Liczbowy zawrót głowy

Ludwik Komorowski

„Nie wszystko, co się daje policzyć, się liczy.
Nie wszystko, co się liczy, daje się policzyć”.

Cytowane motto podobało się uczonym. Językiem Szekspira głosił je medykom G.W. Pickering, socjologom W.B. Cameron, a fizykom Albert Einstein, któremu maksyma zawdzięcza szeroki rezonans. Niebanalna przestroga sprawdzała się na uniwersyteckich wydziałach w czasach, gdy dawano wiarę uczonym, że to oni są na właściwej drodze do ogarnięcia rozumem otaczającej rzeczywistości. Ocenę efektów ich pracy pozostawiano uczniom, konkurentom i potomnym.

Polak opisujący panoramę światowej nauki na koniec XX wieku (Wiktor Osiatyński), dobitną polszczyzną potwierdzał aktualność anglosaskiego porzekadła w surowszym klimacie środka Europy: „Zasada rynku i zasada poszukiwania prawdy są przeciwstawne. Dziś wszystko opiera się na liczbie – co ma więcej głosów, nabywców, widzów…”. W pozornie beznamiętnym stwierdzeniu erudyty czytelne jest dalekie echo doktorskiego ślubowania (patrz ramka), powtarzanego do dziś w naszych uniwersytetach dawno przebrzmiałą łaciną; jego polskie znaczenie musi uwierać współczesnych. Bo w nowej epoce to liczba urosła w siłę, zdobywając status nadrzędnej miary wartości także w uniwersytecie.

Wartości wymierne to trzeci wektor wytyczający szlaki uczelnianej aktywności po przepisach prawa (Cień piramidy , FA 9/2015) i dziedziczonych obyczajach (Rozwibrowani , FA 12/2015). Ich analiza pozwala dostrzec rozbieżne kierunki, w które spychane są uczelnie polskie, niezależnie od najlepszych intencji i światłych głosów aktorów na akademickiej arenie.

Pierwszy uniwersytet polski, inaczej niż wolne społeczności scholarów rodzące się w zachodnich miastach, powstał z woli panującego, fundowany do wyzwań, jakie dla krzepnącego na wschodzie Europy państwa rodziły kontakty z królestwami Zachodu. Zaczęło się od kryzysu – wyschły fundusze Piasta. Spadek Jadwigi pozwolił uczelnię odnowić i wtedy zrozumiano, że fundacja to ledwie początek, prawdziwym skarbem są bieżące przychody; te przynosili żacy. Więc przez kolejne stulecia senat uniwersytecki skutecznie blokował zakusy tworzenia innej uczelni w Wielkopolsce (Poznań) i na Śląsku (Wrocław), skąd żacy przybywali najliczniej. Gdy po dekadach zabiegów drugi uniwersytet w Koronie jednak powstał (Lwów), jeszcze przez stulecie skutecznie torpedowano jego rangę przed papieskim trybunałem. (Wilno uczniów z południa nie przyciągało.) Profesorowie krakowscy umieli liczyć dochody. Cztery wieki od narodzin, w ostatecznej narodowej potrzebie, mocą władzy królewskiej włączono Akademię Krakowską do krajowego systemu edukacji. Nawet wówczas rozstrzygającym argumentem w ręku rządowego komisarza (Kołłątaj) były pojezuickie latyfundia.

W dwudziestoleciu II RP wartość wiedzy i pożytek z narodowej edukacji wyższej uznawano za oczywiste. Ze stuletnim opóźnieniem organizowane polskie uczelnie publiczne uposażono majątkiem, zapewniając dodatkowe oparcie w skarbie młodego państwa. Samorzutnie rozkwitały w nich ośrodki wysublimowanej myśli i zaplecza wiedzy praktycznej obdarzane społeczną estymą. Zanim rozproszyła je zawierucha, czerpały energię z edukacyjnej misji, ważniejszej niż skromne dochody (Sen o uniwersytecie , FA 6/2015).

