Życie odważnie przeżyte

(AM)

Prof. Włodzimierz Zagórski-Ostoja (1939–2015) był biochemikiem i biologiem molekularnym. W dorobku wieloletniego pracownika Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie, któremu szefował w latach 1990–2007, jest wiele znaczących osiągnięć w dziedzinie wirusologii molekularnej i biotechnologii roślin. Chociażby badania nad wiroidem ziemniaczanym czy problemy sekwencjonowania drożdży. To on na przełomie lat 80. i 90. rozpoczął budowę nowej siedziby IBB, kiedy takie pomysły mogły przychodzić do głowy tylko wizjonerom.

Ale Profesor to także syn Jerzego Zagórskiego – poety, tłumacza i krytyka literackiego, przyjaciela Czesława Miłosza z czasów wileńskiej grupy Żagary. To osoba, która czuła się niemal osobiście związana z tzw. dalekimi Kresami, czego powody chyba najtrafniej ujął Jacek Bocheński, przemawiając nad grobem matki Profesora, Maryny Zagórskiej, tłumaczki z języka rosyjskiego: „urodzona w Petersburgu, tam wychowana, wychodzi za mąż za Polaka z Kijowa, osiadają w Wilnie…”. To świadek rozmowy z lipca 1944 roku między jego rodzicami a młodymi Baczyńskimi, których Zagórscy proszą w dramatycznych słowach, by nie wracali do Warszawy szykującej się do wybuchu powstania. To w końcu – by cofnąć się wspomnieniami do czasów tuż powojennych, kiedy rodzina Zagórskich zamieszkała w Krakowie niemal po sąsiedzku z rodziną Jerzego Turowicza, redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” – nastolatek, którego redaktor zabiera do opactwa benedyktyńskiego w Tyńcu na obrzędy Wielkiej Soboty i pożycza Rok 1984 Georgea Orwella, lekturę w latach stalinowskich zakazaną. To mąż Anny Micińskiej, wybitnej znawczyni twórczości Witkacego. I jeszcze publicysta, który zabierał głos tak w sprawie paniki przed GMO, jak pułapek ustawy lustracyjnej z 2007 roku. I jeszcze, i jeszcze… W jednej rozmowie nie sposób wyczerpać fenomenu tak różnobarwnego życia.

Współpracownicy i wychowankowie prof. Zagórskiego: prof. Jacek Hennig, prof. Magdalena Rakowska-Boguta, prof. Ewa Świeżewska, prof. Barbara Tudek (pracownicy IBB PAN w Warszawie) oraz dr Marek Wełnicki (obecnie przedsiębiorca) – opowiadają o nim z jeszcze jednej perspektywy. Wspominają osobę, która ukształtowała ich jako uczonych, ale też jako ludzi, którzy starają się być wrażliwi, otwarci, zaangażowani.

(AM)

Z jakich powodów dla każdego z państwa prof. Zagórski był kimś wyjątkowym? Dlaczego nie pozostał jednym z wielu szefów, jakich ma się w życiu, czy kolegów, nawet inspirujących i serdecznych, ale – jak się później okazuje – jednak mało ważnych?

Barbara Tudek : Kiedy na początku lat 90. kończyłam staż podoktorski we Francji, nie byłam pewna, czy mam po co wracać do Polski. Wtedy właśnie pojawiła się propozycja Profesora, który przez dawnego współpracownika, badacza z Centrum Genetyki Molekularnej CNRS w Gif-sur-Yvette pod Paryżem, zaproponował mi pracę w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN. Już w Warszawie odbyła się rozmowa, dosyć dla mnie dziwna, bo Profesor, choć pytał o interesujące mnie tematy badawcze, opowiadał przede wszystkim o tym, czym instytut ma być, jak powinien się rozwijać. Powstałe wówczas wrażenie nie opuszczało mnie przez wszystkie następne lata: czułam, że Profesor ma wizję badań, jakie miałyby być prowadzone w instytucie – wtedy to była biotechnologia roślin – więc starał się zgromadzić wokół tego celu odpowiednich ludzi. Stał potem nade mną jak dobry duch i pytał: „Dlaczego się nie habilitujesz?”, a mnie się ciągle wydawało, że mam jeszcze za mały dorobek, że powinnam coś jeszcze poznać, zrozumieć, przeczytać. „Nie, nie, już masz materiał” – zapewniał i ponaglał jednocześnie.

