Literatura zgubiona

Piotr Müldner-Nieckowski

Nie jest prawdą, że literatura polska zanika. Tylko tak się wydaje. A to, że profesorowie, którzy powinni znać tę dziedzinę na wylot, nie znają współczesnej prozy i poezji, nie jest na to dowodem. To tylko źle o nich świadczy. Że nie znają, nie mam wątpliwości. Ich edukacja co do współczesności zatrzymuje się na kilku najbardziej znanych nazwiskach i paru głośnych tytułach, najlepiej sfilmowanych i z trzeciej ćwiartki XX wieku.

Jeszcze kilka lat temu sądziłem, że ten stan rzeczy jest chwilowy i wynika z trudności związanych z dystrybucją i dostępem do nowych książek polskich, a także z preferowania przez wydawnictwa literatury obcej, jeśli zaś polskiej, to tylko wagonowo-serialowej, na poziomie telenoweli. Oficyny wolały teksty zagraniczne, a dziennikarze siali informacje, że polskich tekstów nie ma wcale albo że nikt ich nie chce, bo są słabe.

Krytycy się pochowali. Wydawnictwa, początkowo ambitne, szybko zeszły do parteru. Nie umiały poradzić sobie z nastawieniem mediów na popkulturę i literackie sensacje ze świata typu Houellebecq. Podejmowane w latach 1995-2000 próby „wejścia do Internetu” okazały się niewystarczające. Niejeden wydawca poniósł porażkę dlatego, że nie umiał objaśniać, czym są dzieła przez niego publikowane. Już najbardziej pobieżne przejrzenie ówczesnych (a i dzisiejszych) anonsów umieszczanych przy pozycjach książkowych w księgarniach internetowych wskazuje, że nie dają sobie rady ani ze streszczeniami, ani z wyborem ciekawych fragmentów, ani wreszcie z oceną ogólną. Zwłaszcza ta ostatnia – praktycznie nie istnieje.

Wygląda to trochę tak jak z producentami pralek, którzy do znakomicie opracowanych i dopieszczonych urządzeń dołączają trudne do odczytania obrazkowo-komiksowe instrukcje obsługi. Kiedy czyta się tak zwane zajawki o książkach wystawianych w witrynach owych księgarń, można załamać ręce. Albo są to wprowadzenia takie, jak w elektronicznym przewodniku w telewizorze, w którym dowiadujemy się, od czego zaczyna się akcja danego filmu, albo charakterystyki głównego bohatera. Z tego dla potencjalnego czytelnika nic kompletnie nie wynika.

Trudno się zresztą dziwić, wszak zgubiono po drodze również literaturoznawstwo współczesne, które mogłoby objaśniać, czym zajmują się pisarze i co z tego znajduje się między okładkami danej pozycji. A jeśli tego nie ma, to kto ma biednemu wydawcy powiedzieć, co wydał? Jeden Zysk i s-ka czy drugie Iskry to za mało. Pozostali, którzy czasem publikują naprawdę świetne rzeczy, nie mają ani odpowiednich ludzi, ani narzędzi promowania wartościowej literatury. I tak się kręcą, chwytając zębami własny ogon: z jednej strony boją się wydawać książki ambitne, bo nikt ich nie kupi, z drugiej nie potrafią dostrzec, że chętni by zapewne byli, ale nie ma kto podsuwać tego pod nos, podpowiadać, co warto kupić i czytać, a czego nie.

To wydawcy wywołali stan, w którym więcej niż połowa Polaków nie czyta ani jednej książki w roku, a paradoksalnie posługują się tą statystyką jako dowodem na ciężkie czasy. Dodatkowym i wcale nie błahym ich argumentem jest to, że media, zwłaszcza telewizja i Internet, zachłannie i tyranicznie przejęły kontakt z odbiorcami, odcięły ich od czytania i wytworzyły ogromną liczebnie klasę analfabetów wtórnych. Fakty są jednak takie, że pilnując swoich marnych, wąskich interesów, wydawnictwa zaniedbały rynek i przede wszystkim współpracę z nowymi siłami panującymi w kulturze, właśnie z producentami obrazków, gier, tekstów uspokajających i użytkowych, ale także z czasopismami.

Na pewno zawiodła polityka państwowa, która powinna była sterować nie tyle tym, co i jak na rynku książkowym ma być, ile opiniodawstwem i wyławianiem dobra istotnego, nie pozornego. Władze w ogóle zaniedbały humanistykę na poziomie wyższym, dlatego uczelnie przestały wypuszczać kadry kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Dzisiejsze kulturoznawstwo nie załatwia sprawy, bo się literaturą, edytorstwem i czytelnictwem nie zajmuje w sposób systemowy. Potrzebna jest polonistyka współczesna, ale w latach 90. i 2000. powstało błędne koło, w którym nauczyciele akademiccy o współczesnej literaturze nie wiedzieli nic albo słyszeli niewiele, a kultura reprezentowana przez producentów (głównie wydawców) nie dostarczała im tej wiedzy w sposób umożliwiający porządkowanie i wyciąganie wniosków (teorii).

Można się mętnie wykręcać tezą, która mówi, że dzisiaj liczba tytułów jest nie do ogarnięcia, a autorzy coraz bardziej stają się anonimowi, ale przecież właśnie o tym z przerażeniem piszę: całkowicie zawodzą selekcja, hermeneutyka, heurystyka. Mylące także jest to, że – na przykład w wypadku poezji – nie tylko każdy może sobie tanim kosztem wydać tomik, ale może również bezkarnie ogłaszać wiersze w sieci, nawet te najgłupsze i niezdarne. Na ten argument powołują się choćby poeci, niektórzy naprawdę świetni, którzy pytają: po co mam się pętać w tym tłumie, w którym i tak moich tekstów nikt nie rozpozna? Za nimi defetyzmy te niestety powtarzają spece od kultury.

e-mail: www.lpj.pl