Solidarność pokoleń

Rozmowa z prof. dr. hab. Robertem Piłatem, filozofem, autorem książek o samowiedzy i samozakłamaniu

Gdy jestem złą matką, państwo może mi odebrać opiekę nad dzieckiem. Gdy jestem niedobrą córką, urzędnicy nie reagują. Stary, chory człowiek podobny jest do dziecka, więc skąd się biorą takie różnice w traktowaniu?

– Rzeczywiście, ten stan rzeczy pokazuje, jak niejasna stała się w zachodnich społeczeństwach norma opieki w stosunku do starzejących się osób, przede wszystkim własnych rodziców. Stosunek do dzieci regulują przepisy prawa – w tej kwestii istnieje wystarczająca zgoda, by powstało odpowiednie prawodawstwo. Natomiast stosunek do odchodzącego pokolenia reguluje norma, którą ludzie interpretują na różne sposoby. Nie ma tu wystarczającej zgody, by powstało prawo. Są społeczeństwa, na przykład chińskie, w których opieka nad rodzicami jest przedmiotem bardzo silnej normy i sankcji społecznej.

Prawo zmieniają wybrańcy narodu, a funkcjonowanie norm społecznych uzależnione jest od woli każdego człowieka. Czy można jakoś wpłynąć na świadomość moralną ludzi w tej kwestii? Czy pomogłaby tu rozsądna filozoficzna argumentacja? W jaki obiektywny sposób można uzasadnić troskę dzieci o rodziców?

– Mamy tu do czynienia ze swoistym paradoksem. Ludzie zasadniczo uznają normę nakazująca opiekę, lecz uzasadnienie tej normy okazuje się na tyle słabe, że bardzo łatwo ludziom znaleźć wyjątki i okoliczności pomniejszające działanie tej normy. Stawia to w szczególnym położeniu kogoś, kto sam dla siebie albo na użytek innych chciałby uzasadnić tę normę, wyjaśnić sobie i innym dlaczego należy opiekować się swoimi starzejącymi się rodzicami czy dziadkami. Takie uzasadnienie jest potrzebne nie tylko z uwagi na perswazję społeczną czy wysiłki kształtowania dobrego prawa. Chodzi o ideał racjonalnej osoby, której nie wystarczy, że coś czyni, pragnie coś czynić, ani to, że doznaje szczęścia lub odrazy z powodu pewnego działania. Chce znać racje swojego działania. Taki ideał jest, jak sadzę, wielkim osiągnięciem kultury Zachodu, polegającej mniej na rozpowszechnionych praktykach społecznych, a bardziej na sile uzasadnienia. Ideał ten nie pozwala zadowolić się wiedzą o zwyczajnej społecznej dystrybucji zachowań: wiadomo, że wrażliwość, siła więzów rodzinnych, poczucie obowiązku są jakoś rozłożone w społeczeństwie – jedni okazują ich więcej inni mniej. W krótkiej perspektywie nie można tego zmienić przez filozoficzne dyskusje; osoby, które czują powinność opieki, będą ją czuć nadal, a osób, które jej nie czują, prawdopodobnie nie przekonają argumenty. A jednak argumentacja jest potrzebna, ponieważ zakorzenia normy, które są przedmiotem dyskusji, w innych normach i praktykach, które akceptujemy z większą pewnością i przy większej zgodzie. W ten sposób nadaje się legitymizację wysiłkom prawodawców, organizatorów życia społecznego, władzom itd. Taka legitymizacja odróżnia normy od zwykłych preferencji, które cechują człowieka, ale go nie zobowiązują. Nawet więcej, poszukiwanie uzasadnienia odróżnia normy w ścisłym sensie od norm czysto społecznych uświęconych zwyczajem. Ostatecznie powiedziałbym, że normy mają dwa oblicza: psychologiczne i czysto racjonalne. Z jednej strony trzeba w normy wierzyć i przeżywać ich ważność, z drugiej muszą się one wiązać z racjonalnym przekonaniem, że to zachowanie, które norma wyznacza, jest obiektywnie lepsze niż inne opcje. Człowiek może na krótką metę preferować to, co sam ocenia jako obiektywnie gorsze, lecz na dłuższą metę nie jest to możliwe. Dlatego rozważając ważność zasady międzypokoleniowej solidarności nie możemy się zdać na odruch serca, który u większości ludzi wywołuje pewne preferencje – potrzebujemy dobrych uzasadnień.