Włodek lubił zapraszać ludzi do gabinetu albo nawet zaczepiać na korytarzu, by zapytać: „Co słychać? Nad czym pracujesz?”. Nie odpytywał z postępów prac, ale chciał wiedzieć, interesował się tematem jako naukowiec, nie tylko szef. Za sprawą jego rozległych kontaktów z ośrodkami naukowymi za granicą, przede wszystkim we Francji, w naszych laboratoriach co i rusz pojawiali się ludzie stamtąd. Mieliśmy okazję poznać ich, nawiązać współpracę – w pracy naukowej kwestia o znaczeniu fundamentalnym. Profesor przyciągał też takie osobowości, jak m.in. Hilary Koprowski z Thomas Jefferson University, twórca szczepionki przeciw polio, Piotr Słonimski, znawca mitochondriów, genetyk z ośrodka w Gif-sur-Yvette, Wacław Szybalski, biotechnolog i genetyk z University of Wisconsin-Madison.

Inicjował też współpracę między instytutami PAN, np. z Instytutem Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności w Olsztynie, gdzie z profesorami Hanną i Jerzym Radeckim opracowaliśmy m.in. bioczujniki do wykrywania jednego z konstruktów zmodyfikowanej genetycznie soi (Roundup Ready). Pracę opublikowano w 2008 roku, doczekała się blisko trzydziestu cytowań. Dzięki serii kolejnych wspólnych projektów stworzyliśmy wiele innych bioczujników, m.in. wykrywających wirusa ptasiej grypy.

Ewa Świeżewska : Biochemia nie kojarzy się z poezją, więc może dlatego największe wrażenie robiło na mnie obycie literackie Profesora. Przypuszczam, że pobudzające intelektualnie rozmowy z nim – one wywarły na mnie największy wpływ – były takie za sprawą jego wszechstronności. Profesor umiał patrzeć na świat szeroko i kojarzyć różne, nawet odległe tematy. Przeciętny dłubacz naukowy, który tkwi w jednej szufladzie, uważając, że ma tu jakieś osiągnięcia, niekoniecznie potrafi dociec, jak to pasuje do wątków, którymi zajmuje się inny uczony dwie szuflady dalej. Włodek to potrafił i ma niepodważalne zasługi w kojarzeniu ludzi ze sobą, co przekładało się na wspólne pisanie projektów i prowadzenie badań.

Kiedy wraz z zespołem opracowywaliśmy nowe lipidopochodne nośniki materiału genetycznego, Włodek zasugerował połączenie sił z zespołem prof. Agnieszki Sirko, która pracowała nad szczepionką weterynaryjną przeciwko ptasiej grypie (sam też był w to głęboko zaangażowany). To była jedynie inspiracja, ale zaczęliśmy o tym myśleć i w efekcie rozpoczęliśmy wspólne badania. Otrzymaliśmy ciekawe wyniki, które mogą znaleźć zastosowanie w biotechnologii, mamy też dwa zgłoszenia patentowe. Ta swoista „wartość dodana” pojawiła się za sprawą Profesora, który zadziałał jak łącznik, kojarząc dwa równolegle prowadzone, ale odrębne projekty. Był kimś, kto ludziom sporo z siebie dawał i jednocześnie dużo w nich otwierał.

