Wybory władz rektorskich
Przynajmniej raz na cztery lata osoby pełniące funkcje rektorskie w publicznych uczelniach w Polsce mają okazję dokonać gruntownego bilansu wykonywanych obowiązków, natomiast ich podwładni wystawić im swoisty rachunek za dokonania i ewentualne zaniedbania. Jest to również dobra okazja do ujawnienia się tych osób, które są przekonane, że wiele rzeczy można i należałoby robić lepiej niż robiły to dotychczasowe władze uczelni i zgłoszenia swojej gotowości do podjęcia się obowiązków rektorskich lub prorektorskich. Jednym słowem: dzieje się. Zatem kilka uwag na temat osób i różnych grup społeczności uczelnianych biorących udział w tych niecodziennych wydarzeniach.
Kandydaci do stanowisk rektorskich
Teoretycznie jest to stosunkowo liczna grupa osób, bowiem warunki formalnoprawne, które muszą spełnić kandydaci do tych stanowisk, nie są wyśrubowane. Jednym z nich jest posiadanie stopnia doktora habilitowanego, a takich osób na uczelniach publicznych jest przecież wiele. Jednak praktycznie tych, którzy faktycznie noszą „buławę” rektorską w plecaku, jest stosunkowo niewielu. Wprawdzie w okresie przedwyborczym na „giełdzie” pojawia się więcej nazwisk, to jednak gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że jest to jedynie albo sondowanie nastrojów, albo układanie się potencjalnych koalicji, albo też zniechęcanie do zawarcia takich, które z punktu widzenia określonej grupy interesów są niepożądane. Przy takich okazjach ujawniają się również kandydaci, którzy z różnych względów są niewybieralni, a wymienianie ich nazwisk pełni rolę swoistego straszaka bądź też stanowi świadectwo myślenia życzeniowego tych, którzy sami o sobie mówią, że „się o nich mówi”. Tak czy inaczej w okresie wyborczym (rozpoczynającym się w momencie przyjęcia przez senaty uczelni uchwał w sprawie wyborów na kolejną kadencję) lista tych nazwisk nie jest długa i skraca się jeszcze w miarę zbliżania się terminu zamknięcia listy kandydatów na rektora. Nierzadko zdarza się, że na placu boju o to uczelniane stanowisko pozostaje już tylko jedna osoba.
Czy to dobrze, czy też źle? Różnie z tym bywa. Nigdy jednak nie jest tak, aby kandydaci do jego objęcia nie musieli stoczyć żadnej batalii. Czasami jest ona łatwiejsza (zwykle ma to miejsce wówczas, gdy kandydat do objęcia stanowiska rektora wyszedł zwycięsko z takiego boju w poprzedniej kadencji i obecnie ubiega się jedynie o reelekcję), a czasami trudniejsza. Szczególnie trudna okazuje się ona wówczas, gdy na uczelni istnieją głębokie podziały między silnymi grupami różnych interesów i każda z nich chciałaby mieć na tym stanowisku „swojego człowieka” i – co równie istotne – ma mocnego kandydata. W tej sytuacji pojawienie się tylko jednego kandydata może świadczyć albo o jego zręczności w załatwieniu spraw najbardziej znaczących grup interesów, albo też o jego umiejętności przekonania oponentów, że jeśli nawet im nie pomoże, to przynajmniej specjalnie nie będzie szkodził.
Zwykle jednak sytuacja ta prowadzi do wyłonienia więcej niż jednego kandydata. Tutaj również występuje pewna prawidłowość. Zazwyczaj do objęcia stanowiska rektora kandydują osoby, które wcześniej pełniły funkcje prorektorskie. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Do tych pierwszych zaliczyłbym przede wszystkim taką znajomość akademickich realiów, która pozwala mierzyć siły na zamiary, a przynajmniej nie obiecywać w kampanii wyborczej tego, co albo nie jest potrzebne, albo też w gruncie rzeczy jest niemożliwe do realizacji. Natomiast do minusów zaliczam m.in. „dziedziczenie” zobowiązań po poprzednich władzach lub też – co w gruncie rzeczy na to samo wychodzi – kontynuowanie ich uczelnianej polityki.
