Walcząc z mitami wojny polsko-polskiej

Agnieszka Pawłowska-Kubik

Będąc dzieckiem, pytałam praktycznie o wszystko. Większość moich zdań zaczynała się od „jak”, „dlaczego”, „kiedy”. Dość szybko pytania te przestały dotyczyć teraźniejszości, a skupiły się na przeszłości. Od kiedy pamiętam, moim szczególnym zainteresowaniem cieszyła się historia nowożytna Rzeczypospolitej. Wychowana na Trylogii , podziwiałam wielkich wodzów, dobrych władców, dzielną szlachtę. Powierzchowne wzbogacanie wiedzy przyniosło mi informacje o wielkich zwycięstwach Polaków w XVII wieku, jak bitwa pod Kircholmem, czy ogromnych „dziejowych szansach” (podbój Moskwy), w obliczu których stanął nasz kraj na początku siedemnastego stulecia. Chwilę potem przyszła refleksja… Zwycięstwa, owszem, jednak nie potrafiliśmy ich wykorzystać. „Dziejowa szansa” – czy tak w zawoalowany sposób nazywa się podbój targanego domową wojną kraju? I ta deprymująca nazwa „srebrny wiek”, stosowana w odniesieniu do dziejów XVII wieku, która, jak uczy mitologia, zawiera w sobie jedynie wspomnienie wspaniałego „wieku złotego” i zapowiedź katastrof wieku miedzianego i żelaznego. Stopniowo pojawiało się coraz więcej pytań bez odpowiedzi. Postanowiłam poszukać ich na własną rękę. Tak rozpoczęła się moja przygoda z badaniem dziejów.

„Niema mara” ze Szwecji

Analizując dzieje nowożytnej Rzeczypospolitej, zwróciłam uwagę na długie, bo trwające aż 45 lat, panowanie Zygmunta III Wazy. Wśród historyków do dzisiaj nie ma zgodności co do oceny wielu wydarzeń mających miejsce w czasie jego rządów. Młody król początkowo nie cieszył się szacunkiem, który powinien otaczać władcę. Wszechwładny kanclerz i hetman wielki koronny Jan Zamoyski miał go nawet określić mianem „niemej mary ze Szwecji”. Sądził, że młodym, niedoświadczonym, nieobytym z realiami Rzeczypospolitej królem będzie mógł łatwo sterować. Szybko się okazało, jak bardzo się mylił. Zygmunt III przystąpił do tworzenia własnego stronnictwa politycznego, a Zamoyski przeszedł w szeregi opozycjonistów. Dodatkowo król nie wzbudził zaufania w poddanych. Po części sam był sobie winien. Szybko na jaw wyszły jego tajne rokowania z Habsburgami, mające na celu zrzeczenie się na ich rzecz polskiej korony. Szlachta, pamiętając opuszczenie kraju przez Henryka Walezego, nie mogła Zygmuntowi III tego wybaczyć. Odtąd jeszcze pilniej śledziła wszelkie prohabsburskie poczynania dworu.

Zdaje się, że Zygmunt III, obejmując władzę w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, nie do końca zdawał sobie sprawę z ograniczeń, jakie w naszym państwie narzucono na króla. Plany monarchy były ambitne, ale rozmijały się z postulatami i oczekiwaniami szlacheckiego społeczeństwa. Skoncentrowany na odzyskaniu dziedzicznego królestwa w Szwecji, planach wzmocnienia władzy w kraju czy unifikacji religijnej (unia brzeska), król nie widział, a często nie chciał dostrzegać, że są to projekty obce lub wręcz wrogie ogółowi obywateli. Jednocześnie propozycje reform, mających na celu usprawnienie funkcjonowania państwa, które wysuwał Zygmunt III, spotykały się ze zdecydowanym sprzeciwem szlachty, pilnie strzegącej, by jej szeroki wachlarz praw i przywilejów nie został w żadnym stopniu uszczuplony. Sytuacja powoli stawała się patowa. Im bardziej zagłębiałam się w analizę tego zjawiska, tym mocniej dochodziło do mnie, że gloryfikacja nowożytnej Rzeczpospolitej, jako państwa tolerancji, wzajemnego szacunku i zaufania na linii monarcha – społeczeństwo nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością, szczególnie w okresie panowania Zygmunta III. Na początku XVII wieku w Rzeczpospolitej nabrzmiewał konflikt, którego, jak szybko się okazało, nie udało się rozwiązać na drodze pokojowej.

