Bartnikowie

Cz. 2 Spotkanie

Magdalena Bajer

Podczas moich rozmów z przedstawicielami rodzin inteligenckich spotykam małżeństwa kolegów, czasami z długim koleżeńskim stażem, czasami połączone wspólnymi zainteresowaniami i współpracą w tej samej dziedzinie, nawet specjalności, kiedy indziej bardziej oddalonymi na rozległym polu poznawania świata. W takich domach cechy inteligenckiej tradycji – ciekawość, ambicja stawiania „pierwszych kroków”, poczucie powinności dzielenia się wiedzą – zagęszczają się w rodzinnych rozmowach i utrwalają poprzez wspólne przebywanie naukowej drogi.

* * *

Profesor Ernest Aleksy Bartnik wrócił do Polski z Lyonu, gdzie jego ojciec był konsulem, w wakacje poprzedzające ostatni rok szkoły średniej, tj. do klasy maturalnej. Pani profesor Ewa Bartnik, z domu Balicka, również córka polskiego dyplomaty, w tym samym czasie wróciła z Holandii i powinna była się znaleźć w klasie przedmaturalnej. Uznała jednak, że z jej wiedzą byłaby to stratą czasu i na własną prośbę trafiła o klasę wyżej. Poznali się w znanym warszawskim liceum im. Narcyzy Żmichowskiej, dokładnie na szkolnym korytarzu, gdzie podczas lekcji rosyjskiego, którego oboje nie znali, na polecenie nauczycielki Ewa uczyła Alka… angielskiego. Oboje byli w jednej z dwu klas „francuskich”, zarazem koedukacyjnych, co dla Alka Bartnika było, jak sam to określa, „szokiem kulturowym”, jako że w Lyonie chodził do szkoły męskiej. Oboje też pamiętają, że czuli się wtedy obco. „Nie przystawaliśmy do rzeczywistości”, powiada pan profesor, mając na myśli i szkołę i szersze otoczenie, co zapewne sprzyjało temu, że szybko stali się parą, po czym przez całe studia „chodzili ze sobą”.

Nie chemia jednak

Przyszła profesor genetyki wspomina, że w amerykańskiej szkole, do której chodziła w Holandii, znakomicie uczono ją chemii, bardzo dobrze biologii, matematyki (bez algebry), natomiast wcale nie uczono fizyki. Myśląc o studiach, brała pod uwagę wszystkie trzy dziedziny, a gdy rozważania stawały się bardziej konkretne, wahała się między biochemią i matematyką.

Już w Polsce, w klasie maturalnej, Ewa Balicka zachorowała na grypę i leżąc w łóżku przeczytała książkę Bronisława Filipowicza, profesora Łódzkiej Akademii Medycznej, co przesądziło o wyborze biologii. W tym momencie naszej rozmowy pani profesor dodaje, że dzięki tej lekturze studia biologiczno-medyczne wybrali także: syn autora, Witold Filipowicz, wybitny uczony pracujący w Szwajcarii, oraz jej, także wybitny, kolega, profesor Piotr Stępień.

Aleksy Bartnik, podobnie jak jego przyszła żona, od dzieciństwa bardzo chciał być chemikiem. W mieszkaniu w Lyonie próbował wytworzyć brom, przeczytawszy, że jest to płyn, ale produkt pośredni stanowi „mgła bromowa”, silnie trująca. Zrobił się rodzinny skandal, ale przyszłego profesora (fizyki) nie zraziło to do chemii. Miał jednak także drugie pragnienie: być chirurgiem i „tym, który zbuduje sztuczne serce”. Było to w roku 1966, zanim Christian Barnard przeprowadził pierwszą transplantację serca (1967). Do dzisiaj mój rozmówca udziela pierwszej, także chirurgicznej, pomocy w różnych domowych potrzebach.

Powróciwszy z Francji, utwierdził się w zamiarze zgłębiania nauk przyrodniczych, uznając, że w kraju niewielkim, jak Polska, otwiera to ambitnym adeptom duże perspektywy.

Niedługo przed maturą dowiedział się o Olimpiadzie Fizycznej. „Poszedłem, wygrałem, dostałem złoty medal”, powiada lakonicznie pan profesor. Mając z tej racji wstęp bez egzaminów na fizykę, matematykę i chemię, wybrał tę pierwszą. Tak więc żadne z uczniowskiej pary nie pozostało wierne najwcześniejszym zainteresowaniom, w szerszym wszakże planie, na szerszym obszarze poznania, oboje sytuują się od chemii nie bardzo daleko.

Drogi równoległe

Zaraz po studiach dostali staże asystenckie, co zapewniało niewielkie zarobki i stanowiło realny początek kariery akademickiej. Wzięli ślub i zamieszkali w mieszkaniu, które Aleksy otrzymał od ojca.

