Obrona wysokiego zamku

Jerzy Marian Brzeziński

W latach 90. ubiegłego wieku nastąpił znaczący rozwój polskiego szkolnictwa wyższego, zwłaszcza jego części niepublicznej. Jeśli chodzi o liczbę niepublicznych szkół wyższych, to chyba zajmujemy niezagrożoną pierwszą pozycję w Europie. Jeśli zaś chodzi o ich poziom, to zamiast się cieszyć, powinniśmy się martwić. Tak duża liczba szkół wyższych pociąga za sobą wzrost liczby doktorów. Z tej, nie tak małej liczebnie grupy wyłaniają się potencjalni kandydaci do uzyskania wyższego stopnia naukowego (habilitacji). Trzeba jednak postawić pytanie, raczej retoryczne, czy wszyscy oni powinni przejść do wyższej (wymagającej i relatywnie wyższych kwalifikacji naukowych i znaczących osiągnięć naukowych – dziś muszą one być odnoszone do poziomu nauki światowej) kategorii pracowników naukowych czy naukowo-dydaktycznych. Oczywiście, że nie. Rozkład predyspozycji do pracy badawczej przyjmuje – jak wiele innych cech w przyrodzie – kształt krzywej Gaussa (rozkład normalny). Czymś tedy zupełnie naturalnym jest to, że znacząca część pracowników uczelni i instytutów badawczych nie spełnia tego surowego kryterium awansu naukowego. I nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy oni, albo znacząca liczebnie ich część, przesunęli się do kategorii doktorów habilitowanych.

Pytanie o habilitację, o jej niezbędność jest, tak naprawdę, pytaniem o wyznaczenie progu awansowego w instytucjach zatrudniających młodych badaczy (nauczycieli akademickich). Najkrócej rzecz ujmując, idzie o znalezienie optymalnego kryterium „usamodzielnienia” pracownika ze stopniem doktora. Owo usamodzielnienie w prawnie regulowanych w Polsce ramach oznacza nie tak mało. Po pierwsze, oznacza możliwość sprawowania opieki naukowej (promotorstwo) nad osobami, które aspirują do osiągnięcia stopnia naukowego doktora. Po drugie, oznacza możliwość występowania w charakterze recenzenta w przewodach doktorskich i habilitacyjnych (chyba że te drugie zniesiemy). Po trzecie, oznacza możliwość wchodzenia do tzw. minimum kadrowego jednostki ubiegającej się o możliwość nadawania stopnia doktora, doktora habilitowanego oraz popierania wniosku o nadanie przez Prezydenta RP tytułu naukowego profesora. Po czwarte, oznacza możliwość wchodzenia do tzw. minimum kadrowego jednostki ubiegającej się o możliwość poprowadzenia kierunku studiów (I i II stopnia). Po piąte, oznacza inne możliwości obejmowania różnych stanowisk w instytucjach, których statuty zastrzegły, iż osoba ubiegająca się o dane stanowisko musi być tzw. samodzielnym pracownikiem naukowym, co w praktyce oznacza posiadanie habilitacji, a niekoniecznie tytułu naukowego profesora. To bardzo znaczące uprawnienia. Zatem zasadne jest pytanie: Komu można je przydzielić, aby osoba z nich korzystająca nie zawiodła nas? Prosta odpowiedź, że osobie „właściwej” pod względem kwalifikacji naukowych, raczej nas nie zadowala. Bo co to znaczy, że dana osoba jest „właściwa”? I kto ma o tym decydować? Jeśli chodzi o kwalifikacje osoby ubiegającej się o nadanie jej stopnia naukowego doktora, to środowisko od lat jest raczej zgodne – powinna o tym decydować rada naukowa czy rada wydziału, której kompetencje w tym zakresie ocenia Centralna Komisja. Można się jednak zastanawiać, czy kryteria stosowane przez CK nie są nazbyt liberalne. Moim zdaniem: nie tylko są zbyt łagodne, lecz także zbyt dużo jednostek uczelnianych i instytutowych uzyskało takie prawo . W konsekwencji zbyt łatwo – znacznie łatwiej, aniżeli na początku lat 90. ubiegłego wieku – można dziś uzyskać stopień doktora. Nastąpiła wstydliwa inflacja tego stopnia. Dziś nie jest on wyróżnikiem szczególnie wysokich kwalifikacji naukowych. I to jest główny powód mojego sprzeciwu wobec pojawiających się zakusów „uproszczenia” systemu awansu naukowego.