Wspomniane rozmijanie się polityki Zygmunta III z postulatami szlacheckimi, zrodziło antagonizm, skrupulatnie i latami podsycany przez opozycjonistów dworu. Legło to u progu wojny domowej, mającej miejsce w Rzeczpospolitej w latach 1606-1609, która w historiografii nosi nazwę rokoszu sandomierskiego. W czasie rokoszu szlachta wysunęła szereg propozycji naprawy sytuacji w państwie. Jednocześnie podczas licznych zjazdów część opozycjonistów podkopywała autorytet monarchy, zaostrzając konflikt. Rokoszanie w sposób bezprawny wypowiedzieli posłuszeństwo Zygmuntowi III, czego bezpośrednim następstwem była bitwa stoczona między zwaśnionymi stronami w 1607 roku pod Guzowem.

Rozprawa z mitami

Drugi etap konfliktu, a więc lata 1607-1609, nie zostały do tej pory przez historyków skrupulatnie przebadane. Uznałam, że aby mówić o rokoszu sandomierskim jako całości oraz wpływie tego wydarzenia na sytuację wewnętrzną i zewnętrzną państwa, należy badania uzupełnić. Brak monografii rokoszu przełożył się na powstanie wielu mitów, na które w historii nie powinno być miejsca. Zgłębiając literaturę przedmiotu, spotkałam się też z opiniami, że historycy unikają podejmowania tematyki rokoszu sandomierskiego ze względu na olbrzymią ilość źródeł, które należy zbadać, by w pełni przybliżyć te wydarzenia. Czy młody historyk zajmujący się dziejami nowożytnymi Rzeczypospolitej może wyobrazić sobie większe wyzwanie?

Moje badania dotyczące rokoszu sandomierskiego w dużej mierze polegają na walce z rozmaitymi mitami, które narosły wokół tego wydarzenia. Jednym z nich jest chociażby mit „o baldachimie, kamienicy i Dudach”. Jego twórcy uznali, iż wojna domowa w Rzeczypospolitej była skutkiem prywatnych urazów trzech osób: kardynała Bernarda Maciejowskiego, który miał się obrazić na króla za odebranie mu prestiżowego baldachimu nad tronem w kościele, wojewody krakowskiego Mikołaja Zebrzydowskiego, za usunięcie go z krakowskiej kamienicy podczas wesela Zygmunta III, oraz podczaszego litewskiego Janusza Radziwiłła, za nieoddanie mu przez władcę w dzierżawę starostwa dudeńskiego. To marginalizacja przyczyn konfliktu, z którą nie może się godzić dzisiejszy badacz zagadnienia. Niezadowolenie trzech, nawet tak wpływowych, osobistości nie pchnęłoby w szeregi rokoszan tysięcy szlachty, która w organizowanych w tym czasie zjazdach szukała sposobu naprawy państwa. Między bajki można włożyć także mit „o złych doradcach” królewskich. To w nich szlachta chciała widzieć winnych dziejącego się zła, uparcie nie dostrzegając własnych win – niechęci do jakichkolwiek reform. Widząc źdźbło w oku senatorów, nie widziała belki zagradzającej im drogę do sprawnego funkcjonowania państwa.

