„Losowanie” dotacji i rewolta antysystemowa

Marcin Chałupka

Przymiarki do zmiany zasad finansowaniu uczelni trwają od lat. O tzw. finansowaniu za efekty dyskusja trwa ponad rok. Nowa ekipa w MNiSW, nowa odsłona pomysłów. Los absolwenta podniosła do rangi ustawy już minister Barbara Kudrycka, wprowadzając obowiązek monitorowania poziomu składek ZUS, nie wiedzieć czemu zwany monitorowaniem tzw. karier. Następnie „odpalono” Ogólnopolski System Monitorowania Ekonomicznych Losów Absolwentów Szkół Wyższych, zasadnie krytykowany („Dziennik Gazeta Prawna”, 23 maja 2016), np. słowami: „Niektóre wydziały przyjmują lepszych kandydatów, dlatego też po ukończeniu nauki mają oni większe szanse na znalezienie zatrudnienia zaraz po studiach. Z zagranicznych badań wynika bowiem, że maturzysta z lepszym wynikiem jest lepszym studentem i potem ma większe szanse na sukces na rynku pracy. Przez co, w tym zestawieniu, lepiej mogą wypaść uczelnie, które oni wybierają – mówi prof. Ireneusz Białecki. (…) Przede wszystkim to, ile będzie zarabiał absolwent po studiach, zależy od gospodarki (…) Nie da się przewidzieć, czy za pięć lat osoba, która dzisiaj podejmuje studia, znajdzie pracę – dodaje prof. W. Tłokiński”. Pani prof. Teresa Czerwińska, wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego, ogłasza: „Pracujemy nad rozwiązaniem, które pozwoli powiązać dotację projakościową z tym, jak absolwenci danej uczelni radzą sobie na rynku pracy”. Słowo-klucz do skarbczyka? „Radzić sobie” na rynku pracy.

Przepis na „radzenie sobie”

Jak to zamienić w regulację prawną? Może weźmy dane z PIT („Dziennik Gazeta Prawna”, 9 maja 2016). Za chwilę pojawiają się wątpliwości. A to, że „zarobki absolwentów zależą też od ich indywidualnych predyspozycji”, a to że „pieniądze prawdopodobnie zostałyby skierowane do uczelni z dużych miast, ponieważ ich absolwenci mają szansę na większe wynagrodzenie”, a to że wynagrodzenie zmienia się w czasie, zależy od zdobytych uprawnień, nie tylko kończonej uczelni. Dylematy konstruowania nowego algorytmu ładnie oddano w publikacji „Dziennika Gazety Prawnej” z 16 maja 2016 r.: „Nowy algorytm: w pogoni za jakością, a nie za studentem”. W wywiadzie z wiceminister Teresą Czerwińską padają kolejne rozwiązania (wynik matur, PIT absolwenta, ocena PKA czy KEJN). Padają – w znaczeniu wykazania ich wad. „Doświadczenia międzynarodowe pokazują, że czynnik jakościowy jest bardzo trudny do zmierzenia” stwierdza w końcu pani minister.

Póki dobrego rozwiązania nie ma, rewolucji nie będzie. „Zmiany, które chcemy wprowadzić od 1 stycznia 2017, nie będą drastyczne (…) nowe spojrzenie na dotowanie uczelni ma pojawić się w nowej ustawie. Jesteśmy za dużą autonomią uczelni w kształtowaniu gospodarki finansowej. Wierzymy w to, że szkoły wyższe najlepiej wiedzą, na co racjonalnie wydatkować pieniądze” dodaje pani minister. Trudno ocenić, jak zmieni się algorytm. Prof. Czerwińska: „chcemy uprościć obecny algorytm. Jest on teraz tak szczegółowy, że do jego obliczenia potrzebne jest bardzo dużo danych”. Nie wiem, czy to dobry kierunek. Moim zdaniem algorytm zbyt prosty być nie może. To znaczy może, ale nie powinien. Dlaczego?

Ryzyko prostoty

Zbyt prosty algorytm staje się percepcyjnie dostępny profanom. To wręcz zachęca do „myślozbrodni”, iż może ten algorytm w ogóle nie jest niezbędny. Że tym algorytmem nieudolnie próbujemy ująć w opisane prawem równanie to, czego centralny planista z założenia nie może efektywnie planować. A stąd już tylko krok do tezy, że może poziom „dotowania” uczelni powinien być po prostu skutkiem liczby studentów, którzy chcą jej zapłacić za kształcenie, i kwoty, jaką są gotowi zaryzykować. Ewentualne wsparcie ze środków publicznych dotyczyłoby wtedy studenta, a nie uczelni. Student musiałby wybierać taką uczelnię, by zarobki, jakie uzyska z jej dyplomem, pozwoliły mu np. spłacać kredyt wzięty na dane studia. Studia byłyby wtedy wybierane po wnikliwej analizie oferty kształcenia, projektu umowy i oszacowaniu, jaką stopę zwrotu po ukończeniu przyniosą. Bo jeśli nie starczy nawet na koszty studiowania, to po co je podejmować? To może są źle skalkulowane albo bardziej „opłaca” się pójść od razu do pracy, a nie przedłużać sobie młodość np. na politologii lub archeologii? Na koszt podatnika…

