Jedna bitewka wojny nie wygrywa

Zofia Felicja Bielecka

Najprościej zawsze zacząć od tego, czego się nie lubi; tym bardziej że my, Polacy, mamy przecież tendencję do narzekania. Ja na przykład zwykle narzekam m.in. na uproszczone „do bólu” teksty popularnonaukowe – na swoje również, kiedy imam się prac o charakterze popularyzatorskim. Upraszczanie oczywiście jest potrzebne; mówienie o nauce ciekawym i chwytliwym językiem, używanie trafnych porównań czy odniesień to rzecz w popularyzacji nauki nieodzowna. Jednak przesadne uproszczenie, oscylujące wokół cienkiej a chwiejnej granicy pomiędzy prawdą i fałszem, wyrządza na ogół więcej szkód niż pożytku. Czymś zdecydowanie gorszym jest kreowanie złudzeń i rozbudzanie nieuzasadnionych nadziei w sytuacji, gdy „jedna jaskółka nie czyni wiosny”.

Niestety, tak właśnie dzieje się ze sporą częścią artykułów poświęconych badaniom nad chorobami nowotworowymi. Nader często odnoszę wrażenie, że w wielu publikacjach poświęconych tej tematyce macza palce jakiś geniusz podstępu, kierujący się zasadą: nigdy nie stosuj jednej bomby wodorowej, jeśli możesz użyć dwóch. I choć opracowano ponad 2000 definicji public relations, to jednak żadna z nich – przynajmniej te, o których coś wiem – nie obejmuje „obiecanek-cacanek”, „gruszek na wierzbie” czy „śliwek na sośnie” (zainteresowanych dwoma ostatnimi związkami frazeologicznymi odsyłam do rozważań Kulfona).

O kilku takich właśnie obiecankach – cacankach i jaskółkach, które nie czynią wiosny w rzeczywistości onkologicznej, a także o tym, jak wiele rzeczy trzeba wykonać w nauce, by wygrać jedną małą bitewkę z rakiem, słów parę poniżej.

Niemedialny temat

Onkologia nie jest chwytliwym tematem dla radia, telewizji i mediów w ogóle. Rzadko kiedy można trafić w gazecie codziennej na artykuły o popularnonaukowym charakterze związane z tą dziedziną medycyny. Ale „rzadko” to i tak nieźle, bo w telewizji informacyjnej nie ma ich w ogóle. Tu ważniejsza jest przecież sensacja. To właśnie za sprawą sensacji telewizja zrobiła wyjątek, kiedy to ukazała się głośna (i bardzo dobrze!) sprawa Angeliny Jolie. Upublicznienie faktu, iż znana aktorka poddała się radykalnym zabiegom prewencyjnym z powodu poważnego obciążenia genetycznego, nie uwolniło jednak rzeczonej telewizji od kardynalnych wręcz błędów. Wybitny polski onkolog, profesor Cezary Szczylik, pojawiał się wówczas w wielu różnych stacjach telewizyjnych, tłumiąc zasianą już niestety panikę pod tytułem: „Ja na pewno mam ten gen! Jeden i drugi!” (mowa o genach BRCA1 i BRCA2). Niestety, nie na wiele zdały się tłumaczenia profesora, że nie chodzi o obecność genów, bo te geny są właśnie dobre , są „opiekuńcze” (po angielsku nazywa się je housekeeping genes) i chronią przed chorobami. Dopiero ich mutacje, czyli zmiany w strukturze prowadzące do tego, że przestają one działać poprawnie, mogą się przyczyniać do powstawania nowotworów. Ale sieć masowego przekazu swój cel już osiągnęła: otwarta puszka Pandory + panika = zwiększona oglądalność = zwiększone dochody = zadowolone szefostwo stacji. Genialne w swej prostocie.

Jeśli więc „sprzedać” odbiorcom temat onkologiczny, to tylko w postaci sensacyjnej. Tyczy się to oczywiście zarówno formy mówionej, jak i pisanej. I tak, od wielu lat można co jakiś czas przeczytać na przykład o tym, jak to pracownicy Bardzo Prominentnego Uniwersytetu w Dużym i Bogatym Kraju odkryli tajemniczy i enigmatyczny „lek na raka”. W konsekwencji tego znajomi przychodzą do mnie i pytają: „To jak, jest już ten lek na raka? Co to za lek? Kiedy będzie?”. Ano nie ma. I nie będzie.