Zdarzają się oczywiście takie sytuacje, że z grona dotychczasowych „pro” (mających z reguły ograniczone uprawnienia decyzyjne) wyłania się kandydat, który zapowiada, że jak tylko przejmie władzę, to wszystko lub prawie wszystko będzie robił lepiej (a przynajmniej inaczej). Podobne deklaracje pojawiają się zresztą niejednokrotnie w programach wyborczych osób niepełniących wcześniej na uczelni żadnej funkcji „pro”. Szanse na zwycięskie wyjście z batalii wyborczych jednych i drugich nie oceniam jednak zbyt wysoko. Przekonują o tym porażki tego typu kandydatów.
Czasami taki kandydat spoza dotychczasowych władz uczelnianych wychodzi zwycięsko z batalii wyborczej. Jednak nie tylko on sam musi się wówczas wykazywać nadzwyczajnymi zdolnościami (rzecz jasna, niewyłącznie krasomówczymi w samej kampanii wyborczej), ale także jego oponenci muszą popełniać spore błędy czy zaniedbania w uniemożliwieniu mu przejęcia władzy na uczelni. Takim wyjątkowym sytuacjom towarzyszą niejednokrotnie nadzwyczaj ostre polemiki kandydatów, w tym przypisywanie kontrkandydatom wad, które wprawdzie mają (w końcu nikt nie jest bez wad), ale nie są one aż tak istotne, aby przeszkadzały w dobrym wypełnianiu obowiązków rektorskich albo też nawet z pewnego punktu widzenia (takiego np. jak związane z ich wiekiem gromadzone doświadczenie w pełnieniu funkcji kierowniczych) mogą stanowić ich atuty. Nie chciałbym jednak przywoływać żadnych przykładów, bowiem mogłyby one być potraktowane jako „wycieczki” pod adresem konkretnych osób. Powiem zatem tylko tyle: tzw. negatywny „pijar” ma zwykle krótkie nogi i w moim przekonaniu nie ma na niego znaczącego przyzwolenia w środowisku akademickim.
Elektorat pracowniczy
Jest on zróżnicowany według kategorii osób zatrudnionych na uczelniach. Najliczniejszą, bo 60-procentową, grupę stanowią w nim doktorzy habilitowani i profesorowie tytularni. Najliczniejszą, ale też i najbardziej zróżnicowaną w preferencjach wyborczych. Jest to zresztą zrozumiałe – nie tylko dlatego, że mają oni stosunkowo mocno zróżnicowane potrzeby i oczekiwania, lecz także dlatego, że mają istotnie różniące się sympatie i antypatie. Te ostatnie rodzą się nie tyle w stosunkowo krótkim okresie kampanii wyborczej, lecz w długim okresie kontaktów z kandydatami na rektora. Przyjazne gesty i składane przez nich w tej kampanii obietnice wyborcze mogą oczywiście jeszcze coś tutaj zmienić, ale raczej nie w przypadku tych kandydatów, którzy pełniąc mniej znaczące funkcje uczelniane dali się poznać jako osoby odporne na argumenty osób niepodzielających ich punktu widzenia lub też o tak wygórowanym „ego”, iż wydaje się im, że wszystko wiedzą i robią najlepiej, a w każdym razie nie muszą specjalnie z nikim konsultować swoich decyzji.
Rzecz jasna, w wyborach rektorskich nie można się kierować wyłącznie tymi zróżnicowanymi potrzebami i oczekiwaniami grup profesorów ani też ich sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych kandydatów na rektora. Warto jednak przynajmniej wysłuchać ich opinii – zwłaszcza wówczas, gdy są to osoby z mocną pozycją naukową oraz ze sporymi wpływami w uczelnianym środowisku. Na znaczących uczelniach takich osób jest zwykle wiele i nie ma możliwości wykreowania przez każdą z nich swojego kandydata na rektora. Muszą one zatem zgodzić się na jakiś kompromis oraz wejść w koalicję nie tylko z innymi znaczącymi profesorami, ale także z tymi, którzy wprawdzie nieco mniej znaczą na uczelni, lecz mogą się okazać niezbędni do uzyskania większościowego poparcia przez ich kandydata na rektora. Takie koalicje są oczywiście zawierane – nie tylko zresztą na etapie głosowania na konkretnego kandydata na rektora, ale także wyłaniania elektorów w tej grupie pracowniczej. Ten wcześniejszy etap wyborczy okazuje się zresztą niejednokrotnie decydujący o tym, kto zostanie wybrany na rektora. Na nim bowiem powstają lub rozpadają się grupy wsparcia konkretnych kandydatów.
