmana, ani nie przeczytały ani linijki Prousta. To jeszcze nie zarzut – nie ma obowiązku znajomości tych tekstów kultury – ale dlaczego nie widzą niczego dziwnego w zarzucaniu tego mnie? Czuję się, jakbym – jako osoba z humanistycznym wykształceniem – został niejako wydelegowany do zapoznawania się z „kulturą wyższą” w imieniu reszty społeczeństwa, która nie czuje się do tego gotowa, kompetentna lub godna. Tak jakby pójście na humanistyczne studia było porównywalne z pomazaniem świętymi olejami na kapłana hermetycznego kultu, którego obrzędów lud wprawdzie nie rozumie, ale którego znaczenia jest pewien. Co ciekawe, gdy mowa o innych „popularnych” formach rozrywki, dysonans w oczach moich rozmówców znika. Jest zatem czymś dziwnym, że oglądam przygody Jasona Bourne’a, ale równie dziwne jest dla nich, że NIE oglądam meczów piłkarskich w TV, nie interesuję się motoryzacją itp. Czyli jestem pasowany na „tego ambitnego”, ale jednak tylko w sferze kultury.

Ubocznym skutkiem takiego podejścia może być położenie między Scyllą a Charybdą, w którym momentami znajduje się humanista. Jeśli ulega stereotypowi i czyta/ogląda wyłącznie dzieła ambitne (albo też faktycznie nie chce zapoznawać się z innymi), spotyka się z ocenami, że zadziera nosa, a przynajmniej nie ma wielu wspólnych tematów np. z kolegami z pracy (choć z chęcią przeczytałby czasem kryminał, jak oni). Jeśli zaś idzie za swoimi upodobaniami, pojawiają się mniej lub bardziej żartobliwe sugestie, że trochę z niego farbowany humanista.

Osobną kategorię stanowią te osoby z humanistycznym wykształceniem, które wywodzą się z domów, gdzie takiego rodzaju edukacja jest rodzinną tradycją, a przynajmniej jakaś osoba znacząca w rodzinie (ktoś z rodziców lub dziadków) takim się legitymuje, albo też w danym domu wyższe wykształcenie innego typu łączone jest z przekonaniem, że orientacja w kulturze i wysoki poziom intelektualny powinny się łączyć z każdym wyższym wykształceniem. Badania nad kulturą popularną i zaliczanie jej wytworów do tekstów kultury w ogóle wartych badania mają w Polsce tradycję krótszą niż w wielu krajach zachodnich, a u wielu starszych osób z humanistycznym wykształceniem wciąż żywe jest przekonanie, że tylko literatura naprawdę wybitna i ambitna jednocześnie (w skrajnej wersji – tylko klasyka) jest warta uwagi. Bywa to argumentowane tak, iż osobie z wykształceniem humanistycznym po prostu „nie wypada” czytać kryminałów, science fiction czy horroru. Do dziś pamiętam rozmowę ze znajomą mojej babci, emerytowaną polonistką, która nieznoszącym sprzeciwu tonem parokrotnie stwierdziła, że w literaturze polskiej i światowej po 1947 roku (data I wydania Dżumy Camusa) nie powstało już nic istotnego. W takiej sytuacji jest się zakładnikiem nie tylko swojego wykształcenia, ale także historii swojej rodziny na co najmniej dwa pokolenia wstecz (przynajmniej jeśli chodzi o edukację).

Można, rzecz jasna, popaść również w drugą skrajność. Miałem okazję spotkać osoby z humanistycznym wykształceniem, które pod pozorem świadomego nurzania się w popkulturze ukrywały własne lenistwo intelektualne. A po kilku latach obcowania głównie z 50 twarzami Greya powrót do Olgi Tokarczuk może być trudny. Chciałbym tu wyraźnie podkreślić: skoro inni nie mają prawa narzucać humanistom obowiązku kontaktu tylko z kulturą wyższą, nie ma też obowiązku nakładania sobie takiego brzemienia samemu. Trzeba jednak umieć stanąć w prawdzie o sobie. Jest to zresztą wartością samą w sobie. Jeśli preferuję filmy o komiksowych superbohaterach (operujące, swoją drogą, wyrafinowaną symboliką), a nie Pilcha i Stasiuka, to trzeba umieć otwarcie bronić swoich gustów (i uświadomić sobie, że nie są one poślednie w jakimkolwiek sensie), a nie chować się za konstrukcjami intelektualnymi mającymi ukryć nasze prawdziwe motywacje.

Całe szczęście wszystkie opisane powyżej sytuacje (z wyjątkiem niektórych mających miejsce w rodzinie) nie mają charakteru presji społecznej serio, ale można je rozładować żartobliwą rozmową, z której osoba wyrażająca zdziwienie wychodzi (modne słowo) ubogacona, wiedząc już, że humanista to też żywy człowiek, który nie czuje się kulturowo lepszy od innych (a jeśli się czuje, prędzej czy później poniesie tego nieprzyjemne konsekwencje). Jednego z moich zdziwionych znajomych przekonała historia o maratonie filmów z Chuckiem Norrisem, który zorganizowałem kiedyś w męskim gronie. Było nas czterech – historyk, filozof, anglista i polonista. 