Marek Wełnicki : Kiedy pisałem pracę doktorską, której był promotorem, zrobił to samo: włączył w badania różne grupy z IBB. I tak, skoro np. dr Kazimierz Tyc z grupy prof. Witolda Filipowicza miał „ustawione w ręku” sekwencjonowanie DNA z radioizotopami i „chodziło” to u niego idealnie, było oczywiste, że należy zaangażować dr. Tyca, nie tracąc czasu na opanowywanie jego umiejętności. Dla prof. Zagórskiego łączenie grup i ludzi, by instytut funkcjonował jak jeden organizm, było istotne, więc gonił nas, doktorantów, na seminaria instytutowe. Dzięki temu mogliśmy być na bieżąco z pracami prowadzonymi w IBB i wykorzystywać to w badaniach. Takie myślenie zaowocowało świetną współpracą z grupą prof. Piotra Zielenkiewicza – dzięki połączeniu ich umiejętności modelowania białek i naszej wiedzy o możliwości sklonowania i wyodrębnienia pewnych genów powstała ciekawa publikacja. Gdyby nie zabiegi prof. Zagórskiego, który dostrzegł możliwość połączenia kwestii diametralnie od siebie różnych, do tej współpracy zapewne by nie doszło. W naszym przekonaniu byliśmy bowiem za daleko od siebie, by prowadzić badania w ramach jednego projektu.

Nie bez znaczenia jest temat mojej pracy doktorskiej. Zajmowałem się wiroidem ziemniaka PSTV – patogenem, który doprowadza do choroby zwanej wrzecionowatością bulw. We współpracy z Instytutem Ziemniaka w Młochowie (obecnie to część Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin) stworzyliśmy nowoczesne narzędzia badawcze i system diagnostyki, który umożliwił wiarygodne testowanie w skali całego kraju ziemniaków przeznaczonych na eksport. Przekonałem się wówczas, że dla Profesora nie ma rzeczy niemożliwych. Nigdy się nie poddawał. Jeżeli trzeba było coś załatwić, po prostu to robił, nawet jeśli chodziło o nawiązanie współpracy z jakimś państwowym monopolistą.

Jacek Hennig : Prof. Zagórski zaangażował mnie do projektu wykrywania wiroida, bo potrafiłem coś przy tym zrobić, więc mogłem się przydać. Ale znajdowałem się też w trudnej sytuacji finansowej – zarabiałem niewiele, dopiero co urodziło mi się dziecko. Włodek zaproponował mi uczestniczenie w projekcie o charakterze aplikacyjnym, bym wykonując testy mógł dorobić. Byliśmy z różnych pokoleń, nie mieliśmy wspólnych znajomych. Dla Włodka to nie miało znaczenia. Tak po prostu: pomógł mi. Nie byłem zresztą jedynym, któremu podał rękę, ratując z kłopotów.

Kiedy już poznaliśmy się bliżej, przekonałem się, jak on umiał cieszyć się życiem. Nie uwierzylibyście, po jakich knajpach hipsterskich Włodek potrafił człowieka oprowadzać. Dużo by mówić, jak potrafił opowiadać o winach. A zdjęcie tańca z Beatą Tyszkiewicz widzieliście? Nie? To zajrzyjcie do jej wspomnień Nie wszystko na sprzedaż , wydanych w 2004 roku. Być może takie nastawienie Włodka do życia wynikało z jego szerokich horyzontów. A może fakt, że nie zajmował się tylko jednym tematem, choćby tak szerokim jak biochemia, powodował, że czuł się w życiu dobrze? To już pozostanie zagadką jego osobowości, tym trudniejszą do rozwikłania, że Włodek wcale nie był łatwy w obcowaniu.

Posiadał niezwykłą cechę: doceniał we współpracowniku, czy nawet adwersarzu, odmienność, jeżeli tylko potrafił on przeprowadzić tezę, podając solidne argumenty. Wyłamywał się ze stereotypu naukowca zamkniętego na odmienne opinie i skupionego na jednym problemie. Był wizjonerem. Nie boję się tego powiedzieć: wielkim wizjonerem nauk doświadczalnych w Polsce przełomu lat 80. i 90., który – co ważne – zamierzenia, rzucane czasami w ferworze dyskusji, realizował. W genomice, jeśli chodzi o wspomniane badania nad wiroidem, był, mówiąc współczesnym językiem – trendsetterem. Nikt wówczas tak jak on nie myślał: że jest możliwe stworzenie systemu testów do wykrywania i identyfikacji wirusów w materiale roślinnym. On to wymyślił i przeprowadził. Na tym polegała jego wielkość.