Kiedyś prawo, zasada dziedziczenia, wspomagało ludzi w ich odruchach opiekuńczych…

– Tak, zasada solidarności międzypokoleniowej była w historii na różne sposoby gwarantowana instytucjonalnie, na przykład przez prawa odnoszące się do dziedziczenia, przez traktowanie całej rodziny jako podmiotu prawnego. Ponadto strzegły jej pewne własności i relacje naturalne. Ludzie starzy nie byli słabszymi partnerami, mieli bowiem wiele do zaoferowania jeśli chodzi o wiedzę, podejmowanie decyzji. Był to świat, w którym mądrość wywodząca się z doświadczenia miała wielką wagę. Otóż wiele z tych tradycyjnych wparć dla systemu międzypokoleniowej solidarności zanika we współczesnej cywilizacji. Więzi materialne pomiędzy pokoleniami są coraz słabsze, w niektórych społeczeństwach wprost wspiera się wzorzec, według którego każde pokolenie zaczyna niejako od nowa. Nie można już liczyć na naturalne, niemal instynktowne wsparcie społeczne w utrzymaniu solidarności międzypokoleniowej. Wiele osób ma wątpliwości i przeżywa w tej kwestii dramatyczne konflikty sumienia.

Liczba domów pomocy wzrasta nie tylko z powodu starzenia się społeczeństwa. Badania naukowe pokazują, że ludzie starzy są coraz bardziej samotni. Czyżby przestała działać zasada wzajemności, głosząca, że jeśli rodzice włożyli trud w moje wychowanie, to ja powinnam okazać im wdzięczność, kiedy oni sami potrzebują mojego trudu?

– To właśnie jedno z możliwych uzasadnień zasady opieki. Argument odwołujący się do wzajemności jest zrozumiały i silny, lecz niewystarczający. Trudno go zastosować do złych rodziców i to nie tylko tych prawdziwie złych moralnie, którzy krzywdzą swoje dzieci, lecz również do tych, którzy są po prostu nieumiejętni, nie potrafią być rodzicami. Argument nie stosuje się też do osób, które bez własnej winy nie mogły wiele zrobić dla swoich dzieci, na przykład z powodu wymuszonej nieobecności, inwalidztwa itd.

Może w takim razie lepiej odwołać się do naturalnej miłości i przywiązania dzieci do rodziców?

– Niestety owa naturalność nie oznacza automatyczne wielkiej siły. Przywiązanie jest zarazem powszechne i pełne wyjątków, jest też podatne na aberracje. Przywiązanie, które kształtuje się we wczesnym dzieciństwie, jest budulcem późniejszych więzi, lecz budulcem bardzo kruchym. Chyba zbyt kruchym, by opierać na nim tak fundamentalną normę. Musimy próbować mocniejszych uzasadnień. Być może zasadę opieki dałoby się uzasadnić tym, że dzieci kiedyś również będą stare i chciałyby żyć w świecie, w którym panuje zasada opieki. Zasada miałaby wówczas niewątpliwie charakter racjonalny, a więc spełniałaby warunek, który wcześniej sformułowałem. Lecz z drugiej strony, odwoływałaby się ona nie tyle do konkretnej relacji między osobami, ile do pewnego modelu świata lub inaczej, do wyidealizowanego obrazu relacji pomiędzy rodzicami i dziećmi. Argumenty odwołujące się do tego rodzaju idealizacji, a zatem i sama zasada, której mają one bronić, jest w jakiś sposób ułomna – nie wiemy, jak dokładnie ma się do realnego życia. Poza tym argument ten odwołuje się do kolektywnych, społecznych korzyści – nakazuje sprzyjanie społeczeństwu przyszłości. Wchodzi więc w konflikt z zasadą, że czynienie dobra innym powinno mieć miejsce ze względu na nich samych, nie ze względu na kolektywne korzyści. Co prawda, ta ostatnia zasada była przedmiotem etycznych sporów i wcale nie zyskała powszechnej aprobaty. Jest na przykład spójna z etyką Kanta nakazującą traktować człowieka zawsze jako cel, nigdy jako środek, lecz budzi dezaprobatę utylitarystów czy socjobiologów. Ostatecznie argument odwołujący się do idealizacji i korzystający ze spornego odwoływania się do przyszłych i kolektywnych korzyści nie może być bardzo silny. Na pewno nie jest ostatnim słowem, jeśli chodzi o zasadę opieki czy solidarność międzypokoleniową.

A co z argumentem, który wywodzi się z ogólnej zasady opieki nad słabszymi.

