Nauka i biznes w okresie narzeczeństwa
Po co była konferencja Impact?
– Konferencja była zorganizowana po to, by dobrze przygotować się do tego, co jest nazywane rewolucją przemysłową 4.0. W naturalny sposób Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zainteresowane jest śledzeniem dwóch wątków: jak nauka może się przyczyniać do rozwoju gospodarczego oraz spróbować wspólnie z ekonomistami pomóc nam zrozumieć, na czym polega rewolucja 4.0.
A na czym ona polega?
– Na zmianie tradycyjnych paradygmatów rozwoju. Ten rozwój będzie się opierał na technologii w dużo większym stopniu niż wcześniej. Technologia przestaje być czynnikiem biernym, a staje się czynnikiem aktywnym. To jest rewolucja przemysłowa, która mówi o inteligentnych potrzebach, o indywidualnym podejściu do klienta, o spersonalizowaniu oferty, o rozumieniu dzięki bazom danych natury procesów ekonomicznych, co pozwala nam w większym stopniu koordynować działania ekonomiczne. Ta rewolucja pozwala lepiej wykorzystywać elementy polityki gospodarczej i zastanawiać się nad ich modyfikacjami na bieżąco.
Jaką rolę ma w tym procesie odegrać nauka, zwłaszcza polska nauka?
– Kluczową. Także we wcześniejszych rewolucjach ekonomicznych, przemysłowych, kulturowych nauka odgrywała ważną rolę. Teraz to znaczenie nauki i jej udział w zmianach są jeszcze większe. Zawsze pierwszy jest naukowiec, ktoś, kto poszukuje zrozumienia natury zjawisk. Część tej prawdy, wyników poznania naukowego, ma wyraźne konsekwencje ekonomiczne. Nie jest możliwa żadna rewolucja ekonomiczna bez udziału naukowców, a szczególnie nie jest możliwa rewolucja, która w tak dużym stopniu opiera się na bardzo wyrafinowanych instrumentach, jak programowanie, obsługa dużych baz danych czy budowanie bardzo zaawansowanych robotów, a właściwie urządzeń, które są w stanie nas zastępować.
Sądzi pan, że polscy naukowcy będą mogli budować tej klasy urządzenia: roboty, komputery?
– Dlaczego nie? Gdyby nie nieszczęśliwa dla Polaków koniunktura gospodarcza i system polityczny, to być może już w latach 70. XX wieku stalibyśmy się globalnym producentem znakomitych, jak na owe czasy, komputerów. Nasi inżynierowie już wtedy tworzyli maszyny na najwyższym światowym poziomie, a ich praca badawcza została przerwana ze względów ideologicznych i politycznych pod naciskiem ówczesnego Związku Radzieckiego. Gdyby nie to, być może dziś używalibyśmy komputerów tworzonych przez polskich inżynierów. Potem mieliśmy podobną szansę z prezesem Kluską, który zaczynał co prawda od składania komputerów, ale już był przygotowany do tego, żeby je produkować. Niestety państwo polskie skutecznie mu to uniemożliwiło. Dobrze byłoby, gdyby udało się w końcu wykorzystać naprawdę wysoki potencjał polskich inżynierów, zwłaszcza młodych naukowców, którzy odnoszą wspaniałe sukcesy w międzynarodowej rywalizacji inżynierskiej, konstruktorskiej, informatycznej. Akurat w dziedzinie informatyki, oprogramowania nie mamy żadnych zapóźnień w stosunku do świata.
Czy konferencja Impact podpowiedziała nam coś o obszarze styku gospodarki z nauką?
– Odpowiem anegdotą. Jeden z uczestników tej konferencji opowiadał mi, że spotkał na niej prezesa dużej polskiej spółki i ten powiedział mu, że przyszedł na to spotkanie tylko dlatego, że zaprosił go pewien znajomy. I choć nie lubi takich dużych imprez, nie chciał być nieuprzejmy i wpadł na chwilę, żeby się pokazać. Ale naturalnie zaraz się zbiera i ucieka. Na drugi dzień jednak ten człowiek znów spotyka tego prezesa i zdziwiony pyta: – Co tu jeszcze robisz, miałeś szybko uciekać? Na to ten odpowiada: – Wiesz, zaczepiły mnie takie trzy start-upy i okazało się, że mają bardzo ciekawe pomysły. Mamy się dziś spotkać i pomyśleć o jakichś polach współpracy.
