Wartości i praktyka

Leszek Szaruga

Kwestia uchodźców wydaje się nie do rozwiązania. I rzeczywiście, owi uchodźcy – już nawet określani mianem najeźdźców – obecnie z Syrii i Erytrei, ale w istocie przecież z różnych rejonów Afryki i Azji, napływają do Europy kolejnymi, raz mniejszymi, innym razem większymi, falami. Powodują nimi różne względy: od politycznych, poprzez ekonomiczne, po klimatyczne (nie darmo specjaliści przestrzegają: kolejnym powodem przemieszczeń będzie brak wody). Po bez mała dwóch tysiącleciach znów się szykuje wielka wędrówka ludów, podobna do tej – ale też od niej różna – która sprawiła przemieszczanie się mas ludzkich z Azji do Europy i określana mianem wędrówki ludów. Można w tej kwestii podnosić alarm, ale to nic nie da – mamy do czynienia z żywiołem, którego nic nie powstrzyma, choć niektórym już marzą się gniazda karabinów maszynowych mających zatrzymać ten pochód. Tak jak my zdołaliśmy, za cenę olbrzymich strat, pokojowo i orężnie, przebić się na tereny, które dziś zamieszkujemy, a przy okazji skasować Imperium Romanum, tak i nasi następcy skazani są na sukces. Zapewne nie mają innego wyjścia.

Przeciwstawianie się żywiołom nie może, poza drobnymi powodzeniami, przynieść w dłuższej perspektywie pohamowania ich mocy – dotyczy to wybuchów wulkanów, powodzi, tornad, trzęsień ziemi, a w końcu i napływu przybyszy. Pytaniem podstawowym w tej sytuacji – podobnie jak w przypadku procesów globalizacyjnych – nie jest kwestia walki z żywiołem, lecz zagadnienie o wiele bardziej skomplikowane: jak z tym żyć, by przeżyć? Systemy ostrzegania przed powodzią bądź – trudniejsze – przed trzęsieniem ziemi samego zjawiska nie są w stanie zatrzymać, ale przynajmniej pozwalają coś, także życie ludzi, ocalić. Takie systemy ostrzegania istnieją również w przypadku procesów migracyjnych. Już w końcu lat 80. ubiegłego stulecia specjaliści wskazywali na realną możliwość podniesienia się fali przemieszczeń do Europy, oceniając – co z dzisiejszej perspektywy wydaje się prognozą optymistyczną, że do połowy XXI stulecia przybędzie tu 30 mln ludzi z Afryki i Azji. Zważywszy, że ludzkość przekroczyła w swej masie liczbę 7 mld osób – w moim dzieciństwie było to 3,5 mld – nie jest to wiele. Z punktu widzenia poszczególnych krajów europejskich jest to jednak dość, by stworzyć sytuację kryzysową.

Za rozwiązywanie kryzysów odpowiedzialni są przede wszystkim politycy, którzy nie mogą dziś powiedzieć, że się obecnego napięcia nie spodziewali – prognoz nie brakowało, ale gremia skupione na rozwiązywaniu problemów doraźnych, czasem tak absurdalnych, jak krzywizna banana dopuszczalna na rynku unijnym, zmierzyć się z czymś, co wykracza poza doraźny horyzont, nie potrafiły, bo przecież trzeba by było już co najmniej ćwierć wieku temu znaleźć pieniądze na prace odpowiednich zespołów eksperckich i sfinansować ich zalecenia. Jak zwykle głos ludzi nauki pozostał wołaniem na puszczy. Wszystkie zabawy w „multikulti”, skądinąd sympatyczne, były jedynie maskowaniem rzeczywistych problemów.

Teraz, póki co, skazani jesteśmy na reaktywność – można jedynie mieć nadzieję, że fala przybyszy nie będzie się drastycznie podnosiła i uda się zyskać czas na działania długofalowe i racjonalne; na razie dominują emocje, co nie dziwi, ale nie ułatwia sprawy. Tym bardziej że kwestia imigrantów ma wiele wymiarów, od ekonomicznych po moralne. W tej ostatniej sferze mamy do czynienia ze starciem zasad etycznych z pragmatyzmem. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy deklarują wierność wartościom chrześcijańskim. O ile postawa papieża Franciszka, ale także polskiego episkopatu, nie pozostawiają w tych kwestiach wątpliwości, o tyle politycy, przy innych okazjach manifestujący swe przywiązanie do chrześcijaństwa, często nie bardzo są skłonni do ich praktykowania akurat w tym przypadku, co można zrozumieć, ale co z punktu widzenia zasad wiary musi budzić jeśli nie wątpliwości, to przynajmniej zdziwienie. Trudno nie zauważyć, że wierność zasadom związana być musi i z ryzykiem, i z gotowością ponoszenia kosztów. Odstępstwo od nich jest właśnie odstępstwem, choć bywa usprawiedliwiane dbałością o bezpieczeństwo czy obronę tożsamości zagrożonej przez zderzenie z innymi kulturami. W Polsce wydaje się to o tyle dziwaczne, że przecież w całej naszej historii z innymi kulturami potrafiliśmy współżyć i zarazem, być może właśnie dlatego, swą tożsamość umacniać. Rzecz wymaga zapewne głębszych przemyśleń, warto wszakże zwrócić uwagę na słowa historyka Normana Daviesa, który w swym monumentalnym dziele poświęconym tożsamości naszego kontynentu i na ogół bardzo wysoko ocenianym podkreślał, że we wczesnej fazie oświecenia „rozdarta podziałami wspólnota narodów czuła się zażenowana, kiedy jej przypominano o wspólnej chrześcijańskiej tożsamości; termin «Europa» zaspokajał potrzebę wprowadzenia terminu o bardziej neutralnych konotacjach”. W istocie to problem po dzień dzisiejszy stanowiący polityczny węzeł gordyjski. Dziś znów to, co uważamy za system wartości europejskich, zostaje poddane trudnej próbie.