– Argument ten jest co do istoty słuszny, lecz nieskuteczny, ponieważ stawia rodziców w długim szeregu tych, którym należy się pomoc ze względu na ich słabość, przede wszystkim dotyczy to własnych dzieci. Tu często powstaje konflikt: dzieci nie mogą zajmować się starzejącymi rodzicami, bo bardziej potrzebni są swoim własnym dzieciom. Tego rodzaju postawa, choć może budzić wątpliwości moralnej natury, nie nadaje się do racjonalnej dyskusji; w sytuacji konfliktu obciążenia ludzie są skłonni uważać, że biorą udział w grze o sumie zerowej, to znaczy, że jedno zaangażowanie musi się odbywać kosztem drugiego. Powodem słabości tego argumentu jest nadmierna jego ogólność. Jeśli ktoś nie ma woli opieki i nie czuje potrzeby międzypokoleniowej solidarności, to łatwo znajdzie tego rodzaju ogólny powód (i zarazem rację), by tego nie robić.

Rozumiem, że argument typu: starzy ludzie są wartością samą w sobie, też jest zbyt ogólny i w dobie rozwoju cyberprzestrzeni, nie da się go utrzymać. Czy tak jest? Czy starzy ludzie przestali być skarbnicami doświadczenia i mądrości?

– Tak, ten argument też nie wytrzymuje krytyki. Przyspieszenie cywilizacyjne sprawiło, że tylko niektóre doświadczenia poprzedniego pokolenia niosą pożyteczną treść. To oczywiście bardzo łagodne wyrażenie, w istocie wiele osób odczuwa wstręt i bunt w stosunku do świata pozostawionego im przez ich rodziców, czy to w wymiarze prywatnym, czy społecznym.

Kant domagał się, by działać według maksym, które mogłyby stać się prawem powszechnym. Czy i ten imperatyw kategoryczny staje się nieaktualny? Czy mógłby posłużyć do uzasadnienia zasady opieki?

– Owszem, jest to propozycja do rozważenia. Argument byłby wtedy trójstopniowy. Najpierw trzeba zrozumieć, że opieka powinna wynikać z szacunku, potem pokazać, że szacunek wynika z faktu, że wszyscy uosabiamy prawo moralne, a wreszcie udowodnić, że prawo moralne rzeczywiście jest dostępne wszystkim jako pewna zasada racjonalna wynikająca wprost z rozumu, a nie z przygodnych zwyczajów czy przekonań. Lecz niestety problemy pojawiają się już w pierwszym kroku, nie mówiąc o pozostałych, które są przedmiotem gorących debat w filozofii od czasu Kanta. Szanujemy przecież wiele osób, nie odczuwając w najmniejszym stopniu imperatywu opieki w stosunku do nich. Bez dodatkowych założeń nie posuniemy się dalej na tej drodze argumentacji.

Może zatem ratunek dla obowiązywania normy opieki nad starymi ludźmi ukryty jest w nas samych, w naszej tożsamości? Może jest tak, że jeżeli nie będziemy się opiekować rodzicami/opiekunami, to stracimy szanse na bycie sobą?

– Tak, to silny argument pod warunkiem, że nasze kryteria tożsamości rzeczywiście zawierają relacje do innych i zasady moralne jako istotny składnik. Tymczasem ludzie budują swoje tożsamości na bardzo różnych zasadach. Samoodniesienie jest kwestią zbyt indywidualną, by uczynić z niej normę.

Czy mamy więc zakończyć całkowicie sceptyczną nutą i wrócić do punktu wyjścia, mówiąc: niech każdy robi tak, jak czuje?