I o to właśnie chodziło, żeby duzi spotkali się z małymi, młodzi z doświadczonymi, start-upowicze – zwykle niedawni absolwenci uczelni – z tymi, którzy są od jakiegoś czasu na rynku, aby wspólnie realizować innowacyjne przedsięwzięcia. Było prawie trzy tysiące ludzi, czterysta spotkań. Pojawili się uczestnicy zagraniczni, szefowie takich firm, jak Tesla czy Uber. To był duży transfer, wzajemna wymiana informacji i doświadczeń, nowych praktyk. Zagraniczni uczestnicy mówili po tym spotkaniu, że polskie środowisko młodych naukowców, odkrywców, wynalazców, innowatorów jest dużo bardziej aktywne niż w ich własnych krajach. Widać zatem, że konferencja spełniła swoje zadanie. Czujemy jednak pewien niedosyt wynikający z niewielkiego zaangażowania polskich uczelni w to przedsięwzięcie. Start-upy to raczej jest ruch oddolny niż strategie uczelni. Przydałoby się tę problematykę podnieść na poziom strategii „akademii”, bo nie tylko o szkoły wyższe tu chodzi, lecz także, a może przede wszystkim, o instytuty badawcze, które mają wyjątkowe pole do popisu jako jednostki mające bliższy kontakt z praktyką gospodarczą.
Już na początku lat 90. XX wieku powstała biała księga opisująca relacje nauki z biznesem i drogi kontaktu tych dwóch środowisk. Zaczęły powstawać parki technologiczne, centra transferu technologii, inkubatory przedsiębiorczości, a wciąż nie dopracowaliśmy się skutecznych dróg czy kanałów współpracy. Dlaczego Impact ma to zmienić?
– To jest między innymi kwestia skali. Do tej pory nikt nie zorganizował takiego spotkania, na które mogliby przyjechać wszyscy zainteresowani tego typu relacjami: i przedsiębiorcy, i start-upowicze. Poza tym, rzeczywistość wreszcie dojrzała do pewnych działań, których sensu wcześniej nie było widać wystarczająco klarownie. Nie dziwię się polskim przedsiębiorcom, że dwadzieścia lat temu nie byli zainteresowani nowymi pomysłami naukowców czy w ogóle kontaktami z nimi. Wspomniany przez mnie przedsiębiorca dwadzieścia lat temu zaczynał swoją przygodę z biznesem i budował powoli swoją pozycję. Nie miał wtedy kapitału na inwestycje w nowe, ryzykowne pomysły. Walczył o to, żeby przetrwać na rynku. Gdzież wtedy myśleć o wkładaniu dużych pieniędzy – bo innowacje są zawsze drogie – w nowe, ryzykowne – a nowoczesność jest też ryzykowna – pomysły. Z drugiej strony, naukowcy muszą też zrozumieć, że pracują nie tylko dla punktów i kolejnych stopni w hierarchii akademickiej, ale że mają wiedzę i wyniki, które można wdrożyć w praktyce. Trzeba umieć widzieć swoje badania w innej perspektywie niż tylko teoretyczna. Rozumieć kulturę przedsiębiorczości, oczekiwania biznesu, jego język. Trzeba myśleć o skuteczności rynkowej swojej pracy. To dobrze, że powstały centra transferu technologii, parki technologiczne czy inkubatory. Teraz trzeba im umożliwić wejście na inny poziom działania. Trzeba z tych pojedynczych ośrodków stworzyć system, sieć, dać im paliwo, które umożliwi ruszenie dalej. Zaraz po Impakcie widziałem się z szefami tych instytucji – to było właściwie takie przedłużenie samej konferencji – i okazało się, że dotychczas każda z nich działała sama, bez kontaktu z innymi, tworzyła własne strategie. Widać było na tym spotkaniu, że potrzebne jest działanie wspólne, nie tylko wymiana poglądów, lecz także realne współdziałanie. Istnieje potrzeba tworzenia sieci, wspólnej strategii, a nawet wymiany partnerów biznesowych, bo taki człowiek, który poszukuje rozwiązania jakiegoś problemu, może trafić do uczelni, centrum transferu technologii, które akurat nie mają możliwości rozwiązania tego problemu, ale tam mogą wiedzieć, gdzie można tego rozwiązania szukać. Musimy przekazywać sobie też potencjalnych kooperantów. Przedsiębiorca zgłasza się do najbliższego sobie miejsca i tam może się dowiedzieć, gdzie szukać rozwiązania swojego kłopotu. Trzeba intensywniej wykorzystać instrumenty, które już mamy.
Ile tych instytucji pośredniczących między instytucjami naukowymi a gospodarką jest dziś w Polsce?
