Formacja intelektualna

Marek Misiak

Zamierzam na tych łamach do znudzenia powtarzać, że wyższe wykształcenie powinno oznaczać coś więcej niż uzyskanie tytułu zawodowego i wchłonięcie określonego wolumenu wiedzy – powinno ono wiązać się także z osiągnięciem określonego poziomu kultury i dojrzałości intelektualnej. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o jakiekolwiek poczucie wyższości wobec osób nielegitymujących się wyższym wykształceniem, lecz o to, że (tak jak to było w tzw. dawnych dobrych czasach) po osobie określanej mianem „wykształconej” można się było spodziewać nie tylko specjalistycznych kompetencji zawodowych, lecz także bardziej ogólnych, „miękkich” kompetencji intelektualnych, objawiających się m.in. w głębszym, pełniejszym rozumieniu rzeczywistości, większej samoświadomości (dotyczącej np. różnego rodzaju stereotypów) oraz pełniejszym uczestniczeniu w obiegu kulturalnym. Niestety, mam wrażenie, że jestem w swoim myśleniu coraz bardziej odosobniony.

Ponieważ jestem aktywnie zaangażowany w działalność pewnej wspólnoty katolickiej, jakiś czas temu znajomy spytał mnie, czy w ramach organizowanego w tej wspólnocie dyskusyjnego klubu filmowego zamierzam wyemitować pewien chrześcijański film (dla uniknięcia antyreklamy pominę tu jego tytuł, jest on zresztą nieistotny). Odpowiedziałem, że nie. Znajomy wyraził zdziwienie, przecież (jego zdaniem) film ten dobrze promuje chrześcijańskie wartości. Widziałem wcześniej ów film i odpowiedziałem, że moim zdaniem prezentuje on na tyle niski poziom artystyczny, że nie chcę wyświetlać go na spotkaniu, które organizuję. Wówczas znajomy ponowił – jeszcze bardziej zdziwiony – swój argument, że przecież film ten promuje wartości chrześcijańskie. Wywiązała się dłuższa dyskusja. W końcu nie wytrzymałem i odpowiedziałem (uprzejmym tonem, ale treść mojej odpowiedzi trudno uznać za uprzejmą), że nie po to kończyłem studia polonistyczne, aby bezkrytycznie zachwycać się filmem, który – faktycznie prezentując chrześcijańską wizję świata – artystycznie pozostaje na poziomie mało ambitnego serialu, a pokazany w nim obraz świata jest schematyczny i stereotypowy. Zgadzam się, że mogło to zabrzmieć wyższościowo, całe szczęście znajomy jest wyrozumiały i wyjaśniliśmy sobie na spokojnie, o co nam obu chodziło (a ja dostrzegłem, że przesadziłem).

Nietolerancja malizny

Inna sprawa, że de facto o to chodzi – a nie o snobizm. To, że nie potrafię nie widzieć artystycznej miałkości niektórych treści (nie tylko niektórych filmów chrześcijańskich) i nie potrafię czerpać przyjemności z ich odbioru, nie wynika z faktu, że chcę w oczach otoczenia uchodzić za wyrafinowanego intelektualistę, tylko z tego, że w trakcie studiów odebrałem nie tylko wiedzę, lecz także pewną formację intelektualną (częściowo dzięki samokształceniu, ale przede wszystkim dzięki kompetentnym prowadzącym, którzy budzili w studentach pragnienie „chcę być taki mądry jak on/ona”). Co więcej, mam nieodparte wrażenie, że to nie ja jestem wybrańcem, bo na wielu spośród moich znajomych ze studiów formacja ta odcisnęła piętno znacznie głębsze niż na mnie. Co chyba najważniejsze, taka formacja zmienia człowieka od środka w sposób na tyle głęboki, że pewne odczucia czy oceny pojawiają się już poza świadomymi decyzjami. Tak samo jak mając 8-10 lat pasjonowałem się serialem MacGyver , ale nie potrafiłbym racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego akurat ten serial do mnie trafiał, tak teraz nie jestem w stanie zachwycić się filmem tylko z uwagi na jego wzniosłe przesłanie. Widzę jego fabularną schematyczność i artystyczną miałkość, i nic na to nie poradzę. Nie potrafię już powiedzieć, że tego jednak nie dostrzegam albo że nie ma to dla mnie znaczenia, tak samo jak nie potrafię przeczytać tekstu, nie widząc w nim literówek czy usterek stylistycznych (tak samo jak np. doświadczony kierowca widzi błędy innych użytkowników drogi, rejestrując je niejako automatycznie).

Dotykamy tu znaczenia słowa „formacja” spotykanego współcześnie już niemal wyłącznie w źródłach religijnych. Nie chodzi tu o „formację” jako grupę ludzi (formacja polityczna, formacja wojskowa), ale o proces wpływania na czyjś sposób myślenia i system wartości, przy czym dzieje się to przy pełnej świadomości osoby formowanej, która może, lecz nie musi poddawać się takiemu wpływowi (tym formacja różni się od manipulacji). Tego rodzaju formacja nie jest, rzecz jasna, głównym celem studiów, ale zachodzi niejako obok, przy okazji.

