Medicus medici lupus est
Mniej więcej 200 lat przed Chrystusem rzymski komediopisarz Titus Maccius Plautus napisał w swojej słynnej sztuce Asinaria (Ośla komedia) znamienne zdanie: „homo homini lupus” (człowiek człowiekowi wilkiem). Musiał dużo wiedzieć i widzieć. Dziś czytam nie tylko Plauta, ale i inne dzieła (a nawet e-maile), w których jak wół stoi, że wilkiem jest profesor profesorowi, artysta artyście, lekarz lekarzowi, i że jest to pewien rodzaj normy odwiecznej.
Niekoniecznie. Z tym można walczyć. Równo sto czterdzieści lat temu (1876) Towarzystwo Lekarzy Galicyjskich we Lwowie sporządziło pierwszy polski kodeks etyki lekarskiej. Wzorowało się z grubsza na Etyce lekarskiej angielskiego doktora sir Thomasa Percivala (1803). Percival patrzył na zawód lekarza szeroko, dostrzegał kilka typów stosunków: lekarz – pacjent, lekarz – lekarz, lekarz – farmaceuta, lekarz – fabryka i tak dalej, a niezależnie od tego płaszczyznę nauki, organizacji w zakładach służby zdrowia, szczególnie w szpitalach, stosunki prawne, rodzinne. Ujął to łącznie w dziewięćdziesiąt dwie (jeśli dobrze liczę, bo nie wszystkie numerował) grupy problemowe. Nie ma wątpliwości, że Percival miał dobre rozeznanie w tym, co wyczyniali jego starsi i młodsi koledzy, ale patrzył na to holistycznie, przyczyny wszelkich nadużyć, manipulacji czy nawet oszustw i kłamstw widział w różnych sferach działalności i osobowości ludzkiej, nie tylko w charakterze narodowym i mamonie. Tekst Percivala wstrząsnął zwłaszcza nowym światem, Stanami Zjednoczonymi, gdzie od czwartej dekady XIX w. kodeksy deontologii lekarskiej (deon ze stgr. to obowiązek) zaczęły powstawać masowo. Jeśli tylko zawiązało się jakieś towarzystwo lekarskie, od razu myślano o regulacjach moralnych, bo bałagan był nie lada, a medyków godnych potępienia co niemiara.
Co dostrzegali lekarze lwowscy, tarnowscy i krakowscy? Odczuwali tragedię, powszechne ocieranie się o nadużycie etyczne i przestępstwo. Swój tekst ograniczyli tylko do tego. Wiedzieli, że muszą jak najszybciej zrobić z tym porządek, bo cierpieli wszyscy naokoło – sami lekarze (dla siebie wrogowie!), a głównie chorzy i nierzadko zdrowi. Przyczyny tego stanu rzeczy można było upatrywać przede wszystkim w niezdrowej konkurencji zawodowej. O ile było zrozumiałe, że lekarz nieuk sam się z zawodu wykluczy, bo pacjenci go momentalnie rozpoznają, o tyle sprawy zakulisowe, o których społeczeństwo nic nie wiedziało, były znacznie trudniejsze do wykrycia i zwalczenia. W uchwale z 1876 r., zwanej dziś pierwszym polskim kodeksem deontologicznym, podano katalog sprzeniewierzeń rozmaitych. Były to „spekulacyje hańbiące”, jako to lichwiarstwo, wszelkie kłamliwe i chełpliwe ogłoszenia, w których lekarze podwyższali swoje wykształcenie zawodowe, obiecywali radykalne wyleczenie, oznajmiali gotowość listownego leczenia lub dostarczania lekarstw (dziś mamy to w Internecie), ofiarowywali bezpłatne leczenie (jak się okazywało – tylko na pierwszej wizycie, dziś tak robią banki), zawiadamiali publiczność o posiadaniu tajemnego, nieznanego innym kolegom sposobu leczenia (tego w gazetach i telewizji mamy pełno i teraz).
Cytuję dalej. Wydawano szalbiercze broszury, niby popularnie traktujące objawy i leczenie pewnych chorób, po to żeby zwrócić uwagę na siebie jako autora geniusza i przy okazji wyłudzić pieniądze, jak też skorzystać z obaw, wstydu i zwątpienia cierpiących, czego skutkiem było obałamucenie ich umysłu, pogorszenie choroby, utrata zaufania i szacunku dla wszystkich członków zawodu lekarskiego. Niejeden nie wahał się wykonywać jawnych czy tajemnych zabiegów, żeby zwrócić na siebie uwagę dziennikarzy, a jeśli tego było mało, drukować sobie publiczne podziękowania za bezpłatne leczenie, szczęśliwe operacje. Częstym zjawiskiem było ogłaszanie i ordynowanie nowego, nieznanego ze składu chemicznego i pochodzenia leku, który działa we wszystkich chorobach łącznie z przywidzeniami i złamaniami. Jeśli to nie przyszło oszustowi do głowy, to podbierał pacjentów kolegom, układał się z akuszerkami, restauratorami, hotelarzami, którzy dostarczali mu klienteli, wyłapywał chorych prosto z ulicy albo na przyjęciach, narzucał im się, przy okazji siejąc plotki i negatywne opinie o innych lekarzach, a na wizycie domowej wręcz dyskredytując wszystko, co inni zrobili lub zalecili, i w ten sposób siebie stawiając na pozycji zbawcy. W czasie narad zdradzał objawy rywalizacji, zazdrości lub niechęci, nie krępując się z przedstawianiem lekarza ordynującego jako godnego wymiany.
Autorzy kodeksu galicyjskiego podkreślali szkodliwość popierania wyzysku lekarzy przez nagminnie niepłacących pacjentów, ale jednak również opieszałość lekarzy w ściganiu szalbierstw wszelkiego rodzaju, w tym tolerowanie nieuprawnionych akuszerek i babek wiejskich, hydropatów niedyplomowanych i homeopatów, ogólnie rzecz biorąc znachorstwa, z którym niejeden lekarz potrafił się skumać dla dzielenia się dochodami.
Kiedy się czyta tę listę przewinień, która przecież nie wzięła się z wyobraźni, przychodzi na myśl ważne i łatwo wypowiadane, ale dojmujące słowo „kapitalizm”. Dziki kapitalizm wspomagany przez liberalny relatywizm i indyferentyzm. Wszystko wolno. Słabe prawo, słaba etyka, nędzna obyczajność, a publiczność sparaliżowana lękiem o zdrowie i życie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.