Jestem też przekonany, że zbyt dużo jednostek otrzymało takie uprawnienia. Podobnie rzecz się przedstawia z uprawnieniami habilitacyjnymi. Aż trudno w to uwierzyć, ale dziś 550 jednostek naukowych ma uprawnienia do prowadzenia przewodów habilitacyjnych!

Przez lata nic (dosłownie) nie zrobiono, aby stopniowo podnosić wymagania awansowe. Mało tego, jeszcze je osłabiono. Działania muszą mieć charakter kompleksowy i powinny obejmować nie tylko to, co może wnieść kandydat (jego osiągnięcia: przede wszystkim znaczące publikacje), ale także to, jakie wymagania naukowe stawia kandydatom jednostka prowadząca dany przewód awansowy. Podejmowanie działań naprawczych, wyrwanych z całego kontekstu uwarunkowań, działań o charakterze propagandowym czy nawet dyscyplinującym, jest szkodliwe i nie będzie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Te i tak będą dopiero widoczne po iluś latach i raczej w dalszej, aniżeli krótszej perspektywie czasowej. Ale żeby „jutro” uzyskać spodziewany wynik, „dziś” musimy podjąć określone działania naprawcze. A zatem wróćmy do naszej kwestii tytułowej.

Dwa stanowiska w kwestii awansu podoktorskiego

Od jakiegoś czasu – z większym lub mniejszym oddźwiękiem w mediach – pojawia się postulat zlikwidowania habilitacji jako swoistego anachronizmu i nienadążania za nowoczesną Europą (o USA nie wspominając). W jej miejsce proponuje się… No i tu powstaje zasadnicze pytanie: Co się proponuje?

Propozycja, której nie aprobuję, sprowadza się do utrzymania tylko jednego stopnia naukowego doktora (ale nie mówi się nic na temat chociażby zwiększenia wymagań stawianych kandydatom do tego stopnia i radom jednostek, które uzyskują stosowne uprawnienia) oraz tytułu naukowego profesora. Gdyby zlikwidowano stopień naukowy doktora habilitowanego, to byłby on nadawany osobom ze stopniem doktora. Ułatwiono by zatem dostęp do tego tytułu. Dziś trzeba pokonać przeszkodę pod postacią habilitacji. W Polsce tytuł profesora – co jest jednak jakąś osobliwością – nadaje Prezydent RP, po uprzedniej akceptacji wniosku danej rady przez Centralną Komisję. Sprawę komplikuje wprowadzenie na początku lat 90. ubiegłego wieku dwóch stanowisk profesorskich: profesora zwyczajnego (dostępnego osobom posiadającym tytuł naukowy profesora) oraz profesora nadzwyczajnego (dostępnego osobom posiadającym habilitację). Oba stanowiska są obsadzane przez władze uczelni w drodze konkursu, którego warunki określa autonomicznie dana uczelnia. Teoretycznie przynajmniej liczba tych stanowisk nie jest limitowana (chyba jedynie przez kondycję finansową uczelni). W „peryferyjnych” uczelniach stanowisko profesora zwyczajnego uzyskuje się dziś niemalże automatycznie po uzyskaniu tytułu profesora. W uczelniach o wysokiej randze naukowej na to stanowisko trzeba poczekać i wykazać się jakąś nową aktywnością naukową.