No ale w takim „systemie” zbędne byłyby algorytmy, PKA, a może i MNiSW. Zamiast tego funkcjonowałyby studencko-absolwenckie organizacje akredytacyjne, faktycznie próbujące oszacować związek przysporzenia dydaktycznego z danej uczelni z sukcesem zawodowym po jej ukończeniu. Z zapartym tchem obserwujemy w uczelniach kolejne podejście do rozwiązywania problemów, które nie istniałyby w normalnym świecie. Z drżeniem czekamy nowego algorytmu, w którego wzorze zaklęte zostaną losy absolwenta. Jednocześnie pamiętamy, iż ze wszystkich regulacji szkolnictwa wyższego i tak najważniejsze pozostanie prawo Goodharta, które mówi, że jeśli chce się wprowadzić ocenę systemu (np. pod kątem „losów absolwenta”), to ten, kiedy pozna parametry, dostosuje się do nich. I znajdzie sposób, żeby je oszukać. Tymczasem po cichu padł fundamentalny mit założycielski ostatniego dziesięciolecia sektora.

Jakoś(ć) to będzie…

Otóż Rada Głowna Nauki i Szkolnictwa Wyższego stwierdziła, że jakość kształcenia nie wyrasta wprost i automatycznie z systemu jej zapewniania. Szok i niedowierzanie! Setki szkoleń, pojęć kluczy, macierzy, tabelek, ewaluatorów, postulatorów i teraz tak to wszystko zostawić? Raport Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego „Rekomendacje w sprawie odbiurokratyzowania procesu kształcenia i oceny jego jakości” z lutego br. (4/2016) może stanowić wytyczne do zmian w rozporządzeniach MNiSW, wdrażanych od najbliższego roku. Jednym z kluczowych sformułowań raportu jest: „Należy zatem przyjąć zasadę, że ocena wewnętrznego systemu zapewniania jakości polega nie na ocenie jego formy (zasobu procedur i formularzy), lecz na ocenie jego skuteczności…”. Dalej jest jeszcze ostrzej. Brutalnie rozprawiono się z fundamentalnym przepisem – zapoczątkowanym jeszcze w rozporządzeniu o warunkach prowadzenia studiów z 2006 roku i rozkwitającym przez ostatnie lata tysiącami formularzy (na gruncie rozbudowanego par. 11 rozporządzenia z 2011 r.) – o „wewnętrznym systemie zapewnienia jakości kształcenia, uwzględniającym działania na rzecz doskonalenia programu kształcenia na prowadzonym kierunku studiów”.

Ten to podobno przepis „zachęcił do tworzenia często całkowicie fasadowego systemu uchwał, zarządzeń, kwestionariuszy itp., który ma służyć organom kontrolnym za dowód «istnienia systemu zapewniania jakości» i w dużej części nie używany w żadnym innym celu. Tymczasem istotna jest tylko skuteczność podejmowanych działań i tylko to powinno podlegać ocenie; jak jednostka te działania zorganizuje, powinno pozostać do jej wyłącznej decyzji”. Przepis ma zniknąć! W tym momencie dziesiątki projakościowych aktywistów powinno na znak protestu i w poczuciu oszukania dokonać symbolicznego samospalenia na stosie kwestionariuszy, jakie przez lata produkowali. To jakość nie bierze się z systemu jej zapewniania?

…czyli w poszukiwaniu systemu skutecznego

Lata poprzedzające reformę min. Kudryckiej to wzmożona medialna krytyka produkcji najlepiej wykształconych bezrobotnych w Europie. Przyczyny tego stanu rzeczy część mediów i decydentów upatrywała w „braku jakości” i niedostatecznych związkach uczelni z rynkiem pracy. Regulowanie sposobu kształcenia i tworzenia programów miało jakość gwarantować. Podobnie braki w zaopatrzeniu PRL-owskich półek można było zwalczać pogłębioną regulacją i systemami antyspekulacyjnymi. W szkolnictwie wyższym zabrakło woli politycznej, by przyznać, że to socjalistyczne fundamenty systemu, zwłaszcza jego finansowanie, niszczą motywację do projakościowych działań kadry i studentów. Skończyło się więc wzmożeniem biurokratyczno-regulacyjnym, które dziś zdemaskowano jako kłamstwo i kłopot.