– To zależy, jak liczyć te instytucje otoczenia biznesu. Moglibyśmy doliczyć się nawet około ośmiuset, ale jeśli chcemy uwzględnić tylko te, które faktycznie działają, to będzie to około trzystu-czterystu instytucji. Są to różne byty: parki technologiczne, centra transferu technologii czy wiedzy, brokerzy innowacji, spółki celowe, a nawet kancelarie prawne.
Ilu przedstawicieli start-upów zjawiło się na konferencji i jak mogli wykorzystać to spotkanie?
– Kilkuset. Mieli szanse odbyć dwuminutowe spotkania z biznesmanami, w trakcie których mieli za zadanie przedstawić swoje pomysły biznesowe i wstępnie wynegocjować obszary współpracy. Zapewne to mogło zaowocować kolejnym spotkaniem w przypadku wzajemnego zainteresowania. Przedstawiciel jednego z banków mówił mi, że w ciągu piętnastu minut rozmawiał z trzema start-upami.
Ilu było potencjalnych inwestorów i jakim kapitałem dysponowali?
– Na Impact mógł się zgłosić każdy i nie musiał deklarować żadnego kapitału. To było spotkanie otwarte, każdy mógł się zarejestrować i przyjechać. Wiemy, że było kilkudziesięciu reprezentantów najważniejszych polskich firm. Sądzę, że ci, którzy mieli pomysły i poszukiwali wsparcia finansowego i biznesowego, mieli szansę znaleźć tam partnera. W hotelu obok centrum konferencyjnego widać było przy stolikach uczestników konferencji intensywnie ze sobą dyskutujących. To dobrze oddaje panującą na konferencji atmosferę.
Cały czas pojawia się w naszej rozmowie słowo start-up. Czy te początki biznesu zawsze są innowacyjne, czy też czasami nie są to pomysły z księżyca, oderwane od rzeczywistości, które nie mają szans na rynku?
– Naprawdę trudno ocenić, co znajdzie szansę na rynku. Najdziwniejsze pomysły się przyjmowały, a potencjalne pewniaki przepadały. Najlepszą formułą są spotkania z przedsiębiorcami, którzy inwestują własne pieniądze. Wtedy nie wybiera się do realizacji tego, w czym nie widzi się szansy zysku. Przedsiębiorcy są doświadczeni i mają wiedzę na temat tego, co można sprzedać. Ale z drugiej strony wiele globalnych firm, które dokonały rewolucji technologicznych, zaczynało jako garażowe start-upy, naprawdę skromnie, w warunkach gorszych, niż mają nasze nowe firmy, zakotwiczone np. w inkubatorach przedsiębiorczości. Aż trudno uwierzyć w to, że gdy DARPA, agencja amerykańska, po raz pierwszy proponowała armii amerykańskiej drony, czyli bezzałogowe samoloty, to spotkała się z odpowiedzią, że najgorszy pilot amerykańskiej armii jest lepszy od najlepszego dronu. Nawet jeśli to była prawda, okazało się, że drony znalazły znaczące miejsce na współczesnym polu walki. Nie ma takiego mędrca czy takiej komisji, która mogłaby z całą pewnością powiedzieć, że to jest głupi pomysł, a ten się świetnie sprzeda, że z tego to będzie wielka firma. Nie wiadomo, co rynek zaakceptuje. Trzeba po prostu próbować, szukać uprawdopodobnienia tych pomysłów.
Czyli trzeba sporo ryzykować, inwestując w projekty nowatorskie, innowacyjne?
– W start-upy na początku inwestuje się niewiele, sprawdzając ich potencjał. Zachowuje się ostrożność. Robi się kolejne małe kroki. Duży krok, poważną inwestycję robi się dopiero po technologicznej i rynkowej weryfikacji projektu.
Podczas Impactu promowano program Start in Poland.
– To jest program wspierania start-upów, którego gospodarzem jest Ministerstwo Rozwoju, a MNiSW interesuje się tym o tyle, że spodziewamy się, iż większość projektów będzie pochodziła z uczelni lub od świeżych absolwentów. Chcemy przeznaczyć spore środki publiczne na zbudowanie ekosystemu, w którym mogłaby się rozwijać innowacyjna przedsiębiorczość. Pod tym parasolem można zgłosić bardzo różne inicjatywy. My zgłosiliśmy do tej inicjatywy program Witelo. Polega on na tworzeniu funduszu, który ma kreować fundusze typu venture capital, które z kolei mają kreować mikro i małe przedsiębiorstwa, czyli firmy start-upowe. Te fundusze będą inwestować w takie firmy wspólnie z inwestorami zagranicznymi, będą wspierać powstawanie spółek i ich rozwój. O ile ktoś zostanie zweryfikowany przez rynek, to państwo będzie przez swoje agencje, zwłaszcza Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, inwestowało w te firmy. Może się zdarzyć, że ktoś z zagranicy zainwestuje w polską spółkę, ale może też przynieść do Polski swój pomysł na biznes. Zatem nie tylko kreujemy własne firmy, lecz także ściągamy najlepsze pomyły spoza kraju.