Powojenny model państwowej, powszechnej i bezpłatnej edukacji wyższej zmusił odnowicieli uczelnianego świata do rozpoznawania nowych azymutów na drogach do finansowych źródeł. Punktem orientacyjnym stała się władza – wszechmocna, lecz uzależniona od mocy sprawczych akademickiego środowiska. Autonomię zastąpił rząd nad uczelniami sprawowany przez nakazy. Pieniądz miał służyć jako regulator procesów wykonywanych według poleceń spływających z wierzchołka urzędowej piramidy. Uwagę uczonych rozpraszają odtąd trzy rozbieżne kierunki, z których spodziewać się można życiodajnych strumieni. Dwa leżą poza uczelnią – to bezpośrednia szczodrobliwość rządzących oraz środki budżetowe adresowane do badań naukowych; tylko fundusze dydaktyczne pod ścisłym nadzorem spływają bezpośrednio do uczelni. Nowy ład akademicki, przez profesorów kształconych według standardów europejskich uważany za przelotny kaprys historii, miał formować zwyczaje kolejnych pokoleń ich uczniów.

Bezpośredni wpływ władzy na wewnętrzne sprawy uczelni trwale odmienił uczelnianą samorządność w obszarze materialnym. Zarządcy spraw uczelnianych muszą się orientować na państwowe źródło przychodów, bardziej niż na potrzeby rodzące się w lokalnej społeczności i wokół niej. Profesorowie uczą się wykorzystywać bezpośrednie kontakty „na górze” do celów wspólnych, lecz i na własny rachunek. Odmowa skonsumowania w uczelni wywojowanych wyżej środków nie wchodzi w rachubę, wnioski podpisywane bywają bez czytania, zdobywanie zasobów wymaga elastyczności. Budynek, pracownię lub kosztowny aparat nazwiemy badawczym, dydaktycznym lub zgoła inaczej, gdy się okaże, do jakich pieniędzy łatwiejsze dojście – dyskusje na dole podważałyby proces decyzyjny. Jak nową inwestycję utrzymać? Jak pożytecznie wykorzystać, zachowując zgodność z przeznaczeniem funduszy? Te zawiłości zazwyczaj nie zaprzątają już głowy zasłużonego, który inwestycję wywalczył.

Zapobiegliwość łowców

W epoce gospodarki wolnorynkowej uczelnie państwowe nazwano publicznymi, choć pozostały jak dawniej finansowane jak jedna mega-uczelnia. Państwowe godła na ich gmachach i pieczęciach słusznie przypominają, że to wciąż elementy machiny państwowej, jedynie z nazwy autonomiczne, bo pozbawione majątku i niezależnych dochodów. Krępuje je talonowy system „pieniądza znaczonego”, reliktowy brak wiary w zdolności zarządzania własnością przez instytucje akademickie. Wśród wielu ściśle adresowanych funduszy, kierowanych na uczelnie, to środki na badania naukowe, choć nie największe w uczelnianych budżetach, odegrały najpoważniejszą rolę w przestrajaniu systemu akademickiego w okresie przemian.

Naturalną siłą napędową uniwersytetu jest finansowy potencjał stojący za studiującymi. Niezależnie od kanałów jego transferu do uczelni (jeśli nie płacą studenci, koszty pokrywa państwo lub samorząd), to właśnie on jest najgłębszym i niewyczerpanym źródłem kapitału, generowanego przez pęd kolejnych pokoleń do wiedzy. Stąd płyną także środki zabezpieczające w uczelni obszar badań, by umożliwiać swobodę działań zamierzonych na lata, a także pracy bez planu, do której bodźcem bywa olśnienie. W instytucji swobodnie wykorzystującej zasoby, wspieranie badań personelu akademickiego to element autonomicznej polityki wewnętrznej dostosowanej do własnej misji. Ma znaczenie kluczowe w uniwersytecie dbającym o warunki do podejmowania wyzwań badawczych rodzących się poza uczelnią. W szkole zawodu skoncentrowanej na edukacji służy raczej podtrzymywaniu kontaktu nauczających z wiedzą najświeższą.

Gdy finansowanie pracy badawczej staje się narzędziem polityki państwa, uniwersytet przestaje odpowiadać za jej warunki, staje się tylko przestrzenią badań finansowanych z innych źródeł. Adekwatną reakcją każdej instytucji jest poszukiwanie maksymalnej zdobyczy we współzawodnictwie, w którym ranga i misja uczelni nie odgrywają roli. Gdy niezbędne uczelni podstawowe fundusze naukowe nie płyną za szturmującymi kandydatami, konieczna jest zapobiegliwość, której nie gwarantują nauczyciele, wynalazcy czy myśliciele, lecz łowcy, zdolni rozeznać, oswoić i wykorzystać najbardziej wydajne finansowe źródła. Najsilniejszym argumentem w zawodach (oprócz kontaktów) jest scjentometryczne świadectwo. Administrujące finansami urzędy nie oczekują nowatorskich myśli ani nie rozpoznają potrzeb, lecz przeglądają liczby w wykazach światowej agencji (pub., cyt., IF itd.).