Klęska koncepcji jakości formalnej, uosabianej wręcz w „systemach” jej zapewniania, nie oznacza bynajmniej triumfu jakości realnej. Poszukiwanie definicji jakości w szkolnictwie wyższym to bardzo niebezpieczne zajęcie. Jednym z odważnych okazał się prof. Jakub Brdulak, zadając w komentarzu do raportu RGNiSW, którego był współautorem, pytanie: Co to w ogóle jest jakość w szkolnictwie wyższym? Skoro nie może być nią zadowolenie klienta, wyrażane jego portfelem, to każda inna definicja – oceniana z perspektywy odbiorcy uczelnianych produktów – będzie mniej lub bardziej fikcyjna. A definicja istnieć musi. Jej brak dowodziłby braku troski o jakość. To rodziłoby (absurdalne, rzecz jasna) podejrzenia, iż może nie o jakość w szkolnictwie wyższym chodzi, że może ważny jest zbyt na dyplomy na zmonopolizowanym i skartelizowanym rynku. Więc „jakość” to pojęcie osiowe, niezbędne. Dotychczas opierała się na systemie. Był system, musiał generować jakość. Koszty złudzenia okazały się zbyt duże. Dziś więc obwieszczono: liczy się skuteczność podejmowanych działań projakościowych, a nie system ku niej mający prowadzić.

Ryzyko jakości realnej

Kto oceni skuteczność? Skoro nie można „wpuścić” klienta z jego portfelem, bo zasilanie dydaktyki wyższej bez podatków jest dziś nie do wyobrażenia, musi to robić PKA. Bez jej „pośrednictwa” wyjęcie jednej cegły z napisem „system zapewniania jakości” i postawienie na „skuteczność” równałoby się stopniowemu wyburzeniu całego muru regulacji prawnych kształcenia wyższego. Zostałby czysty cywilnoprawny kontrakt dydaktyka z kształconym. To dawałoby uczelni prawdziwe odbiurokratyzowanie, wolność od regulacji państwowych. Ale pozbawiałoby dotacji, skazując na niepewny rynek. Na to zgody być nie może. Nie można dopuścić do głosowania nogami i portfelami przez studentów, bo jeszcze sobie zrobią krzywdę. Jeśli zaś biurokracja jest skutkiem dotacji, trudno, choć ideałem byłaby dotacja bez regulacji jej wydatkowania. Odbiurokratyzowanie tak, ale dotowanie – przede wszystkim. I tak, wg propozycji RGNiSW ocena PKA obejmowałaby: koncepcje kształcenia, zakładane efekty kształcenia, proces kształcenia, treści i metody kształcenia, możliwość kształcenia w językach obcych i współpracę międzynarodową, adekwatność sposobu oceny osiągniętych przez studentów efektów kształcenia, proces zdobywania kwalifikacji (rekrutacja studentów, potwierdzanie efektów uczenia się, weryfikacja efektów kształcenia, zasady zaliczania etapów kształcenia, proces dyplomowania), kompetencje kadry dydaktycznej, infrastrukturę dydaktyczną oraz wsparcie studentów, przejrzystość i dostępność informacji o studiach.

Co z tego trafi do nowego rozporządzenia? Zobaczymy. Niektóre rekomendacje RGNiSW są bardzo ciekawe. Np. uzasadniając propozycję usunięcia przepisu „Podstawowa jednostka organizacyjna uczelni wykorzystuje w pracach mających na celu określenie programu kształcenia doświadczenia i wzorce międzynarodowe” wskazano: Proponuje się usunięcie tego ustępu, bo zalecenie, by opierać kształcenie na najlepszych możliwych wzorcach, jest oczywiste. Czy nie mniej oczywiste jest to, że jakość kształcenia powinna być wysoka? To po co całe rozporządzenie na ten temat? Może lepiej już było przyznać, że taki przepis jest nieegzekwowalnie niezrozumiały? Kolejna ciekawa i rewolucyjna propozycja to zaniechanie obowiązku „sporządzania tabelarycznego zestawienia opisów kierunkowych efektów kształcenia z obszarowymi efektami kształcenia, dziś sprawdzane przez PKA”. Raport może być kluczowym źródłem inspiracji ministerialnych legislatorów i wpłynąć na nowe brzmienie rozporządzeń.

Pamiętać warto, że możemy mieć stosy rozporządzeń i jakość tylko formalnie, możemy też nie mieć rozporządzeń i równie słabą „skuteczność” na wyjściu. Dlaczego? Bo jakość to efektywność, to dobry wynik przy danych nakładach. Bierze się zasadniczo z motywacji, a ta z konkurencji. A tej do uczelni nadal wpuścić nie wolno. A jeśli nawet, to tylko w zdegenerowanej formie konkurowania o lepszą ocenę PKA, za którą – może z czasem – pójdą pieniądze podatnika.

Autor specjalizuje się w prawie i instytucjach szkolnictwa wyższego i awansu naukowego. Więcej na www.chalupka.pl.