O nowy uniwersytet

Paweł Jarnicki

W środowisku akademickim panuje dziś (nie bądźmy naiwni, nie tylko w Polsce) szczególne rozdwojenie. Z jednej strony mamy narzucony przez nowoczesne demokratyczne państwo wymóg otwartych konkursów, z drugiej wszyscy wiedzą, że znakomita większość tych otwartych konkursów jest „ustawiana” jeszcze przed ich ogłoszeniem (może więc „konkursy” raczej powinny stać w cudzysłowie). No, ale któż jest bez winy? Ci, którzy na uczelni pracują, musieli przecież w znakomitej większości przejść przez etap ustawionego konkursu. Ważniejsze od „grzechu pierworodnego” wydaje się jednak to, że większość środowiska akademickiego nie akceptuje po prostu otwartych konkursów, a co za tym idzie – społecznej kontroli. Zaufanie im się po prostu należy. Dlaczego bowiem profesor, skoro jest szefem zakładu czy katedry, ma ogłaszać konkurs i nie wiedzieć, kogo przyjdzie mu zatrudnić? Przecież lepiej zatrudnić kogoś, kogo się zna, kto jest sprawdzony, z kim współpraca będzie się układała, a raczej – wiemy, że nie będzie robić problemów. Racja, lepiej postawić na kogoś sprawdzonego, na pewno też wygodniej. Może i to by jakoś działało, tylko wszyscy wiemy, że oględnie mówiąc, nie zawsze decyduje kryterium merytoryczne, nie zawsze wybiera się z tego powodu najlepszych. Powstają niematerialne – z pozoru! – długi wdzięczności, układy lojalnościowe. Dlaczego zależności są niematerialne tylko z pozoru? Dlatego że chodzi o dysponowanie środkami publicznymi, czyli pieniędzmi wspólnymi. Profesorowie nie są mecenasami, nie wykładają pieniędzy z własnej kieszeni. Dobrze byłoby, żeby osoby zatrudniające innych na uczelni zdawały sobie sprawę, że podejmują decyzję, która będzie w perspektywie 30 lat skutkowała wydaniem na płacę tej jednej osoby minimum dwu milionów złotych. To przesadnie ostrożne szacunki. Świadomości wagi takiej decyzji, a przede wszystkim świadomości, że – powtórzmy – decyduje się tu o środkach publicznych, zwykle chyba decydentom brakuje, a na pewno brakuje akceptacji dla kontroli tych decyzji, podczas gdy jedną z istotnych cech demokracji jest nieustanna wzajemna kontrola. Tak mi się przynajmniej wydaje.

To nieprawda, że zupełnie nie rozumiem, co kieruje osobami, które konkursy ustawiają. Przynajmniej co kieruje częścią z nich, tą, która tworzy rzeczywiste zespoły badawcze. Jeśli uczony ma wizję większego zadania badawczego, to siłą rzeczy do jej realizacji potrzebuje pracowników o wyjątkowo specjalistycznych umiejętnościach, i snując tę wizję, a mierząc siły na zamiary, trudno mu nie wyobrażać sobie konkretnych osób, bo z reguły naukowcy zajmują się tak specjalistycznymi zadaniami, że dane kompetencje może mieć tylko kilka osób bądź nawet jedna osoba (mniejsza już o to, że zwykle nie dotyczy to młodych doktorów). Jeśli nie znamy takiej osoby, to uznajemy, że realizacja wizji jest niemożliwa i tyle. Z moich doświadczeń jednak wynika, że przynajmniej wśród humanistów zatrudnia się jednostki ze względu na ich walory czysto indywidualne (nie zawsze merytoryczne) i z żadnym zespołem badawczym niezwiązane, a zatrudnieni na uczelni humaniści razem organizują co najwyżej konferencję lub redagują książkę. Zespołowe badania realizowane przez cały zakład wydają się jakąś mrzonką, ideałem, do którego nikt już nawet nie dąży, ideałem zapomnianym.