Wydaje mi się, że nieuchronną konsekwencją likwidacji habilitacji na rzecz obsadzanego w drodze konkursu wyższego stanowiska naukowego (chyba jednak stanowiska?) musiałaby być likwidacja tytułu naukowego profesora. Jeżeli nie, to krytyczne stanowisko przeciwników habilitacji jako zbędnego, biurokratycznego utrudnienia w procesie rozwoju naukowego badacza ulega znacznemu stępieniu. Myślę – jeżeli przez moment zapomnę o mojej dezaprobacie dla likwidacji habilitacji – że po jedynym progu naukowym (doktoracie) w karierze naukowej badacza pojawić mogłyby się dwa progi awansu zawodowego związane z miejscem zatrudnienia badacza, które też byłyby obsadzane w trybie konkursu uczelnianego o nieograniczonym de facto zasięgu. Zwolennicy likwidacji drugiego stopnia naukowego mówią – chociaż, gdy dochodzi do uściślenia stanowiska, to trudno o konkretne rozwiązania – o konieczności uszczelnienia procedury doktorskiej i o wyśrubowaniu kryteriów konkursowych, wedle których nadawano by wyższe uprawnienia naukowo-zawodowe. Ja mimo wszystko jednego nie mogę zrozumieć. Jeżeli mamy wprowadzać lokalnie dookreślane kryteria „usamodzielniania” doktorów (bo chyba jednak nie wszyscy doktorzy mieliby niejako automatycznie uzyskiwać różne uprawnienia: promotorstwa, recenzowania itp.) i przydzielania im stanowisk profesorskich, to w czym ten nowy system miałby być lepszy od dotychczasowego? Bo dziś, jeżeli ktoś ma dobry dorobek naukowy (co należy czytać, że systematycznie publikuje w dobrych międzynarodowych czasopismach naukowych rejestrowanych w bazach: JCR, SCOPUS itp., jest aktywny na dobrych konferencjach naukowych, pozyskuje granty), to habilitowanie się z – jak zapisano w ustawie – „cyklu publikacji powiązanych tematycznie” jest dość przyjazne. Jedyne co musi zrobić, to napisać autoreferat i skompletować publikacje. Po pewnym czasie dostanie zaświadczenie od przewodniczącego danej rady, iż właśnie nadano mu stopień doktora habilitowanego. Co w tym trudnego? Jakie to kłody rzuca się pod nogi młodemu, zdolnemu badaczowi? Czy czasem nie przesadzamy? Jeżeli jednak mamy do czynienia z miernotą naukową, to powinna ona zmienić miejsce pracy. Chyba że zgadzamy się na takie oto rozwiązanie: W kiepskich uczelniach dopuśćmy słabych naukowo badaczy do stanowisk profesorskich. Niech i tam mają dużo „swoich” profesorów, niech i oni wypuszczają w świat jeszcze gorszych doktorów. Stwórzmy zatem enklawy „naukowej doskonałości” à rebours. Jasne, że chcielibyśmy mieć w Polsce nasze „harvardy”. Każdy by chciał. Jest tylko jeden problem: jak zapewnić przez dziesiątki lat wysoki poziom finansowania nauki i szkolnictwa wyższego w tak biednym kraju, jakim jest Polska? Z pustego i Salomon…

Kolejne pytanie. W czym lepszy miałby być system bez habilitacji? Dziś stanowi on obronę przed beztrosko i bez umiaru nadawanymi kiepskimi doktoratami. Jest to obrona – może nie do końca skuteczna, ale zawsze jakaś! – przed awansem naukowym osób, które swój poziom kompetencji badawczych wyczerpały jeszcze przed podjęciem tematu pracy doktorskiej (tu naturalnie rodzi się pytanie: a co robił promotor?). Zniesienie na początku ubiegłego wieku kontroli nad habilitacjami sprawowanej przez Centralną Komisję istotnie osłabiło ten mur obronny. Dziś mamy i więcej habilitacji i są one na niższym poziomie, ale są. Wystarczy nad nimi popracować. Habilitacja jest czymś w rodzaju zamku wysokiego, do którego przenosili się obrońcy średniowiecznego kompleksu obronnego, gdy padał zamek dolny. Myślę, że doktoraty – zwłaszcza traktowane jako zwieńczenie kształcenia III stopnia w zbiurokratyzowanym systemie bolońskim – są już nie do odzyskania. Co nam pozostało? Obrona wysokiego zamku – habilitacji.

I jeszcze jedno. Ja bym się nie odwracał od tradycji Humboldtowskiej, która kształtowała nasz europejski uniwersytet. I – co też warto odnotować – w niektórych krajach przywraca się ją. Tak jest np. we Włoszech.

Co należy zmienić w procedurze habilitacyjnej?

Moim zdaniem, wymagane są trojakiego rodzaju zmiany. Pierwsza dotyczy uprawnień do nadawania stopnia doktora habilitowanego przyznawanych przez Centralną Komisję jednostkom: wydziałom i instytutom. Przez ostatnie 25 lat nie zmieniono kryteriów kadrowych formułowanych wobec jednostek (wydziałów i instytutów) ubiegających się o możliwość prowadzenia przewodów habilitacyjnych – i w konsekwencji ich przyznawania – oraz opiniowania wniosków o nadanie danemu kandydatowi przez Prezydenta RP tytułu naukowego profesora. Mimo iż przez te lata znacząco uległa zwiększeniu kadra samodzielnych pracowników naukowych, to nadal obowiązują te same kryteria. Były one wówczas dość trudne do spełnienia, zwłaszcza przez niewielkie jednostki. Uprawnienia do nadawania najwyższego stopnia naukowego powinny być przyznawane tylko jednostkom, które faktycznie reprezentują najwyższy poziom naukowy. Zaś nowe progi kadrowe mogłyby wyglądać następująco: 18 osób z habilitacją w danej dziedzinie naukowej, w tym 9 profesorów tej dziedziny i 8 doktorów habilitowanych reprezentujących daną dyscyplinę naukową (por. J. Brzeziński i H. Izdebski, FA 12/2014).