Drogą naukową ruszyli noga w nogę. Pan profesor wymienia jednym tchem: „Ciężko pracowaliśmy, potem mieliśmy dwa małe doktoraciki. Potem Ewa i ja wyjechaliśmy na «postdoki», a potem uznaliśmy, że czas najwyższy mieć dzieci”. Przerwałam ten szybki wywód, bo od asystenckiego stażu do czasu, gdy profesorskiemu małżeństwu wydłużyły się rejestry ogłoszonych prac, a wnuki podrosły, zdarzyło się sporo ciekawych i pouczających rzeczy.

Nie tracąc „sympatii” dla chirurgii, Aleksy Bartnik nigdy nie żałował wyboru fizyki jako „fantastycznego zajęcia na całe życie”. Po magisterium (1971) pojechał pierwszy raz za granicę, do Austrii, wygłosił tam pierwszy wykład na międzynarodowej konferencji i wtedy sytuację skomplikowała… historia. Po napaści wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku jego rodzice postanowili nie wracać z placówki dyplomatycznej w Wenezueli – w 1972 roku stało się jasne, że wybrali wolność. Syna wezwano do MSZ, odebrano mu paszport dyplomatyczny i zapowiedziano, że nigdy więcej z Polski nie wyjedzie. To samo spotkało żonę i oboje przez kilka lat – tych najbardziej twórczych, kiedy powinni nawiązywać i umacniać międzynarodowe kontakty – nie wyjechali za granicę, pisząc daremne odwołania. Kara przyszłej pani profesor trwała krócej, pojechała na staż naukowy do MIT w 1976 roku. Mąż tymczasem przez rok, w każdy wtorek o godzinie 12, telefonował do kogoś w KC PZPR, gdzie miała mu pomóc interwencja ówczesnego partyjnego rektora UW. W tym czasie dostał prestiżowe stypendium Fundacji Humboldta – bezterminowe, z informacją, że jak tylko otrzyma paszport, ma przyjeżdżać do Bonn. Odebrawszy go wreszcie, wsiadł w samochód i pojechał.

Potem było tak, że państwa Bartników wypuszczano za granicę na zmianę, choć mojej rozmówczyni udało się dwukrotnie odwiedzić męża w Niemczech. Pośród tych polityczno-organizacyjnych kłopotów oboje intensywnie pracowali, przechodząc kolejne etapy akademickich karier, publikując prace naukowe.

Ewa Bartnik zaczynała drogę w Zakładzie Genetyki UW, który przekształcił się w Instytut Genetyki i Biotechnologii, wcześnie też związała się z Instytutem Biochemii i Biofizyki PAN. Profesorem belwederskim została w roku 1993. Sytuacja materialna rodziny (mieli już dwoje dzieci) była wtedy zgoła opłakana, chociaż żona dorabiała tłumaczeniami. Przed wyjazdem na stypendium Humboldta przyszły profesor, jako programista, zarabiał w weekend trzykrotną wartość swojej pensji adiunkta. Po powrocie też zaczął tłumaczyć – artykuły do „Wiedzy i Życia” oraz „Świata nauki”, tj. ukazującej się wtedy polskiej wersji „Scientific American”, gdzie zdobył szlify tłumacza tekstów naukowych.

Niemiłe wspomnienia borykania się z niedostatkiem sprowokowało moje pytanie, czy żadne z nich nie pomyślało o zmianie profesji, a właściwie życiowej kondycji, jaką jest uprawianie nauki. Odpowiedź była unisono przecząca, jakkolwiek taką możliwość podsuwały czasem okoliczności.

Powinności towarzyszące

Ewa i Aleksy Bartnikowie nieco odmiennie uczestniczą w życiu akademickim. Pan profesor podkreśla, że lubi wykładać i że studenci odwzajemniają to uczucie. Jako fizyk teoretyk z dużym dorobkiem nie zabiega o granty, nie uczestniczy w grze, jaka towarzyszy ponawianym ciągle reformom sfery nauki.

Pani profesor angażowała się od dawna, i czyni to nadal, w działania, które mają na celu zarówno tworzenie warunków sprzyjających rozwojowi badań, jak i szerszemu oddziaływaniu społecznemu ich rezultatów. Pełniła i pełni istotne funkcje w stowarzyszeniach i organizacjach naukowych, m.in. jest członkinią Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, była przedstawicielką Polski w eksperckiej grupie OECD (badania PASA) i jest członkinią Międzynarodowej Komisji Bioetycznej UNESCO ds. nauk przyrodniczych. W sferze popularyzacji nauki ma wiele osiągnięć, z których czytelnikom FA wypada przypomnieć o uczestnictwie w jury dorocznego konkursu „Skomplikowane i proste”, gdzie mam przyjemność z nią współpracować. Ewa Bartnik jest współautorką podręczników biologii do liceum ogólnokształcącego i, co bardziej spodziewane, podręczników akademickich.

