Osieccy. Cz. 2 Córka

Magdalena Bajer

Pani profesor Hanna Osiecka-Samsonowicz obiecuje sobie dokładniej poznać dzieje przodków, gdy będzie na emeryturze. Pradziadkowie po kądzieli przenieśli się podczas pierwszej wojny światowej do Warszawy, pozostawiając w okolicach Zambrowa resztówkę majątku, dostarczającą niewielkich dochodów mieszkańcom stołecznej kamienicy, która została zniszczona podczas drugiej wielkiej wojny.

Po mieczu korzenie są nieco egzotyczne, sięgają najazdów tatarskich i wojen z Turcją w XVII wieku.

Pod skrzydłami babci

Matka jej ojca, profesora Jana Wojciecha Osieckiego, owdowiała mając 33 lata. Sama wychowywała pięcioletniego synka pośród codziennych zagrożeń wojennych, ucieczek i bezdomności, a potem w trudnych warunkach powojennych.

Znaczną cześć długiego życia (1902-1995) spędziła w domu, który syn założył, wychowując z kolei wnuczkę. Na moje pytanie pani profesor odpowiada: „wymagała wszystkiego” i charakteryzuje babcię jako osobę bardzo zdolną, bardzo ambitną, o silnej osobowości i zasadach wykształconej przed wojną nauczycielki, konkludując: „Babcia byłą pedagogiem urodzonym”.

Wnuczce przekazała prawdę, poświadczoną własnym życiem, mianowicie to, że kobieta musi być samodzielna, musi umieć poradzić sobie w każdej sytuacji, a samodzielność warunkuje przede wszystkim wykształcenie. Moja rozmówczyni jest temu przekonaniu wierna i wdzięczna za nie. Granice samodzielności w dzieciństwie miała chyba szersze niż niektórzy jej rówieśnicy, jako że była najukochańszą, bo jedyną córką jedynego syna Jadwigi Teresy Osieckiej. Oczywiste i bezdyskusyjne było jednak to, że musi być najlepszą uczennicą, że to, do czego się zabierze, musi wykonać perfekcyjnie. „Starałam się jak mogłam” kwituje ten wątek pani profesor, dodając, że jednak nie zawsze postępowała zgodnie z oczekiwaniami.

Rodzice poznali się, gdy Jan Osiecki odbywał studencką praktykę robotniczą w Andrychowie. Córka mówi zdecydowanie: „To była jego pierwsza i jedyna miłość. I vice versa”. Zofia pochodziła z „porządnej rodziny małomieszczańskiej inteligencji”. Jej ojciec był w latach dwudziestych ubiegłego wieku gwiazdą miejscowego teatru amatorskiego, co poświadczają zachowane w rodzinnych zbiorach fotografie. Rozpoczęte w katowickim konserwatorium studia matka przerwała po dwóch latach, wracając do rodzinnego miasta. Ukończyła jednak studia pedagogiczne w zakresie historii oraz bibliotekoznawcze i przez pewien czas pracowała zawodowo, by później zająć się głównie prowadzeniem domu.

W blasku i w cieniu

W domu Zofii i Jana Osieckich rychło pojawia się córka Hanna, pomnażając grono kobiet, które uznały, że dom powinien być podporządkowany pracy naukowej syna, męża i ojca, jaką ten obrał za główny cel życia i szybko osiągał znaczące rezultaty, przebywając kolejne stopnie naukowej kariery. Zdaniem pani Hanny wiodącą rolę odgrywała dominująca osobowość jej babci, która tak właśnie ułożyła rodzinne życie. „Ojciec miał fantastyczne warunki, żeby się absolutnie poświecić swoim badawczym zainteresowaniom. Moje kontakty z nim były bliskie i ciepłe, ale sporadyczne. Nawet jeśli był w domu ciałem, nie było go duchem”.

Znam ten model rodziny z autopsji, tyle że oboje moi rodzice szli równolegle drogą naukową. Codzienne życie domowe, powierzone obcej zaufanej osobie, było podporządkowane rytmowi ich pracy, ale ja (także jedynaczka) czułam zawsze pieczę mamy nad sobą i konieczność tłumaczenia się, zwłaszcza ze szkolnych postępów i postępków. To dygresja, wywołana opowieścią mojej rozmówczyni, mówiąca o podobieństwach klimatu panującego w rodzinach inteligenckich w drugiej połowie ubiegłego stulecia.