Podobnie rzecz się ma w pozostałych grupach pracowniczych uczelni. Stosunkowo liczna jest wśród nich grupa osób zatrudnionych na stanowiskach naukowo-dydaktycznych lub dydaktycznych, ale niemających tytułu profesora lub stopnia doktora habilitowanego. Ich procentowy udział w kolegium elektorów uczelni jest jednak zdecydowanie mniejszy niż tych, którzy ów tytuł lub stopień posiadają (nie przekracza on 15%). Mogłoby się zdawać, że będzie to rodziło kłopoty z wyłonieniem ich reprezentacji. Wprawdzie od czasu do czasu takie kłopoty się pojawiają, ale są to stosunkowo rzadkie przypadki. Pewien wpływ na to może mieć kierowanie się przez tzw. niesamodzielnych pracowników uczelni wskazaniami ich „samodzielnych” przełożonych. Nie bez znaczenia są tutaj również ich umiejętności zawierania sojuszniczych koalicji. Największy jednak wpływ na to ma – moim zdaniem – przekonanie znacznej części tej grupy pracowniczej, że przy tak małym udziale procentowym w uczelnianym kolegium elektorów nie oni zdecydują o tym, kto zostanie wybrany na rektora. Potwierdzeniem tego jest fakt, że w zebraniach wyłaniających elektorów z tej grupy pracowniczej bierze zwykle udział stosunkowo mała ich część.
Nieco inaczej wygląda to w wyborach do uczelnianego kolegium elektorów przedstawicieli pracowników administracyjnych. Wprawdzie ich udział w tym kolegium jest mały, bo zaledwie kilkuprocentowy, ale frekwencja na tych zebraniach jest zwykle większa. Co więcej, mimo istotnie różniących się potrzeb osób biorących w nich udział, potrafią oni stosunkowo łatwo wyłonić swoich przedstawicieli. Nie chciałbym sugerować prostych wyjaśnień tej zagadkowej sytuacji. Jeśli jednak powiem, że przed takimi rozstrzygnięciami mamy do czynienia z czymś w rodzaju „gorącej linii” telefonicznej między różnymi kierownikami uczelnianych jednostek administracyjnych, to być może ani nie będę w wielkim błędzie, ani też nikogo specjalnie nie urażę. Nie oznacza to, że wszyscy wyłonieni z tej grupy pracowniczej elektorzy będą głosowali na tego samego kandydata na rektora. Taki wspólny front łatwiej oczywiście uzyskać wówczas, gdy wśród kandydatów jest osoba, która daje im nadzieję na stabilizację, a przynajmniej nie zapowiada rewolucji kadrowej w uczelnianej centrali – w szczególności zwolnienia tych, którzy wykazują się niekompetencją albo po prostu są na uczelni niepotrzebni.
Elektorat studencki
W świetle obowiązujących obecnie regulacji prawnych ma on stosunkowo duży, bo 20-procentowy udział w uczelnianym kolegium elektorów. Nie twierdzę, że jest on za duży. Za utrzymaniem takiego procentowego udziału studentów w uczelnianym kolegium wyborczym (taki sam jest on w kolegiach wydziałowych i instytutowych) przemawia m.in. to, że studenci stanowią najliczniejszą część społeczności uczelnianej. Są jednak pewne racje skłaniające do poddania pod dyskusję formalnoprawnych uprawnień tego elektoratu. Mandat elektorski studenta znaczy bowiem tyle samo przy wyborze władz rektorskich co mandat profesora czy doktora, a przy wyborze prorektora ds. studenckich znaczy więcej, bowiem kandydat do pełnienia tej funkcji musi uzyskać poparcie większości elektoratu studenckiego. Mam wątpliwości, czy studenci aż tak dobrze znają z jednej strony faktyczne potrzeby swojej uczelni, natomiast z drugiej faktyczne kwalifikacje kandydatów na rektorów i prorektorów, aby mieć równie znaczący głos w kolegium elektorów, co pracownicy. Nie mam natomiast wątpliwości, że nie będą oni odczuwali takich samych, jak ci ostatni, następstw wyboru nieodpowiednich osób. Ich związki z uczelnią kończą się bowiem z reguły wraz z zakończeniem studiów (licencjackich, magisterskich lub doktoranckich).