Magdalena Rakowska-Boguta : Mnie prof. Zagórski pokazał, że jestem kimś. Zetknęłam się z nim we wczesnych latach 80., kiedy rozpoczęłam pracę w IBB, w Zakładzie Genetyki, u prof. Aleksandry Putrament (nawiasem mówiąc, była jednym z niewielu członków PZPR w instytucie; prywatnie – siostra Jerzego Putramenta, pisarza). To była mądra kobieta, ale wyniki, które u niej uzyskałam, nie dawały mi poczucia, że są wartościowe. Popatrzyłam na nie inaczej za sprawą rozmowy, jaka się odbyła między Profesorem a moją szefową, kiedy Włodek nadał im zupełnie inny wymiar. I zaproponował współpracę biochemiczną ze swoją pracownią, którą podjęłam wspólnie z Mają Mieszczak-Hemmings (dziś mieszka w Bazylei, nie zajmuje się jednak nauką, tylko prawem patentowym). Technika, którą nam Włodek zaproponował, była żmudna – w skrócie mówiąc: była oparta na stosowaniu żelów dwukierunkowych (to było coś, co później przekształciło się w technikę nazwaną proteotomiką). Włodek wierzył w naukową przydatność naszych badań, potrafił je wypromować, zachęcając do napisania publikacji czy nawiązania współpracy z ośrodkami za granicą. A to już miało decydujący wpływ na mój rozwój naukowy, bo za sprawą jego starań jesienią 1982 roku przez miesiąc pracowałam w laboratorium prof. Słonimskiego w Gif-sur-Yvette. Tam się przekonałam, że połączenie genetyki i biochemii pozwala wyciągać kluczowe naukowo wnioski.

Oddziaływanie Włodka, które sprawiało, że młode osoby rozkwitały po rozmowie z nim, nie zmieniło się przez kolejne lata ani na jotę, o czym się przekonałam, gdy miałam już własny zespół naukowy i pojawiałam się u niego z doktorantami czy nowymi pomysłami na prace. Profesor uprzytamniał młodej osobie, że interesująca ją kwestia jest ważna, więc warto poświęcić jej czas. Podsuwał lektury, radził z kim by można było współpracować. Imponowało mi, że on te osoby i ich projekty zapamiętywał, a potem wyławiał z tłumu naukowców w instytucie, wypytując o postępy.

„Wśród [naukowych] społeczności nie jesteśmy najmocniejszą na świecie. Tym niemniej myślę, że jesteśmy społecznością specjalną, gdzie udało się nie wpuścić szczura zawiści, a praca jest ceniona i wyniki osiągane są pewne. Mało tu hucpy, sporo myślenia o otaczającym świecie i wartości nauki” – napisał prof. Zagórski w piśmie „Postępy Biochemii” w 2005 roku z okazji 50-lecia powstania Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN. To chyba sedno sprawy. Profesor wiedział, że instytut, mimo zasobów intelektualnych, nigdy nie stanie się liderem (choćby z racji niewystarczającego dofinansowania), ale środowisko naukowe kształtować można zawsze.

Magdalena Rakowska-Boguta : Zapewniał nam wolność poszukiwań, co w instytucjach naukowych wcale nie jest oczywiste.

Ewa Świeżewska : Zwłaszcza w relacjach szef – doktorant.

Magdalena Rakowska-Boguta : Przypuszczam, że znalazłyby się osoby, które nie potwierdziłyby mojego przekonania, że prof. Zagórski był otwarty na realizację każdego pomysłu, uznanego za sensowny. W moim przekonaniu taka właśnie była reguła. To przyniosło wiele dobrych owoców, ale też doprowadziło do rozdrobnienia tematycznego badań prowadzonych w instytucie, bo Profesor rzadko kogoś blokował.

Barbara Tudek : Goście ze świata to właśnie krytykowali, uważając, że osłabia pozycję instytutu. I mieli trochę racji. Ale różnorodność tematyczna pokazywała też siłę intelektualną pracujących tu ludzi, którzy byli twórczy nie dlatego, że musieli konkurować. Wręcz przeciwnie: nasza innowacyjność wynikała z łączenia umiejętności.