Zależność od łaski publicznych, lecz pozauczelnianych sponsorów badań wpływa na podstawowe funkcje uczelni w stopniu nieproporcjonalnym do rozmiaru pozyskiwanych środków. Uniwersytet zatrudnia bowiem badaczy jako swoich nauczycieli. Kreowanie pozycji dedykowanych do wydzielonych zadań badawczych (światowa norma) to w polskiej uczelni ekstrawagancja. Kosztowna – trzeba poświęcać środki niezbędne na zaopatrzenie, wyjazdy. Niepopularna – wymaga koncentracji wokół narzuconego celu i w zamkniętym okresie. Tymczasem jedyną realną nagrodą badawczych sukcesów na uczelnianym terenie jest akademicka kariera, długa wyprawa na samodzielnie wybranej ścieżce, którą centralna polityka personalna z rozmysłem uczyniła miarą przydatności osób do zawodu nauczyciela akademickiego. Nauka więc ogniskuje uwagę kadry nauczycieli nie zawsze z ciekawości twórczej, niekoniecznie dla przydatności wyników, lecz jako instrument stabilizacji i awansu. Dźwignią finansową są granty zabezpieczające koszty materialne (także ekstra dochody), jeśli uczelnia zapewnia etat. Wskaźnikiem sukcesu badań będą wartości arbitralnych liczbowych indeksów, bez związku z innymi aktywnościami nauczyciela, ani z jego rolą w środowisku. To aura sprzyjająca zjawiskom od dawna rozpoznawanym jako plagi w naukowych warsztatach, w których toczy się gra: „o zachowanie statusu człowieka nauki i o osiąganie coraz lepszego statusu w teatrze nauki” (Janusz Goćkowski).

Wyprowadzenie finansowania badań poza kompetencję uczelni oraz przymus kariery dotykają także przychodzących na studia, którym w założeniu powinny pośrednio służyć. Szybko zauważą, że dla zatrudnionej kadry są ciężarem, nie powołaniem, ponieważ ambicje uczelni ogniskują się po innej stronie. Po pewnym czasie zrozumieją również, że spoiwem uczelnianych jednostek nie są specjalistyczne obszary nauczania, lecz lukratywne programy badawcze.

Zasady gry

Realna polityka finansowa uczelni odbywa się w ramach budżetu przyznawanego dorocznie na jej podstawową działalność pod myląca nazwą: dotacja dydaktyczna. To pojęcie pojemne, każdą aktywność nauczyciela akademickiego potrafimy uzasadnić bliskim czy dalekim przesłaniem dydaktycznym. To lwia część budżetu, obszar wielkich liczb i królestwo algorytmów, pojmowanych jako narzędzia sprawiedliwego podziału. W istocie są przejawem bezwolności urzędu w rozdzielaniu funduszy stosownie do różnorodnych zadań placówek edukacji wyższej. Zmuszają wszystkie do równego współzawodnictwa w generowaniu liczbowych wskaźników. Nie aby dostać więcej (bezwładność systemu przezornie to zabezpiecza), lecz by przypadkiem nie otrzymać mniej, gdy inni będą sprytniejsi. Przechytrzanie algorytmów budzi niemałe emocje, lecz efekt daje nikły. Istotniejsze są dalekie skutki budżetowej nadregulacji, zmuszającej uczelniany organizm do specyficznego reagowania na finansowe bodźce.