Dobrym przykładem jest wpojenie studentom odruchu naukowego, a przynajmniej racjonalnego myślenia – na każdych studiach, zarówno ścisłych, inżynierskich, humanistycznych, jak i każdych innych. To dlatego nie mogę zrozumieć, jak osoby mające wyższe wykształcenie (i to zdobyte nie na kierunku astrologia) mogą bezkrytycznie przyjmować i inkorporować do swojego światopoglądu treści, które już z daleka ujawniają swój ewidentnie pseudonaukowy charakter, a następnie nie przyjmować do wiadomości żadnych sugestii, żeby poddać to, w co wierzą, jakiemukolwiek sprawdzeniu. Najczęściej dotyczy to takich zagadnień, które nie były przedmiotem studiów danej osoby, co umożliwia jej odpowiedź: „Wiesz, ja się na tym nie znam, ale…”. Tymczasem nie chodzi tu o znajomość danej dziedziny wiedzy (na której rozmówca także może się nie znać), ale o sposób myślenia – wiele z takich pseudo– lub paranaukowych przekonań jest sprzecznych nie tylko ze stanem wiedzy w danej dziedzinie (czego jako laicy możemy nie być w stanie wychwycić), lecz po prostu z elementarnymi zasadami racjonalnego myślenia.

Mam okazję obserwować znaczenie takiej formacji intelektualnej na przykładzie historyków, którzy – choć często nie wykonują po studiach żadnego zawodu związanego z ich wykształceniem – nie potrafią już bezkrytycznie wierzyć publicystycznym książkom i gazetowym artykułom udającym publikacje historyczne lub odwołującym się do powierzchownie i wybiórczo traktowanych faktów historycznych (dotyczy to publikacji reprezentujących bardzo różne opcje ideowe). Nie są też już w stanie przyjmować pseudohistorycznych teorii krążących w przeróżnych środowiskach: od Nowej Chronologii Anatolija Fomienki, poprzez legendarnego króla Polski Bolesława II Zapomnianego, aż po Protokoły Mędrców Syjonu czy Iluminatów. Jeden z moich znajomych, gdy pewna jego znajoma nie chciała zrezygnować z podsuwania mu książek prezentowanych jako „historyczne”, a z uprawianiem historii jako nauki niemających nic wspólnego, jako ostatecznej formy odmowy użył określenia: „Wybacz, ale tak jak niektórzy cierpią na nietolerancję laktozy, tak ja jestem dotknięty nietolerancją malizny”.

Nie wypada

Formacja taka może dotyczyć również kształtowania wrażliwości estetycznej, wspominałem już o tym powyżej. Nie chodzi o to, by absolwent studiów filologicznych nie schodził już nigdy poniżej Prousta, ale jeśli ostatecznym argumentem za kupnem książki jest dla filologa to, że znajduje się ona na liście bestsellerów, to proces dydaktyczny na studiach ewidentnie zawierał jakieś luki. Pokrewne kwestiom estetycznym są zagadnienia warsztatowe. Jestem czasem pytany przez niektórych członków rodziny lub znajomych, czy czytuję te lub inne gazety, czasopisma lub portale internetowe i zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie (dotyczy to treści reprezentujących różne opcje polityczne, religijne i światopoglądowe). Gdy jestem ze zdziwieniem pytany dlaczego, muszę czasem gryźć się w język, by nie udzielić pierwszej cisnącej się na usta odpowiedzi – że nie wynika to wcale z prezentowanych w danym medium poglądów (czytywanie wyłącznie treści zgodnych z posiadanymi już przez siebie opiniami też nie jest dobrym objawem), ale z faktu, że na studiach polonistycznych dowiedziałem się również sporo o dziennikarstwie i rynku prasy i jestem po prostu „uczulony” na słabe warsztatowo dziennikarstwo. Brnięcie przez nieporadnie pod względem językowym i tendencyjnie pod względem merytorycznym napisane teksty jest dla mnie niemal fizyczną torturą i naprawdę nic na to nie poradzę, choćbym chciał i choćbym miał motywację ideologiczną.

Wszystkie te refleksje można by sprowadzić do jednego wspólnego mianownika: nabywana na studiach wiedza jest tylko instrumentem, za pomocą którego można pogłębiać swoje zainteresowania, spełniać marzenia, zdobyć dobrą pracę i żyć na godnym poziomie. To wszystko jest bardzo ważne, ale wiedza i ukończenie konkretnych studiów z nią związanych jest też swego rodzaju zobowiązaniem – że potraktujemy poważnie to, czego się dowiedzieliśmy o świecie, że potraktujemy poważnie wnioski, standardy estetyczne i moralne, które wypracowali ludzie mądrzejsi od nas, często przez stulecia. Że będziemy – choćby na niewielką miarę – kontynuować ich dziedzictwo. Gdy jesteśmy filologami – świadomie uczestnicząc w kulturze oraz dbając o piękny i funkcjonalny język. Gdy jesteśmy architektami – nie zwiększając wolumenu brzydoty w przestrzeni publicznej. Gdy jesteśmy fizykami, matematykami, chemikami – dbając o prymat racjonalnego myślenia i intelektualnej dyscypliny. Gdy jesteśmy historykami – stawiając naukową uczciwość i obiektywność ponad publicystykę i ideologiczną użyteczność.

Warto pamiętać, że patrzą na nas inni ludzie, laicy w dziedzinie, którą my mniej lub bardziej zgłębiliśmy, co uczelnia potwierdza dyplomem. Może się zdarzyć, że ktoś potraktuje nas jako autorytet (a przynajmniej zasugeruje się naszą opinią lub postawą) i stwierdzi, że skoro nawet matematyk/filolog/historyk/architekt tak mówi/robi, to znaczy, że laika tym bardziej nie obowiązują w danej dziedzinie żadne standardy. Jeżeli wybór takiego, a nie innego, kierunku wykształcenia ma dla nas znaczenie inne poza czysto utylitarnym, to w pewnych sytuacjach nie będzie nam wolno tyle, co innym. Owszem, mógłbym mówić „poszłem”, zachwycać się książkami Paulo Coelho i ekscytować doniesieniami z Pudelka. Ale jestem polonistą i – rezygnując z górnolotnych sformułowań – po prostu mi nie wypada. Jakkolwiek staroświecko to brzmi. 