Przyszła pani profesor przeżyła dzieciństwo na warszawskim Grochowie, gdzie babcia, kierowniczka szkoły, miała wielkie służbowe mieszkanie, w którym kłębiły się gromady młodych ludzi – studentów, przybywających do ojca często spoza Warszawy po konsultacje, uwagi, rady. Karmiono ich, pojono, nocowano, gdy było trzeba, mistrz służył radą, dyskutował, studiował konspekty prac doktorskich, korygował plany. Nigdy mu na to nie brakowało czasu ani cierpliwości. Wspominając tamte lata, córka wyraża najwyższe uznanie i dla ojcowskich talentów pedagogicznych i przede wszystkim dla tych zapamiętanych, „ojcowskich” właśnie, relacji z młodymi. Porównując je z zachowaniami własnych preceptorów (z tego samego, co on, pokolenia) stwierdza, że są… nieporównywalne. Współpraca między mistrzem i uczniem, który jest jego dumą oraz naukowym spadkobiercą, to dziś niezmierna rzadkość. Jej ojciec nie widział w tym, co robi, szczególnych zasług, lecz naturalny obowiązek.

Myślę, że trzeba tu zwrócić uwagę na tradycję nauczycielską rodziny, w której utrwalił się etos tego środowiska ze swymi podstawowymi cechami – ofiarnością skierowaną nie tylko na przekazywanie wiedzy, lecz także rozbudzanie oraz pielęgnowanie zainteresowań i zdrowych ambicji, formowanie charakterów, odpowiedzialnością za losy uczniów.

Klimat panujący w domu rodzinnym Hanny Osieckiej nasycony był blaskiem ojcowskich sukcesów naukowych, gdy te zaczęły szybko się mnożyć. W cieniu, poza jego zainteresowaniem, pozostawały sprawy córki i jej plany, gdy zaczynała myśleć o przyszłych życiowych wyborach. Pani profesor mówi, że bardzo jej tego brakowało.

Inna droga – podobna miara

Profesor Osiecki pragnął, by córka poszła podobną drogą, jeśli nie dokładnie tą samą, co on. Skończyła liceum o profilu matematyczno-fizycznym i nawet studiowała krótko… informatykę w UW. Ojciec był „bardzo obrażony”, gdy przerwała te studia, nie dowierzał, że zda egzamin na historię sztuki, gdzie zawsze było mnóstwo kandydatów. Zamiar córki traktował zresztą raczej jak hobby, lokujące się bardziej w sferze artystycznej niż intelektualnej.

Ona sama upatruje jedno ze źródeł swoich humanistycznych zainteresowań we wpływie babci, która, będąc z wykształcenia biologiem, miała szerokie horyzonty i wrażliwość kulturalną; należała do Honorowego Komitetu Odbudowy Zamku Królewskiego. Wnuczkę zabierała na wystawy, do Muzeum Narodowego, zachęcała do czytania książek, których w domu było bardzo dużo, wśród nich albumy. Historią sztuki interesowali się także liczni przyjaciele w liceum i poza nim.

Pod koniec licealnej nauki profesor Osiecki dwukrotnie zabrał jedynaczkę na krótki wakacyjny pobyt za granicą, co pani profesor wspomina jako „cudowne przeżycia”, choć nie dowiedziałam się, czy przekonywała wtedy ojca do swojego wyboru studiów i jakie były tego ewentualne efekty. Najczęściej wakacje spędzała u babci macierzystej pod Krakowem albo z matką nad morzem, dokąd ojciec je zawoził, a sam wracał do Warszawy, żeby „nie tracić czasu, tylko pracować”.

Hanna Osiecka dostała się na upragniony kierunek bez trudu i z zapałem studiowała. Dowiedziałam się w naszej rozmowie, że nigdy dotąd nie zawahała się nad słusznością swojego wyboru życiowej drogi. Ojciec nie przewidywał, że pod bokiem rośnie przyszła badaczka.

Studia w Instytucie Historii Sztuki UW skończyła w roku 1980 pracą magisterską na temat fresków Sebastiana Ecksteina w kościele parafialnym w Krasnem i w tym samym roku zaczęła pracę w Instytucie Sztuki PAN, co trwa do dzisiaj. Bohaterem doktoratu, obronionego w roku 1999 po odchowaniu dwóch synów, był Agostino Locci starszy (1601 – po 1660), scenograf i architekt na dworze królewskim w Polsce . Wymieniam tytuły pierwszych z długiej listy prac pani profesor, zdając sobie sprawę, że dla laików mogą być podobnie odległe jak tematyka badań jej ojca z teorii plastyczności czy teorii drgań. W naszej rozmowie usłyszałam znamienną wypowiedź – wspomnienie, że ojciec był na obronie doktoratu i powiedział córce z naprawdę szczerym zdziwieniem: „Ty chyba rzeczywiście jakąś naukę uprawiasz”.