Najcenniejszym przeznaczeniem dotacji dydaktycznej jest finansowanie etatów (na znaczące wspieranie materialnego zaplecza zazwyczaj nie starcza). Praprzyczynę, dla której każda jednostka uczelni publicznej świadomie maksymalizuje poziom zatrudnienia nauczycieli, dyskutujemy niechętnie: w systemie pieniądza talonowego to jedyna legalna droga wspomagania dotacją dydaktyczną także pracy naukowej, dla uczelni najistotniejszej, a dla ludzi bezcennie życiodajnej. Wraz z kadrą finansowana jest przestrzeń pracy oraz infrastruktura (stopień jej wykorzystania do nauczania i badań nadzorom nie podlega). Przyjmowani na etaty nauczycielskie badacze są w każdym zespole niezbędni do wytwarzania liczbowych owoców pracy naukowej, która pomnaża wskaźniki, przynosi awans, a w samonapędzającym się kręgu stwarza nadzieję na granty.

Generowanie sztucznych uzasadnień wysokiego zatrudnienia nauczycieli rodzi nienaturalne dla edukacji akademickiej osobliwości. Oczywistym wyjściem jest zwiększanie naboru studentów, pożyteczne w okresie edukacyjnej hossy i wyżu. Gdy kwalifikowanych kandydatów mniej, aby zachować kadrę (badania!), kształcimy kandydatów wymagających zajęć poniżej uniwersyteckiego poziomu. Najkorzystniejsze są studia niestacjonarne, ekstra dochody bez faktycznych kosztów, choć poziom zawstydzający. Pożytek przynosi godzinowe rozdymanie programów studiów: dopiero wracający z zagranicy zauważają, jak istotnie niższą liczbę godzin kontaktowych odrabiają studenci w uczelniach o tradycji europejskiej. (Normy punktacji ECTS premiują tam pracę indywidualną, np. w bibliotece.) W uczelniach polskich na odwrót, opanowano techniki rozmnażania godzin kontaktowych. Elementarny sposób to zajęcia w małych grupach (ćwiczenia, seminaria) kosztem dużych wykładów, jakoby u nas nieefektywnych. Metodą finezyjną jest równoległe prowadzenie wyodrębnionych specjalności zamiast szerokich potoków kształcenia, nawet na najniższym poziomie studiowania. Sygnałem powodzenia solidarnych zabiegów są nadgodziny (dodatkowe wypłaty), które prędzej czy później wywołają kontrę ze strony nadzorcy finansów. Symboliczną, skoro zasady gry rozumiemy wszyscy.

Zabytkowym narzędziem ograniczania swawoli pozostała etatyzacja godzinowo-liczbowa. W czasach ręcznego sterowania przez centrum służyła prognozowaniu wzajemnych proporcji liczb studentów, etatów i pieniędzy. W epoce nacisku na badania, zakonserwowano ją jako biurokratyczny przymus dydaktyki (podwyższenie pensum to prosta metoda redukcji nadgodzin), lecz i ochrona przed dydaktycznym wyzyskiem. (Pozorna, chętny bez trudu odrobi w nadgodzinach drugi etat.)

Nienaturalna dla uniwersytetu skamieniałość wywołuje złożony łańcuch efektów wtórnych. Etatyzacja godzinowa pozwala na tworzenie etatu nauczyciela akademickiego bez określenia przynależnego doń nauczania i wymaganych uprawnień. Obowiązkiem zatrudnianego będzie wypracowanie liczby godzin, nie szczególne dydaktyczne zadanie; o swoich kompetencjach zadecyduje sam zainteresowany lub szef, dla którego pracuje. Nie ma przeszkód, by dziekan posyłał fizyka do nauczania matematyki, by socjolog nauczał historii, a polonista prowadził w potrzebie zajęcia z informatyki, jeśli mówi, że da sobie radę. Ogłoszenia o konkursach na stanowiska nauczycieli akademickich, zawierające opis wymaganego od kandydata przygotowania jedynie do pracy badawczej, dowodzą, że to już powszechna dezynwoltura, wyzwalająca niebywałą elastyczność w ocenie kwalifikacji do prowadzenia zajęć. Moda na interdyscyplinarne badania sprawia, że jednostki uniwersyteckie bez przeszkód zatrudniają kandydatów pochodzących z rozmaitych obszarów wiedzy, wystarcza, że wykreują dla nich godziny (jakiekolwiek). A studenci w lot rozpoznają prowadzącego, który wyprzedza ich wiedzą czasem o jeden wykład.