– Rzeczywiście byłoby to rozczarowujące. Przychodzi mi do głowy pewien argument i w tej chwili wydaje mi się on lepszy niż inne. Wszystkie argumenty, o których dotąd mówiliśmy, mają pewną słabość – zakłada się w nich, że dzieci są działającymi, a rodzice są przedmiotami ich działań. Norma jest nałożona na następne pokolenie, bo to jemu przypisuje się sprawczość. Najpierw nakłada się tę normę, a potem próbuje się myślowo walczyć z argumentami i środkami praktycznymi, do których sięga (lub mogłoby sięgnąć) to następne pokolenie, aby się od normy opieki uwolnić. Chcę zasugerować inny argument. Opiera się on na odwróceniu relacji powinności. Powinność nadal spoczywa na rodzicach niezależnie od tego, że to oni potrzebują opieki. Rodzice nigdy nie przestają być opiekunami swych dzieci. Relacja opieki, o której tu mówimy, jest tworzona i utrzymywana przede wszystkim przez rodziców. Wprawdzie to dzieci mają dokonać pewnego wysiłku i muszą czuć się do tego zobowiązane, lecz to zobowiązanie jest pochodne w stosunku do stałego spełniania przez rodziców ich własnej normy bycia opiekunem. Opieka jest, zgodnie z tym argumentem, relacją symetryczną pomiędzy równoważnymi osobami, a nie relacją podmiotu działania do przedmiotu działania. Przerzucenie ciężaru normy tylko na ramiona dzieci – jakkolwiek byłyby dorosłe – jest odwróceniem istniejącej już relacji powstałej na mocy bycia rodzicem. Takie odwrócenie jest arbitralne i nienaturalne, dlatego wymaga mocnych uzasadnień i żadne z wcześniej podanych nie mogło nas zadowolić. Każde na swój sposób zamieniało rodzicielstwo na pewnego rodzaju transakcję, której drugą stroną jest zobowiązanie dzieci. Tymczasem sądzę, że nie ma drugiej strony: rodzicem jest się przez całe życie. Odwrócenie odpowiedzialności za relację opieki jest w istocie aktem wyzbycia się swego rodzicielstwa na rzecz pewnych roszczeń formułowanych na podstawie tej relacji. Oczywiście jest to postawa paradoksalna. Nie można mieć roszczeń na podstawie tego, z czego się zrezygnowało, w zamian za prawo zgłoszenia tych roszczeń.

Ale jak można wymagać od rodziców, by po pracy całego życia dalej byli odpowiedzialni za relacje uzasadniające zaangażowanie ich dzieci?

– Spójrzmy na problem z drugiej strony. Jak można tego nie wymagać? Gdzie mianowicie leży punkt, w którym można przejść od własnego wysiłku rodzica do oczekiwania czy nawet żądania wysiłku od dzieci? Kiedy można odwrócić wektor zaangażowania? Nie wydaje mi się, by istniał taki punkt, gdyż każde jego zdefiniowanie odwoływałoby się do języka transakcji, a nie do relacji rodzicielstwa. Wzajemność nie jest zewnętrzna w stosunku do relacji rodzicielstwa, lecz tkwi w jej wnętrzu. Opiera się na tym, że dzieci są kochane przez rodziców i do końca doświadczają pewnego dobrodziejstwa zwanego bezwarunkową miłością rodziców.

Dlaczego los ludzkości, patetycznie mówiąc, ma być uzależniony od emocji, a nie, co wydaje się trwalsze i bezpieczniejsze, od troski? Sądzę, że obowiązek opieki można wytłumaczyć nie odwołując się do miłości, ale do troski, która jest automatycznie wpisana w wartość rodziny. Rodzina jako wartość jest dobrowolnym systemem zobowiązania i te nasze powinności nie zanikają wraz z rozwodami i separacją. System troski to swoista zmiana języczka u wagi wartości rodzinnych. Kiedyś my, jako rodzice, opiekowaliśmy się tobą (czy to wynika z miłości, czy z korzyści finansowych – nie ma znaczenia), a teraz ty (dziecko) masz opiekować się nami.

– Troska to oczywiście bardzo ważne pojęcie, lecz nie jestem pewien, czy może służyć jako uniwersalne uzasadnienie zasady opieki. Właśnie dlatego, że jest systemem dobrowolnym i niekoniecznie symetrycznym. Po pierwsze, troska nie płynie z konieczności; są pewne mechanizmy biologiczne, które uprawdopodobniają troskę w stosunku do dzieci, lecz są to właśnie mechanizmy, a nie normy. Po drugie, za troskę należy się wdzięczność, a nie troska. Nie widzę silnej normatywnej zależności pomiędzy doświadczeniem troski i jej świadczeniem. Chyba że uznać, iż jedynym sposobem wyrażenia wdzięczności za troskę jest własna troska. Nie wykluczam tego.

Ostatecznie, pomimo mojej sympatii dla argumentu odwołującego się do trwającej relacji rodzicielskiej i jej wewnętrznej normatywności, sądzę, że osoba pragnąca świadomie zabiegać o racje dla swych własnych działań, osoba pragnąca wiedzieć, że działa na podstawie słusznej normy, musi sięgać do różnych źródeł i różnych argumentów. Czasem trzeba się powołać na wzajemność, czasem na model świata, w którym chcielibyśmy żyć, czasem znów na naturalne więzi czy troskę. Narzuca to wysokie wymagania naszej racjonalności, ponieważ racjonalny podmiot musi umieć się poruszać pomiędzy tymi systemami uzasadnień, dobierając je umiejętnie do sytuacji i dostrzegając krytycznie ich ograniczenia.

Rozmawiała Jola Workowska