Bardzo się ucieszyłam, gdy w pewnym polskim tygodniku ukazał się świetny wywiad z profesorem Robertem Weinbergiem, jednym z najwybitniejszych badaczy nowotworów, prawdopodobnym kandydatem do Nagrody Nobla, autorem m.in. książki Samolubna komórka . W kilku prostych i dobitnych słowach Weinberg wyjaśniał, że różnica pomiędzy stanem faktycznym a tzw. press release jest kolosalna. Profesor w sposób bardzo prosty nakreślił także charakter badań w onkologii: „Walka z nowotworami to nie jest jedna wielka bitwa. To seria mniejszych potyczek. Każdego roku (…) następuje mały postęp w tej dziedzinie. Nie oczekujmy więc jednego miażdżącego zwycięstwa”. Pomyślałam, że takich „głosów rozsądku” powinno być więcej. Zatem pozwolę sobie dołożyć swój mały głosik (choć za profesorem Weinbergiem gotowa byłabym nosić przysłowiowy płaszcz, by móc na przykład uczestniczyć w jego badaniach): NIE, nie ma i nie będzie jednego, uniwersalnego, cudownego antidotum. NIE, nie są prowadzone prace, które zmierzają do wynalezienia takowego. TAK, postęp w nauce i medycynie jest ogromny, ale NIE wystarcza on do pokonania jednym prostym narzędziem tak złożonego mechanizmu, jakim jest powstawanie i rozprzestrzenianie się nowotworu.

Z tą myślą przeważnie rozpoczynam każde swoje badania dotyczące lekooporności na, mówiąc językiem medycznym, celowaną terapię antyangiogenną, czyli taką, która ma nie pozwolić nowotworowi na budowanie swoich własnych naczyń krwionośnych – źródeł jego pożywienia.

Nowotwór jest mozaiką

W każdym miejscu jest inny. Inny nowotwór czy inny rak? Właściwie tutaj używam tych pojęć wymiennie, ale tak naprawdę to nie jest to samo. Analogicznie jest w matematyce, królowej nauk, będącej zmorą znacznej części społeczeństwa ze mną włącznie: każdy kwadrat jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem. Podobnie w onkologii – każdy rak jest nowotworem, ale nie każdy nowotwór jest rakiem. Bo nowotwór tak naprawdę nie musi być złośliwy. Łagodne zmiany, jakie znajdują się w ciałach wielu milionów ludzi, są często całkiem niegroźne. Natomiast nowotwór złośliwy oznacza zmianę, w wyniku której komórki osiągają niekontrolowany wzrost, a ponadto mają zdolność do „odrywania się” od miejsca swojego pierwotnego powstania i przemieszczania się w inne miejsca. Mówimy wówczas o przerzutach.

Blisko 90% ludzi cierpiących na nowotwory złośliwe ma raka, czyli nowotwór o pochodzeniu nabłonkowym, np. nowotwór skóry, płuc, ślinianek… Ale o pozostałych 10% pacjentów nie możemy tak powiedzieć, bowiem są oni chorzy na nowotwory o innym pochodzeniu: mięsaki (z tkanki łącznej), chłoniaki (z układu limfatycznego), białaczki (z krwi), glejaki (z centralnego układu nerwowego) itd.

W związku z dużą ilością miejsc, w których może powstać nowotwór, większość myśli pewnie, że skoro mamy np. raka płuc, to mamy jeden lek na raka płuc… Otóż – nie. Gdyby tak było, świat byłby piękniejszy i prostszy. Ale nie jest, przynajmniej nie w tym aspekcie.

Posłużę się przykładem, który znam najlepiej: rak nerki. Raki nerki są różne – najczęstszy typ to jasnokomórkowy; jest też rak brodawkowaty nerki, chromofobowy i jeszcze inne, bardziej skomplikowane odmiany. Czy każdą odmianę leczy się na jeden jedyny słuszny sposób? Czy tu jest nareszcie koniec tej historii? Niestety nie. Jeśli usuniemy pacjentowi guz i porównamy fragment wycięty z lewej jego strony z fragmentem pobranym z prawej strony pod kątem molekularnym (czyli np. sprawdzimy, jakie geny są tam aktywne, a jakie nie), wówczas z pewnością okaże się, że te dwa kawałki będą zupełnie odmienne. Nowotwory są więc mozaikowymi strukturami, niejednorodnymi guzami, praktycznie nie do zbadania na poziomie procesów zachodzących w komórce w całości. Najbardziej podstępna mozaika i różnorodność na świecie. Mój profesor anatomii zwykł był mawiać, żebyśmy się nie przejmowali, widząc, iż nasza lewa strona twarzy jest inna od prawej. „Gdybyście byli identyczni, świadczyłoby to o waszym zidioceniu” – przekonywał optymistycznie w Collegium Anatomicum o 6:45 w pamiętne, piątkowe poranki. No cóż, jeśli tym mierzy się inteligencję organizmu, a nowotwór uznamy za niezależny „organizm”, to z pewnością nowotwory są mądrzejsze od nas.

Przy okazji, skoro nowotwory przechytrzają nas podczas procesu i powstawania, i leczenia, dobrze by było świadomie rozróżniać chemioterapię od immunoterapii, hormonoterapii i terapii celowanej. Wśród pacjentów dominuje bowiem ogólne stwierdzenie: „dadzą mi chemię”. Wraz z postępem nauki zdanie to zdezaktualizowało się zupełnie. Wachlarz możliwości leczenia rozwinął się imponująco, a intencja jest tu oczywista – by pacjent odczuwał jak najmniej skutków ubocznych związanych z leczeniem przy jednocześnie zwiększonej efektywności leku. I tak, zaczęto leczyć hormonami, przeciwciałami monoklonalnymi, inhibitorami kinaz… Ta ostatnia dwuczłonowa, enigmatyczna i nieco odpychająca nazwa, to właśnie moja działka.

Zagłodzić sferę

Komórki od pacjentów pobiera się w trakcie operacji i hoduje w inkubatorze, w odpowiednich warunkach. Rzadko, bo rzadko, ale w końcu udaje się ustabilizować jakąś linię, to znaczy utrzymać ją w hodowli. Do najbardziej znanych linii komórkowych należą linie powstałe z około 60 rodzajów nowotworów złośliwych, przechowywane przez National Cancer Institute w USA. Na takich właśnie pracuję. Długi proces selekcyjny, podejmowany przez wielu naukowców przede mną, umożliwił mi zatem korzystanie z materiałów, które oni przez wiele lat izolowali, doskonalili i oczyszczali. Wszystko po to, by mogła z nich czerpać współczesna nauka.

Komórki hoduję tak, by nie przylegały do podłoża, by tworzyły trójwymiarowe, okrągłe struktury podobne do sfer. Skoro my jesteśmy trójwymiarowi i nasze guzy też, to niech i moje hodowle takie będą, niech mój materiał badawczy choć w stopniu podstawowym odzwierciedla rzeczywistość. Komórkom podaję leki – wielokrotności maksymalnego stężenia leków w surowicy pacjentów, bo komórki to uparte sztuki i dużo bardziej wytrzymałe niż pacjenci. Szukam modelu komórek opornych na inhibitory kinaz tyrozynowych.

Inhibicja oznacza hamowanie czegoś. Te inhibitory mają zahamować wzrost i niekontrolowany rozwój naczyń krwionośnych nowotworu. Zwykle terapią celuje się bezpośrednio w komórki nowotworowe (zabijając przy tym niestety też i zdrowe, stąd osłabienie pacjentów), ale nie tutaj. Tu chcemy nowotwór zagłodzić, odciąć mu dopływ „pożywienia”. W większości przypadków wszystko działa, oczywiście do czasu wytworzenia się oporności nabytej – całkiem jak u pacjenta. Wówczas lek należy zmienić, i znowu wszystko działa jak w zegarku do pewnego momentu…

Któregoś dnia ze zdziwieniem konstatuję, że jedne z moich komórek, mimo długiej, miesięcznej hodowli od samego jej początku w ogóle nie reagują na lek. Rosną beztrosko, a stężenie tego leku 100-krotnie przekracza najwyższą możliwą dawkę. Zaobserwowałam właśnie zjawisko, które ma miejsce u części pacjentów, i są to, niestety, najbardziej nieszczęśliwe przypadki – chorzy, którzy już w chwili pierwszego podania leku nie zareagują na niego. Istnieje też pewien odsetek pacjentów „opornych na wszystko”… Tak czy owak cieszę się – mam materiał do dalszych badań. Miesiące poświęcone testowaniu szeregu inhibitorów na wielu liniach komórkowych, tzw. godzinki spędzone w laboratorium – wszystko nagle ponownie staje się sensowne i całkiem logiczne, jeśli widzi się rezultat swojej pracy. Do czasu, który zwykle następuje po stanach nadmiernej i częstej wśród doktorantów euforii, czasu, który nazywam brutalnym zderzeniem ze ścianą.

Jaskółka jest bitewką

Ścianą jest to wszystko, co następuje potem: żmudne badania genomu (wszystkich genów w tym materiale), proteomu (wszystkich białek), potwierdzanie informacji wieloma metodami, zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami dobrej praktyki badawczej… Finalnie uzyskuję pewien zestaw genów, który może mieć związek z lekoopornością. Cieszę się ponownie, nieco bardziej sceptycznie podchodzę do pisania publikacji.

A teraz – co to oznacza w praktyce? Mam w garści jaskółkę, „wygrałam” bitewkę. Czy mogę powiedzieć, że wytoczyłam temu konkretnemu nowotworowi wojnę? Że – mało tego – jestem na dobrej drodze do jej wygrania? Niech wszelkie połączenia nerwowe w moim mózgu chronią mnie od podobnej pychy i przekonania o wysokiej wartości pracy badawczej. Aby wynik tych badań mógł znaleźć realne zastosowanie, musiałby on zostać przede wszystkim potwierdzony przez co najmniej jeden niezależny ośrodek badawczy. Potem należałoby spróbować wynaleźć test, którym można by było sprawdzać, czy dany pacjent ma zestaw genów o określonej ekspresji (aktywności). Test trzeba byłoby przebadać, czy jest rzetelny i dobrze działa. Słowem – droga w tym przypadku od szczegółu do ogółu jest długa, kręta i wyboista. Dlatego też zawsze ostrożnie podchodzę do wszelkich „rewelacji” naukowych publikowanych w środkach masowego przekazu, innych niż źródła, czyli oryginalne artykuły naukowe. Mam w myślach zawsze, że jedna wygrana bitewka wojny wygraną nie czyni.

Mgr Zofia Felicja Bielecka, Wojskowy Instytut Medyczny, Klinika Onkologii, Laboratorium Onkologii Molekularnej. Odbywa studia doktoranckie w Studium Medycyny Molekularnej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.