Odkąd związku nauczyciela akademickiego z nauczaniem nie wyznaczają zadania, lecz liczba godzin dydaktycznych, zmieniła się i rola profesora. Zamiast dużego wykładu poprowadzi kameralny dla dwunastki (godziny te same), chętniej ćwiczenia, seminarium (mniejszy wysiłek). Nie będzie tracił czasu na egzaminy – do zajęć masowych dziekan wyznaczy adiunkta. Nie musi być już autorytetem w nauczaniu, stanowisko otrzymane za zasługi w badaniach nie zobowiązuje do szczególnej roli edukacyjnej. Ta ewolucja wyjaśnia, dlaczego profesorskie konkursy to powszechnie akceptowana pozoracja: nie przewidując dla profesora szczególnych zadań, nie szukamy kandydatów, możemy awansować swoich. Ostatnim ograniczeniem liczby kolejnych stanowisk profesorskich dla własnych uczonych pozostał budżet. A ten kształtuje sztuka demonstrowania liczbowych uzasadnień, nie zadań.

Jałowy trud

Marząc o miejscu w światowej ekstraklasie, uczelnie polskie, nie wyłączając najświetniejszych, podejmują gorączkowe wysiłki aby dorównać liderom w działaniach wymiernych ilościowo, jakby to miało wystarczyć do dźwigania uczelni na wyżyny jakości. Polski uczony, doświadczony w roli rektora, Tadeusz Sławek, odsłania efekty takich zabiegów: „(…) nie prowadzi się zatem rozmowy na temat idei przewodnich uniwersytetu i jego dalekosiężnej misji społecznej; zastępuje się ją rozmowami i sporami o sposób zarządzania i strukturyzowania uniwersytetu oraz jego subsydiowania. Z niewielką przesadą mogłoby się wydawać, że zadaniem uniwersytetu jest nie tyle uporczywe i w zasadzie nigdy niekończące się dociekanie prawdy, ile doskonalenie swojej organizacji i skuteczności swej administracji. Prawda coraz mniej daje się pomyśleć w kategoriach wyprawy w stronę niezbadanych obszarów ‘ubi leones’, pozbawionych mapy i pewności; prawda jest tam, gdzie znajduje się dobra struktura organizacyjna, a stopień tego dobra mierzy się skutecznością działania rynkowego i finansowania”.

Wiele by zrozumiał naukowo-biznesowy aktywista, gdyby zdołał wyhamować w biegu i pochylił się nad subtelną frazą literata. Może zauważyłby jałowość trudu pomnażania liczbowych wskaźników. Liczba słuchaczy to chluba wątpliwa, gdy przyjmiemy każdego, kto zapuka; liczbą godzin chwalić się nie wypada, gdy inni edukują lepiej mniejszym nakładem czasu. Wielkość przychodów to sukces tylko dla biznesowej korporacji, liczba zleceń – dla komercyjnej pracowni czy zespołu ekspertów. W liczbach zatrudnionych nie dorównamy publicznej administracji, a w masie zadrukowanych kartek – gazetowym redaktorom.

Kłopotliwe to myśli dla przekonanych, że to liczby są miarą akademickiego sukcesu. Uniwersytet to nie manufaktura ani szkoła, to przestrzeń oddziaływania starych i młodych, badaczy i uczniów, gdzieś wysoko ponad prostym kształceniem w zawodach – inaczej nie ma go wcale. Bywa mało liczny, bywa niebogaty, lecz trwa, póki gromadzi wolnych i poszukujących ludzi. To z ich spotkań i wyobraźni rodzą się dzieła nieprzewidywalne, które uniwersytetowi przynoszą i sławę i fortunę.

Z tytułowej maksymy Einsteina praktyczni Anglosasi wywiedli ekonomiczno-społeczną zasadę nieoznaczoności: „Gdy miara aktywności staje się celem społecznego działania, jest bezużyteczna” (prawo Goodharta, 1975). W polskich uczelniach reguła jest nieznana, choć jej ducha pojmujemy bezbłędnie: im bardziej drobiazgowe i sformalizowane są nakazy, tym mniejszy pożytek przynosi aktywność, której wykonawcy – zmuszeni wykonywać dyrektywy – dbają o nagrodę, lecz o sens docelowego efektu nie muszą się trapić. Fabryki wykonujące plany wytwórczości masowej jedynie dla premii już nie istnieją. Premiowanie ilościowej produkcji kwitnie w uczelniach.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Zakład Chemii Fizycznej i Kwantowej, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej