Bartnikowie

Cz. 1 Wojaże

Magdalena Bajer

Tradycję obojga moich rozmówców naznaczyła… ruchliwość, liczne wojaże, podejmowane z rozmaitych powodów przez przedstawicieli różnych pokoleń. Trwa to do dzisiaj w uczonym małżeństwie profesorów Ewy z domu Balickiej i Ernesta Aleksego Bartników, a powodem są badania naukowe obojga – w różnych dziedzinach i w różnych miejscach świata.

* * *

Z Bud Łańcuckich któryś z antenatów pojechał na „prawdziwe saksy” i pracując ciężko całe życie wykupił rodzinę z pańszczyzny. W sędziwym już wieku udał się do wsi Budy – mój rozmówca powiada, że każdy rejon ma swoich Bartników – i tam w księgach parafialnych znalazł wzmianki o swojej rodzinie, najdawniejsze z XVI wieku.

Bliższych wiadomości o przodkach z odległych stuleci nie ma, poza zapisami chrztów, ślubów i pogrzebów, aż do osoby ojca pana profesora, który w latach międzywojennych przyszedł na świat w ubogiej rodzinie i odznaczał się dużymi zdolnościami umysłowymi, co sprawiło, że wysłano go do szkoły jezuickiej, gdzie uzyskał średnie wykształcenie.

Przedwojenny „bolszewik”

Zniechęcony wypominaniem świadczonego dobrodziejstwa, czego mu w szkole nie szczędzono, młody człowiek zraził się głęboko do Kościoła i do religii, stając się, jak to określa syn, „czerwony”. Z takim nastawieniem do otaczającej rzeczywistości ukończył studia historyczne. Podczas II wojny światowej Stanisław Bartnik znalazł się w Kijowie, tam poznał przyszłą żonę, pochodzącą z książęcej rodziny Gordijenko i tam się pobrali. Pradziad z tej linii miał kiedyś pono trzy tysiące wsi i całą tę wielką fortunę przetracił – na ruletkę w Monte Carlo, na konie i kobiety. W takiej kondycji zastała go rewolucja bolszewicka, która obróciła w ruinę rodowe majątki rosyjskich arystokratów i ziemian, a jemu nic nie mogła zabrać. Pan profesor przytacza to z nutką podziwu dla fantazji antenata i wyznaje, że czasami świerzbią go ręce, żeby grać w karty.

Jego ojca, jako radzieckiego partyzanta, zrzucono w Kieleckiem, gdzie niebawem został ciężko ranny, co ograniczyło możliwości dalszych bojowych działań. Po wojnie, będąc jednym z nielicznych wtedy wykształconych komunistów, został skierowany do Szczecina, żeby zasiedlać i polonizować poniemieckie miasto. Urodzony tam przyszły profesor zaczynał mówić ze wschodnim zaśpiewem, jako że ojciec ściągał do Szczecina mieszkańców utraconych Kresów, w tym Ukraińców, wśród nich się obracał i z wieloma zaprzyjaźnił.

Poza uniwersyteckim dyplomem, cennym walorem Stanisława Bartnika była znajomość kilku języków, co pozwoliło mu zostać dyplomatą i znaleźć się na placówce w Egipcie. Spotkał go wszakże los w czasach stalinowskich typowy – donos szyfranta z ambasady spowodował odwołanie do kraju i groźbę daleko idących konsekwencji. Ojciec mego rozmówcy „schował się” więc w Szczecinie, pośród kresowych przyjaciół i pracował w okolicach miasta jako przedstawiciel Komitetu Wojewódzkiego PZPR do spraw kultury, wizytując wykopaliska archeologiczne. Były to początki szukania odległych historycznie śladów polskości na ziemiach, które – jak uczono w szkole, także mnie – sprawiedliwie do Polski wróciły. Przyszły profesor fizyki wspomina wyjazdy z ojcem terenowym autem w rozmaite piękne i ciekawe miejsca.

Zrehabilitowany w 1956 roku, wrócił do MSZ i znów znalazł się na placówce dyplomatycznej, tym razem jako konsul w Lyonie. Syn Ernest Aleksy spędził tam późne dzieciństwo i wiek dojrzewania, stąd jest dwujęzyczny, pisze po francusku bez błędów, co w polszczyźnie mu się zdarza. Wrócił do Warszawy w przedmaturalne wakacje.

Wielojęzyczność

W koleżeńskim małżeństwie państwa Bartników spotkały się podobne tradycje: pracy w różnych odległych miejscach i wynikającej stąd znajomości języków obcych, a także inne, związane z taką kondycją skutki. Stali się dwujęzyczni już wtedy, gdy nie było to walorem niezbędnym w egzystencji twórczych inteligentów. Pani profesor wymienia: „Ojciec, który to zapoczątkował, był niemiecko-polski, mąż jest francusko-polski, ja jestem angielsko-polska, córka niemiecko-polska, wnuki… trójjęzyczne – polski, angielski, holenderski. Syn, nie mogąc się doczekać przekładu trzeciego tomu Harry’ego Pottera , sam się nauczył angielskiego i dzisiaj biegle nim włada. Cztery pokolenia”. Tu trzeba dodać, że wielu członków rodziny zna nie tylko dwa, ale więcej języków obcych, nie tak biegle jak wymienione, ale zadowalająco. Pan profesor w tym momencie rozmowy rozrzewnił się nad wiedeńskim akcentem swojego teścia, u żony wywołało to wspomnienie, jak ojciec nie pozwolił jej, nastolatce, uczyć się niemieckiego w szkole, co moja rozmówczyni, która poznała ten język dużo później, tłumaczy wojennym urazem.

Jej rodzina po mieczu pochodzi ze Lwowa. O pradziadku Ewa Bartnik wie tylko, że „mając dość prababki” został wędrownym nauczycielem, zapoczątkowując nauczycielski wątek, trwający dzisiaj na wyższych szczeblach edukacji. Dziadek był prawnikiem. Wcześnie umarł, osierociwszy czteroletniego syna. Owdowiała babka przyszłej pani profesor wyjechała po wybuchu I wojny światowej ze Lwowa do Wiednia, jak zrobiło to wielu mieszkańców „zawsze wiernego miasta”, także moi dziadkowie, w przekonaniu, że tam będzie bezpieczniej.

Matka pochodziła z Warszawy. We Lwowie podczas II wojny poznała przyszłego ojca mojej rozmówczyni Jana Balickiego. Pobrali się dużo później w Warszawie, kiedy oboje byli samotni po stracie pierwszych małżonków. Córka określa się jako owoc wojennych losów swoich rodziców. Wyznaje, że mało się dotąd interesowała rodzinnymi dziejami; wyręcza ją w tym któryś z dalekich kuzynów, z którym kontaktuje się jej córka. O dalszej przeszłości wie, że jeden z przodków matki był flisakiem, najpewniej w XVI wieku.

Losy ojców obojga państwa Bartników są podobnie charakterystyczne dla tych przedstawicieli polskiej inteligencji, których pełnia życiowej i zawodowej aktywności przypadła na czas powojennych trudnych wyborów, a cechy charakteru i poczucie powinności wobec własnego kraju tę aktywność nakazywały.

Wychowany w Wiedniu Jan Balicki został prawnikiem jak jego ojciec. Pracował po wojnie w Szkole Głównej Służby Zagranicznej, a także w MSZ. Uczestniczył w misjach pokojowych w Laosie i w Korei, bywał na sesjach ONZ. Kiedy córka miała osiem lat, rodzice wyjechali do Holandii, gdzie ojciec podjął służbę dyplomatyczną. Ewa trafiła do szkoły amerykańskiej… przez pomyłkę, bo miała to być szkoła międzynarodowa i brytyjska, ale już tam została. Mąż pani profesor zwraca uwagę na trwałe skutki gomułkowskiej odwilży, mimo przykręcenia śruby niedługo po Październiku: tolerowano edukację dziecka PRL-owskiego dyplomaty w amerykańskiej szkole!

Gdy przyszła pani profesor wróciła do Polski, powinna była – według wieku – pójść do klasy dziesiątej (obowiązywała wtedy jedenastolatka). Młoda osoba nie zgodziła się na to, czując że może sprostać wymaganiom klasy maturalnej. Problemem było znalezienie szkoły z rozszerzonym językiem angielskim. Okazało się, że taka jest daleko od domu, wobec czego Ewa trafiła do Liceum im. Żmichowskiej, gdzie uczyła się języka francuskiego i gdzie spotkała przyszłego męża, także „resortowe dziecko”, świeżo po powrocie z zagranicy. O trwających do dzisiaj skutkach tej znajomości opowiem za miesiąc, pozostając na razie przy wcześniejszym pokoleniu, które oboje przyszłych uczonych wychowało.

Bagaże

Profesor Bartnik mówi zdecydowanie: „Ja zostałem uformowany we Francji. I niestety coś, co okazało się najbardziej formujące, to jest zarazem to, co mnie najmocniej odrzuca od wielu współczesnych Polaków. Mnie nauczono – przez przykład, przez zachowanie innych w moim otoczeniu – tolerancji. Chodziłem do bodaj najlepszego liceum we Francji – w czasach rządów de Gaulle’a, kiedy był silny ruch za Algierią ze strony OAS, a merów komunistów zabijano. W szkole było jasne, że jestem synem konsula Polski Ludowej, komunisty, a wszyscy moi koledzy byli zdeklarowanymi zwolennikami OAS. Na każdej ławce było wyrżnięte: OAS. Pytałem: Dlaczego mnie nie nienawidzicie? Ty jesteś z Polski, odpowiadali. Ciebie te spory nie obchodzą. Jesteś naszym kochanym kolegą. Od tamtego czasu jakoś nie umiem nienawidzić ani Niemca ani Araba. Współpracuję z nimi bez oporów. Nauczono mnie tego trwale”.

Pani profesor ma podobne doświadczenia, choć nie kojarzy ich wyłącznie z pobytem poza Polską. Nauczyła się oceniać postępowanie konkretnych osób, ale nie uogólnia, nie szuka kategorii, jakim można by te oceny podporządkować. Przez jeden rok chodziła w Holandii od poniedziałku do piątku do szkoły amerykańskiej, ale rodzice uważali, że powinna poznać przynajmniej podstawy języka rosyjskiego, w sobotę szła do szkoły przy ambasadzie ZSRR. Wspomina oglądane tam filmy sławiące „lepszą przyszłość ludzkości w aureoli promieni słonecznych”, konkludując, że zestawienie tych dwu szkół było fascynujące.

Dla jej męża wyjazd ze Szczecina – gdzie od śniadania bawił się na ulicy z gromadą rówieśników, znajdując co krok pociski i części karabinów, a w szkole uczył się średnio – okazał się szokiem kulturowym. We Francji nie wolno było dzieciom być na ulicy. Od ósmej do dwunastej i od drugiej po południu do piątej, gdy rodzice pracują, dzieci są w szkole – nie na samych lekcjach, ale pod opieką. Spotkanie z kolegą, poprzedzone zaproszeniem do domu, odbywało się pod okiem matek pijących kawę i trwało mniej więcej godzinę. Ta opowieść przypomniała mi własne analogiczne tarapaty i zdziwienie mojej mamy, gdy ją zapewniałam, że może być i bywa inaczej. Od pani profesor usłyszałam, że ten, według mnie, anachronizm kultywowano także sporo lat później w jej domu. Jedynaczka była przedmiotem rodzicielskiej troski (może większej niż to bywało w innych współczesnych rodzinach). Do szkoły i ze szkoły wożono ją samochodem służbowym ojca jeszcze w wieku kilkunastu lat.

Oboje moi rozmówcy konstatują zgodnie, że jeśli przynosili dobre stopnie, w domu niczego od nich nie chciano. Kiedy przyszłemu profesorowi zaczęły się zdarzać czwórki i trójki, rodzice dopytywali: Aliczku czy odrobiłeś lekcje? Co masz zadane? Czy napisałeś wypracowanie? itp. Żeby mieć spokój, zaczął przynosić same piątki. Pani Ewa wspomina, że po powrocie do Warszawy, w klasie maturalnej i przez pierwszy rok studiów, było jej ciężko. Umiała tyle samo, co koledzy, ale zupełnie nie była przyzwyczajona do ustnych odpowiedzi, zwłaszcza takich z „laniem wody”. Poznałam ją w czasie, kiedy od szeregu lat wykłada i kiedy, także już długo, uprawia popularyzację nauki, upowszechniając trudną wiedzę ze swojej dziedziny, tj. genetyki. Rzeczowość i zwięzłość są w tym niewątpliwymi walorami.

* * *

Państwo Bartnikowie powiedzieli w czasie naszego spotkania, że własne dzieci wychowywali „na obraz i podobieństwo swoje”, tj. swoich, podobnych do siebie, domów. Mogą już stwierdzić, że im się udało – mają wnuki.

Jak zapewnili harmonię intensywnej pracy naukowej, poświadczonej dużymi rejestrami publikacji i sporą liczbą uczniów, działań w społeczności akademickiej i satysfakcjonującego życia rodzinnego – dowiemy się za miesiąc.

Doświadczenia zdobyte dzięki wojażom rodziców z pewnością pomnożyły intelektualne oraz duchowe bogactwo młodych ludzi, w wieku, kiedy są najbardziej chłonni i otwarci na świat, a zostawiana im przez rodziców swoboda i świadomość zaufania z ich strony, że wybiorą to, co najlepsze, pozwoliły dokonywać takich właśnie wyborów. 