Druga, obok wymogu bardzo specjalistycznych kompetencji zatrudnianej osoby, przyczyna ustawiania konkursów polega na tym, że badaniom naukowym potrzeba pewnej stabilności, są to często przedsięwzięcia długofalowe. To jest teoria. W praktyce często chodzi też o to, że zwolnienie z pracy pięćdziesięciokilkuletniego badacza specjalisty, który – dajmy na to – życie swoje poświęcił badaniu twórczości Stefana Żeromskiego, wydaje się nieludzkie, bo badacz ten nie ma innych kompetencji, które pozwoliłyby mu się odnaleźć na rynku pracy. Nieważne, czy tak jest, ważne, że tak się uważa, bo na podstawie tego uważania podejmuje się personalne decyzje. Badacz jest więc albo wyjątkowym specjalistą, który został obdarzony szczególnym zaufaniem (pewna praca do emerytury), albo pracownikiem specjalnej troski, którego nie można zwolnić, bo przecież niczego innego nie umie. Może i nierzadko nie jest to alternatywa, ale koniunkcja. Każdy chciałby mieć pracę, którą – jeśli jakoś bardzo nie narozrabia – będzie w stanie utrzymać względnie niewielkim wysiłkiem do osiągnięcia wieku emerytalnego. Chyba już nigdzie poza uczelniami taka sytuacja nie występuje. Prawdopodobnie, czy tego chcemy, czy nie, będzie się to musiało zmienić. Może więc warto przygotować się na nieuchronne? Ale przecież nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, w której wszyscy naukowcy pracują na trzyletnich kontraktach. Trzyletni okres może być dla pewnych badań okresem optymalnym, pod warunkiem że te badania będą osadzone w pewnej większej całości. Problem więc nie w tym, że większość konkursów Narodowego Centrum Nauki dotyczy takich właśnie okresów, ale w tym, że nie wiemy, co dziś spaja te trzyletnie projekty, jeśli coś spaja; a jeśli nie spaja, to co powinno je spajać. Nie wiemy, czy ktoś w ogóle o tym myśli, czy ktoś stara się to kontrolować. Kiedyś kierowały tym samorzutnie idee; nowoczesne państwo, bez znaczenia, co o tym myślimy, będzie się prędzej czy później starało to zracjonalizować.

Zanim przejdę do drugiego punktu, podsumuję, co powiedziałem wyżej. Jest tajemnicą Poliszynela, że otwarte konkursy są w znakomitej większości zamknięte, naukowcy nie akceptują bowiem otwartości konkursów, tzn. społecznej kontroli sposobu wykorzystywania przez nich środków publicznych. Racją za zamkniętym charakterem konkursów jest długofalowość przedsięwzięć naukowych i wymóg bardzo specjalistycznych kompetencji do ich realizacji, jeśli są to przedsięwzięcia zespołowe, niemniej wśród humanistów przeważają przedsięwzięcia indywidualne. Za otwartością konkursów – trochę wstyd to przypominać – przemawia prawo; w demokratycznym społeczeństwie państwa członkowskiego Unii Europejskiej nie może być mowy o braku kontroli nad wydatkowaniem publicznych pieniędzy. Lepsze od tego demoralizującego rozdwojenia byłoby zniesienie konieczności ogłaszania otwartych konkursów, ale w ustroju (i ponadnarodowych strukturach), w którym większość z nas chce żyć, nie jest to już możliwe.

Układ lojalnościowy

Początek lat 90. XX w. to z jednej strony czas skandalicznie niskich płac w sektorze nauki (można żartobliwie zapytać, czy autorzy transformacji chcieli tym zastąpić „lustrację”), z drugiej okres rozkwitu szkół wyższych, czas, kiedy na uczelniach zatrudniano najwięcej ludzi. Wyrażając się oględnie: sprzyjało to może czasem pozyskiwaniu osób gotowych do poświęceń i pewnie czasem też pasjonatów (nie zawsze to idzie w parze), ale nie sprzyjało pozyskiwaniu osób najzdolniejszych, a na pewno nie tych najbardziej przedsiębiorczych i obdarzonych talentem organizacyjnym. O tej specyfice nie wolno tym, którzy myślą o reformach szkolnictwa wyższego w Polsce, zapominać. W zakresie podniesienia udziału osób z wyższym wykształceniem w społeczeństwie odniesiono sukces, w kwestii jakości polskiej nauki, w początkach XXI w. panowała raczej zgodnie negatywna ocena („polskie uczelnie w rankingach…” itd.).