Część historyków pragnęła widzieć w Zebrzydowskim strażnika pogwałconych przez króla praw i wolności. Mit „o szlacheckim przywódcy”, działającym dla dobra ogółu, nie odpowiada rzeczywistości. Wszystkie źródła historyczne, które udało mi się odnaleźć jasno wskazują, że Zebrzydowski działał wyłącznie we własnym interesie, a po przegranej bitwie starał się robić wszystko, by uratować własną skórę, nawet kosztem pogrążenia niedawnych towarzyszy broni. Wreszcie mit „o przyrodzonej miłości poddanych do króla”. Jak mają się do tego obelgi, padające z ust Stanisława „Diabła” Stadnickiego, nazywającego Zygmunta III sodomczykiem i krzywoprzysięzcą? Jak wypowiedzenie posłuszeństwa władcy? Jeszcze w 1605 roku Jan Zamoyski chlubił się tym, że w przeciwieństwie do innych krajów w Rzeczpospolitej władcy nie muszą się obawiać zamachu ze strony swoich poddanych, a „każdy król polski na łożu umierał”. Dwa lata później ci sami poddani podnieśli rękę na władcę podczas bitwy pod Guzowem. Nasi przodkowie lubili najwidoczniej szczycić się pięknymi hasłami, które niekoniecznie zgodne były z rzeczywistością.

W poszukiwaniu źródeł

By móc dogłębnie i całościowo zbadać wydarzenie historyczne oraz jego wpływ na dzieje Rzeczpospolitej, konieczna jest praca na źródłach. W przypadku mojego tematu są to głównie źródła rękopiśmienne. Nie jestem w stanie zliczyć godzin, dni, tygodni i miesięcy spędzonych w bibliotekach i archiwach w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Byłam w Warszawie i Berlinie, Krakowie i Wiedniu, Wrocławiu i Wilnie. Wyjazdy na kwerendy to ciężka praca. Kiedy inni podczas zagranicznych wojaży zwiedzają i chłoną atmosferę nowego miejsca, ja pracuję. Analizuję teksty w języku polskim, niemieckim i pisane po łacinie. Przeglądam porwane, nadpalone i zagrzybione stronice, często zapisane pismem, któremu daleko do wzorców kaligrafii. Ze strzępów informacji staram się tworzyć w miarę całościowy obraz. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy podobał mi się Berlin, bo pamiętam tylko dojazdy do archiwum położonego w odległej od centrum dzielnicy. Wilno zwiedził mój mąż z synem – ja pracowałam. Zazwyczaj opuszczam archiwum, gdy dyskretny głos któregoś z pracowników podpowiada: „pora kończyć, za chwilę zamykamy”. Później analizuję zebrany materiał. Zdobyłam odpowiedzi na wiele pytań, które postawiłam sobie zgłębiając wydarzenia rokoszowe, ale… pojawiły się też nowe. Historyk musi się pogodzić z tym, że nie na wszystkie pytania uda się znaleźć odpowiedź. Mimo tego dyskomfortu, nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Choć komuś z boku może się wydać nudna i żmudna, dla mnie jest absolutnie fascynująca.

Opisywanie i analiza wydarzeń z przeszłości służy nie tylko likwidacji „białych plam” na kartach historii. Nasza przeszłość ma wpływ na teraźniejszość, w której żyjemy, i przyszłość, którą kształtujemy. Towarzysząca mi stale podczas pracy myśl sprowadza się do nadziei, że moją pracę nad dziejami Rzeczpospolitej w dawnych wiekach współczesne społeczeństwo będzie potrafiło odnieść do teraźniejszości. Trzymając się starej łacińskiej maksymy „historia vitae magistra est”, uważam, że przeszłość nie powinna być dla nas tajemnicą, lecz nauczycielką. W dzisiejszych czasach wiedza o tym, do czego może doprowadzić wewnętrzny konflikt, nieumiejętność dialogu władzy ze społeczeństwem, myślenie o partykularnych interesach zamiast o dobru ogółu oraz spoglądanie na siebie przez żółć sączącej się nienawiści, źródłem której jest (zarówno w czasach rokoszu, jak i obecnie!) odmienność poglądów czy postaw politycznych, jest szczególnie ważna.

Mgr Agnieszka Pawłowska-Kubik, magister historii i filologii polskiej, doktorantka na Wydziale Nauk Historycznych, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu
Zdjęcie wykonano dzięki uprzejmości pracowników Archiwum Państwowego w Gdańsku.