Moim zdaniem, należy też zaostrzyć kryteria wobec członków rady jednostki, a zwłaszcza tej jej części, która tworzy minimum kadrowe. Najlepszym wskaźnikiem pozycji naukowej są publikacje i dotychczasowe doświadczenie promotorskie i recenzenckie. Osobiście nie mógłbym przyznać uprawnień habilitacyjnych jednostce, która zatrudnia osoby o nikłym (o braku nie mówmy!) doświadczeniu recenzenckim i promotorskim. Uważam też, że dana osoba mogłaby być zaliczana do minimum kadrowego dopiero po upływie pewnego okresu od uzyskania przez nią habilitacji (moim zdaniem – około 5 lat). Idzie o to, aby naukowo „okrzepła”. I jeszcze jedno, te najwyższe uprawnienia naukowe przyznawałbym tylko jednostkom kategorii A+ i A.

Druga zmiana dotyczy wymagań stawianych kandydatom. Mój pogląd na ocenę dokonań naukowych kandydatów do habilitacji jest dość klarowny i prosty (przeciwko biurokratyzowaniu procedury). Od kandydata należałoby wymagać aktywności w dwóch sferach. Pierwsza i najważniejsza to publikacje – przede wszystkim artykuły naukowe pomieszczone w światowych bazach: JCR – Thomson Reuters i SCimago (Scopus) – Elsevier oraz monografie naukowe (w naukach technicznych dopisałbym jeszcze patenty). Ograniczyłbym też liczbę artykułów itp. zgłaszanych do oceny. Niech sam kandydat wskaże te, jego zdaniem, najlepsze. I niech ich będzie nie więcej, aniżeli – powiedzmy – dziesięć. Z kolei recenzent w trybie peer review oceni każdy z nich.

Trzecia dotyczy wymagań stawianych recenzentom i radom jednostek. Te chciałbym skomentować w świetle deklaracji DORA z San Francisco: San Francisco Declaration on Research Assessment. Putting science into the assessment of research . Ta powstała w grudniu 2013 roku w środowisku biologów komórki deklaracja zyskała dość powszechne poparcie w świecie. W Polsce podpisała ją Fundacja na rzecz Nauki Polskiej. Podzielam stanowisko DORA w kwestii mechanicznego stosowania różnych wskaźników bibliometrycznych i naukometrycznych do oceny dorobku pojedynczych badaczy, a zwłaszcza IF: „Do not use journal-based metrics, such as Journal Impact Factors, as a surrogate measure of the quality of individual research articles, to assess an individual scientist’s contributions, or in hiring, promotion, or funding decisions”.

Jestem, idąc dalej, przeciwnikiem podejmowania uchwał przez rady wydziałów czy nawet senaty uczelni, aby do wszczęcia procedury habilitacyjnej (też profesorskiej) dopuszczać tylko te osoby, których wartości wskaźników bibliometrycznych i naukometrycznych (sum IF, zsumowana liczba cytowań publikacji i zsumowana liczba zebranych przez niego punktów za publikowanie artykułów w czasopismach naukowych) przekraczają pewną, arbitralnie wyznaczoną wartość progową. Taka praktyka jedynie sprzyja rozpowszechnianiu patologicznego zjawiska tworzenia „spółek” autorskich w celu zwiększenia wartości owych wskaźników.

Wyżej napisałem, przeciwko czemu protestuję. A za czym się opowiadam? W skrócie, opowiadam się za:

poprowadzeniem przewodów habilitacyjnych przed obcą radą jednostki (poza miejscem zatrudnienia kandydata), wytypowaną przez Centralną Komisję do spraw Stopni i Tytułów;

powoływaniem wyłącznie recenzentów spoza miejsca zatrudnienia kandydata i spoza rady prowadzącej przewód;

eliminacją zjawiska „rozcieńczenia dorobku” – oceniane powinny być tylko najważniejsze, wskazane przez kandydata publikacje;

ostrożnym odwoływaniem się do wskaźników bibliometrycznych – ze wskazaniem na indeks Hirscha;

stosowaniem – przede wszystkim! – oceny poprowadzonej w trybie peer review.

Jest to skrócona i przeredagowana wersja artykułu opublikowanego w: „Nowotwory Journal of Oncology”, 2015, nr 4.
Prof. dr hab. Jerzy Marian Brzeziński, psycholog z UAM, Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów