O czym mówią rzeczy
Często możemy się spotkać z twierdzeniem, że wszystkie historie są tylko kolejnymi wersjami znanych opowieści. Przygotowując projekt doktoratu wiedziałam, że chciałabym opowiedzieć na nowo o pewnym problemie. Nie wahałam się zatem, czym mam się zająć, ale jak to zrobić. Chciałam opowiedzieć zajmującą historię, bo to nieprawda, że praca naukowa musi być nudna i napisana hermetycznym językiem. Ale przede wszystkim byłam i jestem przekonana, że nie wszystkie wątki tej opowieści zostały już omówione.
Czeski, czyli jaki?
W 2012 roku skończyłam slawistykę i zostałam dyplomowaną bohemistką. Co to znaczy? Bohemista to nie znajomy wielu artystów, tylko ktoś, kto zajmuje się kulturą czeską (od łacińskiej nazwy Czech – Bohemii). Okazuje się jednak, że odpowiedź na pytanie, co to jest „kultura czeska”, jest trudniejsza niż mogłoby się wydawać. Przez siedem stuleci składało się na nią kilka elementów, które trudno od siebie oddzielić. Sytuacja wyda nam się bliższa, kiedy pomyślimy o przedwojennej Polsce. Przecież niemal sześćdziesiąt procent obywateli deklarowało wtedy narodowość inną niż polska.
Podobnie było w przypadku ziem czeskich. Aby nie sięgać do odległej przeszłości, skupmy się na okresie od powstania niepodległej Czechosłowacji w roku 1918. Już sama nazwa wskazuje, że oprócz Czechów w państwie tym żyli także Słowacy. Myli się jednak ten, kto uważa, że narody te były sobie równe – Czechów było w młodym państwie więcej. Słowacy nie byli jednak drugą pod względem liczności grupą, byli nią Niemcy. Potomkowie dawnych osadników, wezwanych w średniowieczu przez władców czeskich do zaludniania terenów trudno dostępnych albo spustoszonych zarazą, mówiący często specyficznym dialektem, nie pasują jednak do tego, co dla nas dzisiaj kryje się pod słowem „Niemiec”. Dlatego czescy historycy proponują dzisiaj nazwać tych ludzi „niemieckojęzycznymi”, bo to ta cecha przede wszystkim odróżniała ich od Czechów.
Kiedy jedziemy do Czech, na pierwszy rzut oka nie dostrzegamy, że coś jest tam „niemieckie”, prawda? Dzieje się tak dlatego, że jednym z warunków, na jakich kończyła się II wojna światowa, było wysiedlenie ludności niemieckojęzycznej z krajów położonych na wschód od Odry. Wysiedlenia te miały w Czechosłowacji charakter nieco inny niż w Polsce. Wysiedlano bowiem sąsiadów, czasami krewniaków, ludzi, którzy przed wojną mieli to samo co Czesi obywatelstwo. Sprawa jest na tyle skomplikowana, że do dzisiaj budzi w Czechach kontrowersje. Zaczynając swoje badania, zagłębiłam się w prowadzone od lat dyskusje o słuszności i niesłuszności wysiedleń. Używano w nich różnych argumentów i towarzyszyły im bardzo różne emocje (od chłodnej kalkulacji po otwartą nienawiść). Spory te prowadzili przedstawiciele bardzo różnych poglądów politycznych (nie zapominajmy, że po 1948 roku Czechosłowacja stała się krajem komunistycznym). Toczyły się one głównie w pierwszych powojennych latach, a odżyły na nowo po aksamitnej rewolucji 1989 roku. Dlaczego? Wtedy to bowiem właśnie otwarto archiwa: historycy zyskali dostęp do tysięcy dokumentów, pokazujących przebieg wysiedleń w poszczególnych miejscach.
Ruszyć w teren
Nie jestem jednak historykiem i choć uważam pracę z dokumentami archiwalnymi za cenną, wiem również, że nie może ona powiedzieć wszystkiego. Pozwala tylko w pewnym stopniu rekonstruować historie, nigdy jednak nie odpowie na wszystkie pytania. Przypomina to trochę układanie puzzli, z tym że nigdy nie wiemy, czy wszystkie kawałki na pewno należą do tego samego obrazka. Dlatego bardziej niż praca w archiwum interesuje mnie praca z ludźmi. Oprócz slawistyki skończyłam etnologię. To tam po raz pierwszy miałam możliwość prowadzenia badań terenowych. Na czym one polegają? Właśnie na prowadzeniu rozmów z ludźmi i na uczestniczeniu w ich codziennych i niecodziennych zajęciach. Początek moich poważnych badań etnologicznych to dołączenie do grupy laboratoryjnej dr Katarzyny Waszczyńskiej, w ramach zajęć na etnologii warszawskiej.
Jak wygląda takie „laboratorium”? Nie spędzamy przecież dni w białych kitlach, ale tak samo jak w wypadku nauk ścisłych pochylamy się nad pewnym problemem i skupiamy swoje siły na tym, żeby go zrozumieć. Tak nauczyłam się najpierw w teorii, czym jest „wywiad etnograficzny”, że osoby, z którymi będę rozmawiać, to „rozmówcy”, a nie „informatorzy” (czescy badacze używają też ładnego terminu „narratorzy”) i że duże znaczenie ma to, iż etnolog nie tyle pojawia się w „terenie”, przeprowadza wywiady i znika, ile zostaje tam na dłużej, że chce tam wracać i że kontakty, które nawiąże ze swoimi rozmówcami, pozostają nawet po zakończeniu badań. Potem przyszła praktyka: prowadziłam badania na temat relacji między katolikami i ewangelikami na północno-zachodniej Suwalszczyźnie. Problem dotyczył tego, że ewangelicy, zapisywani w czasie wojny na niemieckie listy narodowościowe, po 1945 roku najczęściej opuszczali te okolice, dobrowolnie lub pod przymusem.
Zaczynając studia doktoranckie wiedziałam, że chcę połączyć moje umiejętności z obu kierunków studiów: znajomość języka czeskiego i wiedzy o kulturze Czech oraz umiejętność prowadzenia badań terenowych. Chciałam również nadal pozostać przy temacie przerwanej wspólnoty i wysiedleń po II wojnie światowej. Bałam się jednak, że skoro temat jest w Czechach cały czas kontrowersyjny, to jeśli jako badaczka z Polski zacznę pytać o takie drażliwe tematy, mogę nie tylko nie skończyć badań, lecz spotkać się nawet z agresją lub niechęcią. Dlatego szukałam punktu zaczepienia, który pozwoli mi badać interesujący mnie temat, a równocześnie załagodzi kontrowersje – nie sądziłam, że ten punkt zaczepienia stanie się najważniejszym punktem moich badań.
Zaczęłam jednak od wyboru terenu. „Teren” to miejsce, które staje się dla etnologa całym światem, nawet gdy jest nieduży. Może leżeć za rogiem sąsiedniej ulicy, jeśli badamy na przykład pojawiające się wiosną stragany z owocami, może to być kamienica w centrum Warszawy, a może być odległa wyspa na oceanie, jak to się działo w początkach etnologii. Mnie zależało na takim terenie, gdzie przed wojną razem mieszkali Czesi i Niemcy. Zdecydowałam się na niewielką gminę Dolní Žandov, leżącą nieopodal granicy z Niemcami. Znalazłam miejsce, które nigdy nie było ośrodkiem zainteresowania etnologów, mimo że położone jest nieopodal Chebu – dawnej stolicy niezwykle prężnego przed wojną niemieckojęzycznego regionu Egerland. Pozostało się zastanowić, jak podejść do problemu.
Rozmawiać – z kim i o czym?
Aby przeprowadzić dobry, wartościowy wywiad, trzeba wiedzieć, z kim i o czym chcemy rozmawiać. Moimi rozmówcami mieli być przede wszystkim ci, którzy pojawili się w miejscowości po zakończeniu wojny: osadnicy. Nazywano tak ludzi z różnych regionów Czech, Słowacji oraz namawianych do powrotu z zagranicy potomków czeskich emigrantów. Ale przecież przez cały rok od zakończenia wojny, a czasami nawet dłużej, osadnicy często mieszkali razem z wysiedlanymi. Jedni jeszcze nie wyjechali, a drudzy już stawili się na miejscu. Postanowiłam zatem zbadać, jak wyglądał ten specyficzny okres wspólnego życia i co po nim zostało. Podążając tym tropem odkryłam, co może być kluczem do otwarcia tej opowieści od innej niż zwykle strony: to, co faktycznie pozostało po Niemcach i co wywołuje wspomnienia o nich – rzeczy.
We współczesnych naukach humanistycznych rozwija się gałąź studiów na temat tego, co mogą nam powiedzieć same rzeczy. Jak – analizując to, w jaki sposób były używane, jak wyglądają, co się o nich mówi – dotrzeć przez nie do ludzi, a potem z powrotem do rzeczy. Nie chodzi bowiem o to, żeby rzeczy stały się wyłącznie drogą do zrozumienia ludzi, ale też o to, żeby same mogły „opowiedzieć” o swoim bogatym doświadczeniu. Jak wiadomo, rzeczy nie mówią zbyt głośno, więc aby je „usłyszeć”, trzeba się im przyglądać, próbować zrozumieć, co się z nimi działo, co może nam przekazać sposób ich działania. Posłużyłam się tym pomysłem do wydobycia z mojego terenu badań miejsc szczególnych – z opowieści, o których mogę wyłowić elementy świadczące zarówno o wspólnocie Czechów i Niemców czeskich, jak i o pamięci o niemieckiej przeszłości, która skrywa się w rzeczach i krajobrazach. Dlatego oprócz wywiadów, zajmuję się także samymi rzeczami, w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa: oglądam budynki mieszkalne – w tym pięknie odrestaurowywane domy szachulcowo-ryglowe (Fot. 1) – analizuję pomniki, z członkami miejscowego koła miłośników Žandova rozmawiam o tym, jakie zmiany zachodzą w wyglądzie miejscowości: co znika, co się pojawia i co z tego wynika.
Drugim z moich „kluczy”, który pozwala mi opowiedzieć na nowo te historie, jest „krajobraz kulturowy”. Co to takiego? To coś więcej niż krajobraz naturalny. Nie chodzi więc tylko o piękne wzgórza, łąki i lasy w moim terenie badań, ale także o wszystko, co dołożył do nich człowiek. To ma znaczenie i może wiele powiedzieć o przeszłości. Nie traktuję krajobrazu tylko jako scenografii, w której rozgrywała się historia. Podchodzę do niego jak do kolejnego uczestnika tej historii. Badam to, czy wpływa on na przebieg zdarzeń. Pytam, czy historie, o których opowiadają rozmówcy i o których świadczą badane rzeczy, są takie, a nie inne przez to, że rozgrywały się w tym właśnie krajobrazie? Analizuję także wypowiedzi moich rozmówców i zastanawiam się, czy krajobraz był dla nich źródłem wiedzy. Wysiedlani często nie przekazywali bezpośrednio wiedzy o okolicy swoim następcom, nowi mieszkańcy musieli sami się uczyć, gdzie można siać dany rodzaj zboża albo które budynki można jeszcze wykorzystać.
Ostatnim pytaniem, jakie zadaję krajobrazowi, jest to, jakie ślady kultury niemieckojęzycznych mieszkańców się w nim zachowały. Ślady mogą być różne: materialne i niematerialne. Te materialne zlokalizować jest prościej: to budynki, przedmioty czy inne rzeczy pozostałe po dawnych mieszkańcach. Mamy zatem domy, kościoły (Fot. 2), kapliczki (Fot. 3), cmentarz czy pomniki. Pozostaje pytanie, co się z nimi robi i jak się o nich mówi. Ślady niematerialne są trudniejsze do odnalezienia. Odkryłam, że pewne miejsca, w których nie ma takich budynków, są wiązane z dawnymi mieszkańcami – ponieważ działo się w nich coś, co wiązało dawnych osadników z nowymi, np. procesje Bożego Ciała albo przedstawienia teatru amatorskiego.
Wywiady bywają łatwe, kiedy rozmówca właściwie nie potrzebuje naszych pytań, tylko sam opowiada o wszystkim. Bywają trudne – kiedy rozmówca odpowiada tylko „tak” lub „nie” i trzeba wymyślić, co zrobić, żeby chciał powiedzieć coś więcej. Przeprowadziłam już ponad czterdzieści wywiadów – po czesku i po niemiecku – usiłując dociec, jakie przypadkowe okruchy pamięci zachowały się o ludziach, którzy żyli tu przed nimi. Każdą rozmowę staram się nagrywać; dobry dyktafon to najlepszy przyjaciel etnologa zaraz obok dziennika badań. To tam w każdej wolnej chwili i wieczorami, po powrocie z wywiadów, zapisuję swoje uwagi i spostrzeżenia. Bo praca badacza to pracowite gromadzenie okruchów i stawianie ciekawych pytań. Może wtedy uda się zapisać te wątki historii, które do tej pory nam umykały?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.