Marek Wełnicki : Kiedy jednak przychodziło do oceny wyników, nie przechodziła żadna fuszerka. Wszystko musiało być fachowe, oparte na wynikach, a tezy pracy przejrzyście udowodnione. Poza tym nawet młodemu człowiekowi prof. Zagórski nie narzucał techniki ani metody badań, raczej inspirował i… wrzucał na głęboką wodę, uprzednio nadając kierunek.

Ewa Świeżewska : GPS-ów nie było.

Marek Wełnicki : A kamizelka ratunkowa tylko wtedy, jeśli się ją złapało w ostatniej chwili. Świetna szkoła samodzielności – bardzo naukowcowi potrzebna. Promowała inwencję, bo jeżeli adept na własną rękę dogrzebał się nowej metody badań, nauczył się jej i uzyskał wyniki – było to jak najbardziej szanowane. To odwrotność sytuacji, wcale nie tak rzadkiej w laboratoriach, kiedy szef kładzie publikację na stole i mówi: „Proszę robić tylko tak, nie inaczej”.

Prof. Zagórski był chyba pierwszą osobą w IBB, która promowała patentowanie odkryć. Mnie namawiał do tego podczas badań nad wiroidem. „Ale po co? Kto to od nas kupi?” – pytałem sceptycznie. „To nie jest dla zysku. A jeśli ktoś inny to opatentuje i zablokuje wam działalność, uniemożliwiając korzystanie z wyników i technik badawczych?” – usłyszałem. Rzecz działa się w drugiej połowie lat 80., kiedy trudno było myśleć o działalności naukowej w kategoriach komercyjnych.

Ewa Świeżewska : Swego czasu jedna z ustaw nakazywała sukcesywne sporządzanie ocen pracy naukowców. Włodek musiał temu uczynić zadość, ale w sposób, który byłby dla niego do przyjęcia. Co dwa lata odbywały się więc w IBB robocze sesje naukowe, podczas których pracownicy i doktoranci instytutu prezentowali najnowsze wyniki. W sesjach brali udział członkowie Rady Naukowej IBB i tzw. Rady Trustees, złożonej z uczonych pracujących w znakomitych ośrodkach zagranicznych, którzy patronowali instytutowi. To właśnie gremium oceniało poziom naukowy przedstawianych prac. Pamiętam też nieoficjalny komentarz Profesora: „Nie możemy dopuścić do tego, żeby miernoty oceniały osoby od siebie lepsze”.

Magdalena Rakowska-Boguta : Profesor nie obawiał się poddać działalności instytutu krytyce. Stąd wzięła się wspomniana Rada, która ukonstytuowała się za jego sprawą. W IBB pojawiały się więc znaczące osoby, np. prof. Helmut Bartsch z uniwersytetu w Heidelbergu, przez wiele lat związany z Międzynarodową Agencją do Badań nad Rakiem (agenda WHO), który wizytował laboratoria, przyglądał się funkcjonowaniu instytutu i pisał na ten temat szczegółowe raporty. Takiej skrupulatności w ocenie własnych działań nikt Włodkowi nie narzucał.

Barbara Tudek : On zawsze uciekał do przodu. Jak tylko pojawił się w nauce nowy temat, tak było z genomiką, niemal natychmiast chciał mieć to w instytucie. Był też inicjatorem zespołu, który powstał w Ministerstwie Rolnictwa i Ministerstwie Środowiska, by stworzyć regulacje prawne dotyczące GMO.

Jacek Hennig : Dlaczego tacy ludzie, jak Koprowski, Słonimski, Szybalski czy prof. David Shugar, twórca polskiej szkoły biofizyki molekularnej, który znalazł się w IBB w 1954 roku po wyjeździe z Kanady, pojawiali się tutaj i chcieli z nami pracować? Odpowiedź jest chyba jedna: w tym instytucie panowała wolność naukowa. A Włodek osobiście ją pielęgnował i w takim duchu kształtował ludzi. Z tego wynika rozdrobnienie tematów badawczych, możliwość dyskutowania ucznia z mistrzem oraz przekonanie, że ważna jest racja argumentu, a nie stanowiska, więc w pracy naukowej nie należy nikomu wiązać rąk.

Profesor znalazł się w instytucie wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego (z doktoratem niemal w przededniu obrony) za poparcie protestów studenckich w 1968 roku. Może i z racji takich doświadczeń Profesor chciał wychowywać ludzi do wolności, choćby mogła być ona praktykowana wyłącznie w laboratorium. Ale czy on w ogóle opowiadał o swoim życiu pozanaukowym?

Marek Wełnicki : Raczej nie. Profesor był dyskretny, więc rozmawiało się o wiroidach i drożdżach. Pamiętam jedynie, że parę razy dyskutowaliśmy o nierozwikłanej do tej pory tajemnicy zaginięcia gen. Włodzimierza Zagórskiego.

Był to bliski kuzyn dziadka Profesora, żołnierz wywiadu wojskowego Austro-Węgier, później twórca polskiego lotnictwa wojskowego. W czasie zamachu majowego poparł rząd Wincentego Witosa i został internowany w Wilnie. Wyszedł na wolność 6 sierpnia 1927 roku, zaginął w drodze do Warszawy.

Magdalena Rakowska-Boguta : Mnie z kolei Profesor opowiedział o drzewku w instytucie Yad Vashem, zasadzonym jego rodzicom odznaczonym medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Ale tylko o tym, że jest. Żadnych szczegółów. Do Jerozolimy wysłał mnie sam Profesor po otrzymaniu listu od nieznanego mu wówczas prof. Abrahama Leutera z Uniwersytetu Hebrajskiego – Żyda, który wyjechał z Polski jako dziecko tuż przed wybuchem wojny. Zajmował się zagadnieniem transportu białek do chloroplastów i wystosował list do wszystkich instytutów w Polsce, którym ten temat mógł być bliski, z propozycją nawiązania współpracy. Odpowiedział mu, to też znaczące, tylko prof. Zagórski.

Jacek Hennig : Włodek lubił pomagać ludziom. Dzięki jego operatywności ten instytut i my wiele razy doświadczaliśmy pomocy z zewnątrz, choćby jako beneficjenci powstałej w latach 80. fundacji Solidarité France Pologne, pomagającej naukowcom w Polsce. Kiedy historia pozwoliła nam się znaleźć w wolnym i w miarę zamożnym świecie, Włodek powołał fundusz współpracy z krajami Europy Wschodniej, dzięki któremu zapraszano młode osoby z Rosji czy Ukrainy na staże do IBB. Potem zachęcał, by na odjezdnym wyposażać ich w drobny sprzęt laboratoryjny, podobnie jak o nas dbano kiedyś na Zachodzie. Niby wszyscy wiemy, że należy pomagać, ale u Włodka to nie były puste słowa.

Ewa Świeżewska : Mówimy, że był romantykiem i wizjonerem, ale też pozytywistą – w sensie budowania podstaw. Na początku lat 90., kiedy nauka polska weszła w nowy system finansowania – ogólnie mówiąc: poprzez zdobywanie grantów – Włodek zachęcał do nawiązywania współpracy między laboratoriami i ludźmi różnych specjalności, by nasze projekty stawały się ciekawsze i przez to miały większe szanse otrzymania dofinansowania. Przy jego współudziale powstało Polsko-Francuskie Centrum Biotechnologii Roślin, które dawało możliwość aplikowania o dotacje. To może proza życia, ale żaden z przywołanych w rozmowie projektów naukowych nie zostałby zrealizowany, gdyby nie podstawa materialna. Bez niej utknęlibyśmy w rozlicznych pomysłach do zrealizowania.

Jacek Hennig : Za jego sprawą staliśmy się pierwszym w Polsce Centrum Doskonałości Biotechnologii Molekularnej UE, co pozwoliło nam się starać o dofinansowanie badań przez Komisję Europejską, nim jeszcze Polska stała się członkiem Unii. Włodek potrafił to zorganizować, a przede wszystkim – co było nie lada wyczynem – przekonać do pomysłu urzędników ministerialnych.

Ciekawe, co prof. Zagórski powiedziałby na taki jego obraz, jaki tu naszkicowaliśmy?

Jacek Hennig : Co za hagiografia!

Ewa Świeżewska : Nie przesadzajcie!

Rozmawiała Anna Mateja