Doświadczenie profesorskiego małżeństwa – i to pochodzące z badań w dziedzinach stanowiących pierwszą linię poznania, zyskiwane w rodzimych i światowych ośrodkach, i to z uczestnictwa w gremiach kształtujących polskie życie akademickie – dyktuje pytania o aktualny poziom tego życia, o sprawy budzące troskę, o pomysły zmian.

Pan profesor, będąc fizykiem teoretykiem, który może pracować sam, choć potrzebuje wymiany myśli, uważa, że za mało uczy się młodych pracy w zespole i za mało wspiera dobre grupy badawcze, które już osiągnęły liczące się wyniki i rokują dalsze. Awans wciąż zapewniają przede wszystkim indywidualne osiągnięcia.

Pani profesor jest nieco odmiennego zdania. Obserwuje ze strony instytucji i gremiów odpowiedzialnych za los nauki w Polsce duże poparcie, wyrażające się w finansowaniu dla najlepszych grup badawczych, zwłaszcza złożonych z młodych ludzi, ale już znacznie mniejsze dla grup dobrych – te mają zwykle poważne kłopoty.

Uczestnicząc w panelach oceniających wnioski grantowe, wcześniej w KBN, w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, od pięciu lat w NCN, uważa że w ostatnim ćwierćwieczu stworzono także wiele możliwości dla młodych zdolnych ludzi pracujących indywidualnie, którzy jeszcze nie trafili do dobrej grupy badawczej albo uprawiają dziedziny, gdzie o takie zespoły niełatwo. Pomysł dawania grantów studentom (pojawił się taki) ocenia sceptycznie, twierdząc, że obiektywna ocena kogoś, kto jeszcze nie napisał pracy magisterskiej, jest bardzo trudna.

„Kiedy w czasach PRL, i może odrobinę później, mówiłem, że jestem profesorem uniwersytetu, ludzie pytali mnie jaką książkę przeczytać, na jaką wystawę się wybrać, czy warto pójść na zapowiadany koncert… W kapitalizmie liczy się, ile zarabiasz, a nie kim jesteś”. Pani profesor dodaje do tych słów męża: „Autorytetem jest ktoś, kto ma pieniądze, a nie ktoś, kto coś wie”, precyzując, że dobrzy naukowcy są, naturalnie, autorytetami w swoim środowisku, ale nie w całym społeczeństwie, jak było kiedyś.

Po tych wyznaniach profesorskie małżeństwo zgodnie konkluduje, że wszystkie inne czynniki ich kondycji rekompensują status materialny niższy od statusu wielu profesji, mniej wymagających wiedzy i wysiłku do jej pomnażania. Ojciec mojej rozmówczyni mówił córce: „To, że chodzisz codziennie z radością do pracy jest ogromnym darem, jakiego większość ludzi nie ma”. Mąż podchwytuje to, dodając: „Uwielbiam liczyć te moje wzorki matematyczne”. Przeżycia towarzyszące wykładom i ich przygotowaniu porównuje do przeżyć wirtuoza przed i w czasie koncertu.

* * *

Dwójkę swoich dzieci państwo Bartnikowie wychowywali w tej tradycji, którą sami ze swoich domów wynieśli – swoboda oparta na zaufaniu, że dzieci wiedzą, tak samo jak rodzice, co przyzwoity człowiek powinien, a czego absolutnie się nie godzi.

Córka, mieszkająca w Niemczech po studiach germanistycznych ukończonych w Bremie, nie pracuje teraz, opiekując się trójką dzieci. Syn skończył informatykę i znalazł pracę, do której także chodzi codziennie z radością. Interesując się kolejnictwem, zajmuje się informatyzacją kolei i napomyka o zrobieniu na politechnice doktoratu, bo to sprawi, że praca będzie owocniejsza i ciekawsza, a poza tym bliska sercu dziewczyna jest na studiach doktoranckich. Mówiąc o tym, pani profesor kolejny raz podkreśliła, jak ważne jest to, żeby praca sprawiała radość, i sprecyzowała, że w jej przypadku źródłem radości jest także to, że w dziedzinie, którą się zajmuje, tak wiele się zmieniło od czasu jej studiów i początków naukowej drogi i ciągle następują coraz szybsze zmiany. To utrzymuje wysoki poziom ciekawości, zarazem w miarę postępu badań pozwala w procesie zmian pełniej uczestniczyć. Pan profesor rozszerza tę opinię, mówiąc o potrzebie zaspokajania ciekawości wobec całego obszaru ludzkiej kultury, jaką rozbudza praca naukowa, także w dziedzinie zdawałoby się hermetycznej i odległej od innych sfer twórczości. „Mózgu trzeba używać nie do fizyki albo biologii, ale do uczenia się”. 