Wątpliwości budzą zresztą nie tylko uprawnienia tego elektoratu, lecz także sposób jego wyłaniania. Formalnie pochodzi on z wyboru, ale nie z wyboru bezpośredniego całej społeczności studenckiej, lecz z wyboru stosunkowo nielicznego grona członków parlamentu studenckiego. Obrońcy takiego rozwiązania mogliby powiedzieć, że parlament ten również pochodzi z wyborów. Trzeba jednak wiedzieć, jak faktycznie wyglądają te wybory. A wyglądają one w ten sposób, że najpierw wyłania się samorządy wydziałowe. Udział w tych wyborach bierze zwykle stosunkowo niewielka liczba studentów uprawnionych do głosowania (bywa, że niewiele więcej osób niż jest miejsc w danym samorządzie). Problemem jest zresztą nie tylko niska frekwencja wyborcza, lecz także to, kto w nich kandyduje. Nie zawsze oczywiście jest tak, że członkowie samorządów w gruncie rzeczy sami siebie wybierają (i powtarzają tą procedurę w kolejnych latach). Jednak zbyt często mamy do czynienia z małym zainteresowaniem studentów pracą w samorządach, a wśród tych stosunkowo nielicznych, którzy się na nią decydują, jest spora grupa takich, którzy albo nie bardzo chcą, albo też nie bardzo potrafią wykonywać ją z pełnym zaangażowaniem.
Przekłada się to bezpośrednio na skład studenckiej części uczelnianego elektoratu. Wyłaniany jest on bowiem spośród członków parlamentu studenckiego, którego członkami są przedstawiciele poszczególnych samorządów wydziałowych. Zdarza się oczywiście, że są to autentyczni społecznicy lub przynajmniej takie osoby, które poprzez to zaangażowanie chcą podnieść swoje kwalifikacje zawodowe i poprawić swój wizerunek w oczach przyszłych pracodawców. Zdarza się jednak również, że są to osoby, które raczej nie myślą w kategoriach społecznych, a przede wszystkim w kategoriach osobistych – takich np., jak uzyskanie jakiś profitów dla siebie z poparcia konkretnego kandydata. W każdym razie trudno jest mi inaczej wytłumaczyć fakt, że jakaś część tego elektoratu podejmuje próbę sił z kandydatami na rektora lub nawet narzucania im swojego kandydata na prorektora ds. studenckich. W różnych wyborach rektorskich (i nie tylko rektorskich, bo również dziekańskich) różnie ta próba sił wyglądała. Miały jednak miejsce również takie wybory, w których elektorat studencki najpierw „prosił” na rozmowy wszystkich kandydatów na rektora i wyznaczał im na to dogodny dla siebie czas i dogodne dla siebie miejsce, a później negatywnie zaopiniował kandydata na prorektora ds. studenckich zgłoszonego przez rektora-elekta.
Co w takich sytuacjach można i należałoby zrobić? Można oczywiście pomyśleć o zmianie regulacji prawnych – z takich, które stanowią, że pozytywna opinia elektoratu studenckiego jest wymagana przy wyborze prorektora (ewentualnie prodziekana) ds. studenckich, na takie, które stanowią, że elektorat ten wyraża opinie, a rektor-elekt (ewentualnie dziekan-elekt) bierze ją wprawdzie pod uwagę, ale nie jest ona dla niego wiążąca. Takie proste rozwiązanie wydaje mi się nie tylko trudne do wprowadzenia (trzeba się bowiem liczyć ze sprzeciwem ze strony studentów), ale także mało skuteczne (jestem przekonany, że studenci znajdą sobie inne formy konfrontacji z kandydatami na rektora lub dziekana). Być może należałoby podjąć w tym zakresie jakieś działania wychowawcze. Nie myślę tutaj o takich działaniach, które stanowiłyby – jak to określił prof. Kazimierz Twardowski w swoim wykładzie O dostojeństwie Uniwersytetu – „urabianie duszy młodzieży na pewną modłę społeczną lub polityczną”, lecz o takich, które sprawiłyby, że młodzież ta na uczelni raczej chce się czegoś pożytecznego nauczyć niż pouczać innych lub dyktować swoim profesorom swoje warunki. Problem jednak w tym, że dzisiaj zadaniem uczelni jest nie wychowywanie, lecz dawanie młodzieży wiedzy i umiejętności. Tak czy inaczej jestem przekonany, że profesorowie ci – bez względu na to, czy kandydują, czy też nie kandydują do któregoś z uczelnianych stanowisk – nie powinni ustępować studentom w tego rodzaju próbach sił, a tym bardziej zachęcać do nich studentów składanymi obietnicami, bo nie tylko nie ma to wiele wspólnego z dostojeństwem Uniwersytetu, lecz także – prędzej czy później – zwróci się przeciwko tym, którzy składają takie obietnice lub też przyglądają się biernie tego rodzaju postępowaniu studentów.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.