O skryptach słów kilka

Piotr Müldner-Nieckowski

Myślę, że byłoby dobrze, gdyby każdy wykładowca pisał podręcznik lub przynajmniej skrypt z dziedziny, którą wykłada. Dotyczy to szczególnie tych, którzy z konieczności prowadzą zajęcia akademickie z przedmiotu, który nie jest ich główną dyscypliną. Takie sytuacje nie należą do rzadkości, szczególnie w wypadku młodych pracowników uczelni, eksploatowanych ile się da. Ale i starzy bywają nadużywani, zmuszani, wyzyskiwani. Zauważmy też, że wcale często się zdarza, że to, czym na co dzień zajmuje się dany badacz, jest zbyt wąskie tematycznie i wystarcza ledwie na parę godzin wykładu, w związku z czym o wypełnieniu pensum dydaktycznego nie ma mowy. Nie pozostaje mu nic innego jak poszerzać (oby nie sztucznie, na siłę) własną tematykę albo – i to byłoby najkorzystniejsze – wbudować ją w rozleglejszą panoramę.

Pierwsze rozwiązanie wydaje się siłowe, to znaczy sprawia, że wykładowca produkuje wypełniacze, nawet i ciekawe, ale merytorycznie zbyt oddalone od tematu głównego. Mogą to być niekończące się serie przykładów i ilustracji, dygresji, rozgałęzień tematycznych, czyli nawiązań do innych dziedzin, rozmaitych ozdobników w postaci atrakcyjnych żartów, komentarzy i rozważań o charakterze pobocznym, słowem treści, co do których istoty nikt prócz wykładowcy zorientować się nie będzie umiał, przy czym najważniejsza treść wykładu ugrzęźnie w magmie słów i rzutnikowych wyświetleń. Co więcej, może się okazać, że właśnie ta mało istotna treść wypełniająca będzie odbierana przez studentów i hospitantów jako zasadnicza albo nawet jako dowód ważności wykładu i sprawności wykładowcy.

Drugie rozwiązanie, polegające na osadzeniu tak zwanej tematyki własnej na tle historycznym i dziedzinowym, wydaje się nieporównanie lepsze, pod tym jednak warunkiem że sens główny nie zostanie przez to tło przygnieciony. Wykład wpisuje się wówczas w konteksty, których spektrum uzmysławia słuchaczom procesy myślowe, wynalazcze i odkrywcze, ciągi rozumowania zgodnego z logiką i (jako przykłady negatywne) logice przeczące, systemy i rozwiązania metodologiczne, podłoża i rozstrzygnięcia filozoficzne, słowem daje słuchaczowi podstawę do samodzielnego rozwijania tematyki, nawet jeśli nie została na wykładzie w pełni rozwinięta. Można zazdrościć wykładowcom, którzy zajmują się dziedziną na tyle szeroką i bogatą w fakty, że z dużego sztafażu wiedzy wybierają jedynie pewne fragmenty, układają je w mniej czy bardziej spójną sumę i do wykładów nie muszą się jakoś specjalnie przygotowywać (poza wykonaniem planu w punktach). Pozostałym, a jest ich ogromna większość, zostaje żmudne opracowywanie treści z podziałem na bloki godzinowe.

Kiedy wprowadzono rygorystyczny obowiązek pisania sylabusów, początkowo przyjęliśmy to ze zrozumieniem, bo jest logiczne, że wszelkie plany, w tym te dotyczące treści przedstawianych uczniom, powinny być wykonane w formie pisemnej choćby dlatego, że pamięć jest zawodna i nawet najlepiej przemyślane zamiary mogą przepaść, ponadto student powinien znać przynajmniej tytuły bloków subtematycznych i obowiązujące do tego piśmiennictwo podstawowe. Szybko jednak się okazało, że w zaproponowanym systemie w ogóle nie chodzi o dobro wykładowców i ich słuchaczy, ale pokazanie wszem wobec, że dzięki wymaganiom szanownego ministerium na uczelniach (i tym samym wydziałach) coś się robi i że to się trzyma odgórnie zakładanego rozwoju nauki w kraju.

Z sylabusów bowiem naprawdę trudno się zorientować, jak w rzeczywistości wykłady będą wyglądać. Przeważnie wyglądają zupełnie inaczej. Nie chodzi tu o sposób mówienia czy umiejętność opowiadania, ale właśnie o treść. Nieraz jest przecież tak, że wykładowca nie ma zdolności mownych, ma słabą artykulację i niepostawiony głos, zastanawia się nad co drugim wyrazem, wtrąca dźwięki nieadekwatne, a jednak jego wykłady potrafią być znakomite. Przeważnie dotyczy to tych, którzy przed wykładami pracują nad treścią, układają plan, niektóre elementy pisemnie rozwijają do pełnych zdań, definicji, komentarzy i objaśnień praktycznych. Mimo niezbyt atrakcyjnej oprawy aktorskiej, wykład ma wówczas nie tylko sens, ale i trafia do słuchacza, z łatwością daje się zanotować i pozostaje w umyśle po wyjściu z sali.

To właśnie tacy wykładowcy powinni dawać przykład i rozwijać swoje opracowania wykładowe do postaci co najmniej skryptu. Skrypt zaś, odnawiany co dwa, trzy lata, pozwala autorowi ułożyć w głowie nie tyle dziedzinę (bo tę już się ułożoną ma), ile sposób podania odpowiednich wiadomości. Myślę także, że pisanie skryptów i drukowanie ich (lub rozprowadzenie w postaci pliku) może przywrócić dobry zwyczaj, który funkcjonował jeszcze pod koniec lat dwutysięcznych, mianowicie studenckie czytanie. Jak wynika z moich obserwacji poczynionych na różnych uczelniach, studenci już nie czytają. Słuchają, oglądają i na tej podstawie usiłują zdawać kolokwia i egzaminy. Gdyby wykładowcy zaczęli na nowo, jak za dawnych dobrych lat, wymagać znajomości skryptu (podręcznika), a na wykładach skupili się na tym, czego w tych tekstach nie ma, może stałby się cud i słuchacze na nowo zaczęliby czytać książki, nie tylko notatki własne.

e-mail: lpj@lpj.pl