Zainteresowania naukowe pani profesor mieszczą się na szerokim obszarze polsko-włoskich związków artystycznych w dobie nowożytnej, scenografii teatralnej w XVI i XVII wiekach oraz uroczystości świeckich i sakralnych tej samej doby. Pogłębiała wiedzę za granicą, głównie we Włoszech, jako stypendystka m.in. Fundacji Lanckorońskich z Brzezia, rządu włoskiego, Consiglio Nazionale delle Ricerche, czeskiej i węgierskiej Akademii Nauk. Uczestniczyła i uczestniczy w krajowych i międzynarodowych konferencjach naukowych. Aktualnie pracuje w zespole przygotowującym Słownik architektów i budowniczych środowiska warszawskiego doby staropolskiej , który ukaże się za kilka miesięcy. Dowiadując się o tych pracach i przypominając sobie pierwszą część opowieści rodzinnej, poświęconą jej ojcu, myślę, że oboje zapisują się w nauce osiągnięciami podobnej miary.

Zdążyłam

Kontakty rodzinne zacieśniły się, gdy na świat przyszedł pierwszy wnuk, który na resztę życia pana profesora stał się jego oczkiem w głowie. Drugi syn mojej rozmówczyni także zaskarbił sobie uczucia dziadka. Ona sama doczekała się długich rozmów z ojcem, gdy ten ciężko zachorował, a i matka niedomagała, więc przyszło córce krążyć między domem rodziców i własnym, dosyć od siebie oddalonymi. Pani profesor dziękuje Opatrzności za tę smutną sposobność: „Wiele rzeczy wyjaśniłam, wiele pretensji wyraziłam, wiele wytłumaczeń usłyszałam”. Te ostatnie nie do końca ją przekonały o tym, że poświęcenie się pracy naukowej musi być tak zupełne, by nie pozostawiało czasu na niedzielne spacery (te z ojcem może policzyć w pamięci) ani na wspólne lektury.

Marzeniem obojga rodziców była habilitacja jedynaczki, której niestety nie doczekali, ale było już pewne, że nastąpi. Ojciec odszedł, upewniony o rzeczywistej wartości tego, o czym powątpiewał, tj. rozwiązywania problemów, które mają podobną wagę w naukach ścisłych i w humanistyce.

Pani profesor, pytana o główne dzisiaj w jej dziedzinie kwestie, powiada, że badania historyków sztuki są jeszcze ciągle zbyt mało interdyscyplinarne, że coraz bardziej dojmująca staje się potrzeba wkraczania na pogranicza – z historią, historią kultury i poszczególnych dziedzin sztuki, naukami pomocniczymi, jak paleografia, epigrafika, lingwistyka historyczna, ale także specjalności związane z kulturą materialną. Uwaga badaczy skupia się dzisiaj na weryfikowaniu istniejącej wiedzy przez odwoływanie się do źródeł. Wiedza z nich czerpana zastępuje dominujące dotychczas podejście, polegające (mówiąc w uproszczeniu) na porównywaniu badanych obiektów, klasyfikowaniu podobieństw i różnic, by na tej podstawie przypisać je epoce, szkole artystycznej czy indywidualnym autorom.

* * *

Następne pokolenie nie kontynuuje uczonej tradycji wprost. Obaj synowie Hanny Osieckiej-Samsonowicz są architektami. Specjalizują się głównie w projektowaniu komputerowym, co może się kojarzyć ze sztuką, służy jednak przede wszystkim zawodowej praktyce. Wynieśli z domu sprzyjający nauce klimat i poszanowanie dla tych wartości, jakie kształtują postawy i poglądy w domach inteligenckich – poczucie powinności wobec innych, tolerancję dla odmienności, otwartość na sprawy dotyczące szerszej wspólnoty, patriotyzm… Z pewnością przekażą je swoim dzieciom – konkluduje pani profesor, kończąc nasze spotkanie. A ja dodam do tego, że dzisiaj zawody inteligenckie, praktyczna praca ludzi z wyższym wykształceniem, bliższe są naukowemu poznawaniu świata niż to było w czasach ich uczonego dziadka. Zapewne rodzi to szersze zobowiązania. 