Sytuacja krytyczna

Leszek Szaruga

W ostatnim dodatku książkowym do FA ukazał się blok tekstów poświęconych związkowi krytyki literackiej z uniwersytetem. O tym, że podobne związki bywają niebezpieczne, niech świadczy artykuł, który w latach 70. zamieściłem na łamach dwutygodnika „Współczesność”, gdy jako młody krytyk dziwowałem się wprowadzaniem modnej wówczas metodologii strukturalistycznej – stanowiącej dość skuteczną odtrutkę na dominującą, a jeśli nie dominującą, to w każdym razie zalecaną i oficjalnie promowaną „metodologię marksistowską” (cokolwiek to miało znaczyć) – do narracji krytycznoliterackich. Co mi po tym, że badacz opisze strukturę kryształu cukru lub soli, skoro nie sposób z tego wyrozumieć, jak to smakuje. Jako zbuntowany młodzieniec zostałem za tą szarżę na uczone głowy skarcony, trzeba jednak przyznać, że dość łagodnie. Ale pozostałem przy swoim. W efekcie kilka lat później w czasie odbywania polonistycznych studiów zaocznych zostałem przez zaczepioną przeze mnie osobę niemal oblany na egzaminie z poetyki.

Nie znaczy to, że jestem przeciwnikiem spożytkowywania osiągnięć teorii w procesie analizy utworu – metodologia to narzędziownia, w różnych okolicznościach sięga się po różne instrumenty. Krytyk jednak, gdy jest krytykiem z prawdziwego zdarzenia, nie w demonstracji sprawności metodologicznej się sprawdza, lecz w namiętności, jaką dlań stanowić winna literatura. Ma tu zastosowanie ważne rozróżnienie niezwykle wyraziste w języku niemieckim, w którym określenie Beruf (zawód) uzupełnione jest przez termin Berufung (powołanie). Owszem, krytyk uprawia swój zawód – przypomnę tytuł książki Dariusza Nowackiego Zawód: czytelnik – ale jest on dlań jednocześnie powołaniem, pasją wykraczającą poza skądinąd zapewne pożyteczne i angażujące intelektualnie poszukiwania „badacza owadzich nogów” z satyry Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Uniwersytet krytyce sprzyja, ale jednocześnie ją ogranicza przez tonowanie emocji – te wszak winny stanowić element lektury – i przez przesąd obiektywizmu, nakazujący cieniowanie wyborów ideowych na rzecz pracy czysto analitycznej. Fakt, że po roku 1989 nastąpił powolny, lecz skuteczny, uwiąd tygodników kulturalnych – każdy, kto sięgnie po zszywki dawnych tygodników, będzie wiedział, o czym mówię – i przez zredukowanie recenzji literackich do notek reklamowych, dość zresztą przypadkowo wkomponowywanych w „kąciki kulturalne” prasy kolorowej, sprawia, że zanikła niemal zupełnie możliwość żywej debaty krytycznoliterackiej, niegdyś koncentrującej uwagę zainteresowanej pisarstwem publiczności. Teksty krytyczne zamieszczane w miesięcznikach, dwumiesięcznikach i kwartalnikach są na ogół spóźnione wobec nowych propozycji wydawniczych, niejako „przedawnione” w stosunku do tego, co aktualne. Tym samym stygnie temperatura życia literackiego rozproszonego w sieci czasopiśmienniczej niskonakładowych zeszytów, z których każdy ma swoją, niekontaktującą się z innymi publiczność. Pisał zresztą o tym Czesław Miłosz w głośnym na początku lat 90. szkicu Życie na wyspach.

Ale prawdę mówiąc powodów do narzekań nie widzę. Przekonanie o tym, że literatura zajmuje uwagę szerszej publiczności, jest przesądem, pozostałością po utopijnych pomysłach niektórych socrealistów z lat 40. i 50., którzy, jak można to przeczytać na łamach „Kuźnicy”, wierzyli w to, że chłopi i robotnicy po pracy oddawać się będą lekturze wierszy Juliana Przybosia. Tym bardziej w zmieniającym się dynamicznie świecie, oferującym w sferze kultury coraz bardziej urozmaicone formy uczestnictwa, literatura staje się zjawiskiem niszowym. Spory krytyków, niegdyś rzeczywiście kształtujące debatę publiczną, w której literatura stanowiła często jedynie pretekst, dziś mało kogo, poza miłośnikami pisarstwa, interesują. Ci zaś stanowią nikły procent społeczeństwa – nigdy zresztą nie stanowili publiczności masowej, tyle że literatura nie miała niegdyś tak znaczącej konkurencji jak kino, telewizja, a obecnie internet. Ten ostatni zresztą stał się nowym nośnikiem krytyki literackiej, często całkowicie „amatorskiej”, ale na dobrą sprawę nie bardzo potrafimy dziś już zdać sobie sprawę z zasięgu i znaczenia tego zjawiska, którego wstępne rozpoznanie odnaleźć można w niedawno opublikowanej rozprawie Macieja Maryla Życie literackie w sieci.

Nie wiem, czy ktokolwiek jest dziś w stanie zdać sprawę z tego, co się w sieci dzieje. Niewątpliwie pojawia się tu mnogość czasopism elektronicznych liczniejsza niż ilość pism „papierowych”. Inna jest też szybkość komunikacji, a zatem i dynamika życia literackiego w tej przestrzeni. Odnaleźć w niej można, obok krytycznoliterackich prób amatorów, także teksty krytyki akademickiej, przy czym ich status jest tutaj równy: internet znosi – przynajmniej do pewnego stopnia – hierarchie. Trudno dziś przesądzać o tym, w jakim kierunku to wszystko zmierza, zjawisko jest zbyt nowe i podlega wciąż przemianom, których tempo z trudem daje się rejestrować. Można powiedzieć, że sytuacja jest krytyczna, ale nie beznadziejna.