Jest też program Scale-up. O co chodzi?
– Kolejnym problemem innowacyjnych przedsięwzięć, po samym rozpoczęciu biznesu, jest przejście od skali mikro do skali globalnej, czyli przeskalowanie firmy. Tego się nie robi ani szybko, ani łatwo. W pewnym momencie firma wymaga przekształcenia z inicjatywy koleżeńskiej czy rodzinnej w duży biznes, operujący w ogólnopolskiej czy nawet międzynarodowej, światowej skali. Innowacyjne przedsiębiorstwa na tyle budują swoje przewagi, na ile potrafią szybko stać się graczami globalnymi. W przeciwnym razie ktoś przejmuje ich biznes, a przynajmniej pomysł i na nim zarabia na innych rynkach.
W tym kontekście pojawia się też słowo „akceleratory”.
– Chodzi o to, że ta transformacja z małej skali do dużego biznesu musi nastąpić szybko. Chcemy te procesy wspomagać.
Gdzie tu miejsce na naukę i „akademię”?
– Wszystko to zaczyna się w uczelniach i instytutach. Tam powstaje kadra dla biznesu, tam rodzą się innowacje i genialne pomysły. Dlatego te instytucje i ludzie nauki muszą ze swoją ofertą wychodzić do przedsiębiorców. Muszą widzieć, że pracują nie tylko dla siebie samych, dla rankingów i ocen okresowych, ale że ich praca może realnie wpływać na gospodarkę, na dobrobyt społeczeństwa. Uczelnie mają nie tylko wykazywać impact factor w publikacjach, ale też wpływać na gospodarkę. Ktoś powiedział na Impakcie, że inteligentny naukowiec może wyprzedzać w pomysłach przedsiębiorcę. Jednak musi te pomysły umieć gospodarce sprzedać.
Pan ładnie to mówi, ale gdy spotykam się z naukowcami z jednej, a przedsiębiorcami z drugiej strony, to obie te grupy przytaczają liczne dowody wzajemnego niezrozumienia, trudności w dogadaniu się.
– To trochę tak, jak w małżeństwie: gdy małżonkowie zaczynają na siebie nawzajem narzekać, to właściwie nie wiadomo, co robić. Na szczęście jesteśmy na polu kontaktów nauki z biznesem w okresie narzeczeństwa, gdy odkrywamy wzajemnie swoje możliwości i coraz nowe atrakcyjne atrybuty. Dlatego koncept rewolucji 4.0 jest tak interesujący. Pojawia się pewna przestrzeń, gdzie są rzeczy nowe i dla naukowców, i dla przedsiębiorców. Nie chodzi o to, by naukowiec zaczynał mówić językiem biznesu, a przedsiębiorca – nauki. Każdy pozostaje w swojej roli, tym, kim jest. Umiejętność kooperacji polega na znalezieniu wspólnego pola. Trzeba je zdefiniować. Nauczyć się tam funkcjonować. Tym wspólnym polem powinni zarządzać specjaliści – to jest właśnie miejsce na instytucje otoczenia nauki i biznesu, brokerów innowacji i technologii. Jeśli dwie strony, które mają wspólne cele, nie rozumieją się wzajemnie, korzysta się z tłumaczy.
Jakie jest tu zadanie ministra nauki?
– Organizacja tego całego systemu, implementowanie na uczelniach, ewaluowanie i rozliczanie, czy robimy to dobrze.
Czy w kryteriach oceny parametrycznej pojawią się związane z tym elementy?
– Tak. A gdy pojawią się w parametryzacji, to będą też miały wpływ na wysokość dotacji statutowej. Pracujemy nad dotacją celową, przeznaczoną na cele innowacyjne.
Kiedy się ona pojawi?
– Powinna być od 2017 roku, bo ten przepis jest wpisany do małej ustawy o innowacyjności, która powinna wkrótce trafić do Komitetu Stałego Rady Ministrów, a po wakacjach do Sejmu.
O jakich pieniądzach myślimy?
– Nie będą to duże pieniądze, ale są przeznaczone na bardzo konkretne cele, np. na utrzymanie kadr związanych z działalnością innowacyjną uczelni. Te pieniądze zainwestowane w dobrych ludzi zaangażowanych w komercjalizację przyniosą uczelni kolejne korzyści.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.