Od kilku lat polską Akademię miał zmienić system grantowy. Czy zmienił? Z pewnością! Pytanie tylko czy tak i w takim stopniu, w jakim zamierzano. No właśnie, czy w ogóle coś zamierzano poza kopiowaniem systemu z innych państw? (Musimy tak zrobić, bo jesteśmy w UE itd.) Czy postawiono sobie wymierne cele? Czy ktoś zadawał pytanie, do czego można w Polsce strategicznie wykorzystać moment reformy szkolnictwa wyższego? Oficjalna odpowiedź brzmiałaby zapewne, że celem wprowadzenia systemu grantowego w Polsce było podniesienie poziomu „doskonałości”, że postawiono na doskonałość. W moim odczuciu doskonałości nie da się stymulować bezpośrednio. Dla mnie warunkiem doskonałości (którego polska nauka nie spełnia) jest transparentność i zmniejszenie wpływu układów lojalnościowych, czyli w skrócie: uczciwość. Problem braku uczciwości tkwi w samym środowisku naukowców, a system grantowy przyznaje naukowcom prawo do decydowania o tym, kto dostaje granty. Jeśli dodamy do tego faktyczną anonimowość recenzentów wniosków grantowych, czy może z tego wyniknąć zmiana jakościowa polskiego szkolnictwa wyższego? Pewnie tak, ale nie będzie to na pewno zmiana szybka.

Układy lojalnościowe w krajach zamożniejszych osłabia się wymuszając mobilność, ale Polska jest krajem zbyt biednym, by ją wymuszać, nie da się przeprowadzić z rodziną do innego miasta przy 3000 zł na rękę, gdy się ma dzieci, a drugi rodzic przynajmniej przez pewien czas musi pozostać bez pracy. (Natomiast „mobilnościowe” programy ministerialne adresowane są do tych, którzy już zostali zatrudnieni na uczelni – zamknięte koło). Otóż uważam, że można było moment tej „grantowej” reformy wykorzystać do wprowadzania w polskiej nauce transparentności. Dotychczas tego nie zrobiono. Ideę punktacji jako startujący w konkursach rozumiem tak, że ma ona wyeliminować z procesu oceny „czynnik ludzki”. W konkursie na projekt badawczy punkty przyznawane są po pierwsze po to, żeby znaleźć wspólną miarę dla różnych jakościowo projektów oraz, po drugie, by obniżyć znaczenie więzi środowiskowych, sympatii i antypatii itd. Regulaminy NCN zostały natomiast sformułowane tak, że przepaść może wniosek, który uzyskał więcej punktów, a sukces odnosi wniosek, który dostał punktów mniej. Byłoby to jeszcze do zaakceptowania, gdyby było jawne i solidnie uzasadnione, ale ustawowe pojęcie „listy rankingowej” NCN interpretuje w regulaminie jako „listę wniosków zakwalifikowanych do finansowania”, co poniżej – nie wiadomo. Wnioski pisane na podstawie ustawy o dostępie do informacji publicznej kończą się tym, że dostaje się dokumenty, w których „wybiałkowane” jest wszystko, co możliwe.

System grantowy w Polsce jest bez wątpienia krokiem w dobrą stronę, jest lepszy i trudniej w nim oszukiwać, pozostaje jednak jeszcze nieprzejrzysty. Między innymi dlatego jest wiele osób, które same się z niego wykluczają.

Grantowcy i etatowcy

W teorii istnieją już w Polsce dwa modele kariery młodego naukowca, nazwijmy je modelami „grantowym” i „etatowym”. W praktyce znakomita większość młodych wybiera model „etatowy”, tzn. uzależnia swoje pozostanie w nauce od uzyskania etatu na uczelni. Osób młodych, które decydują się pracować naukowo tylko „na grantach”, jest jak na lekarstwo. Przyczyna wydaje się oczywista – etat to bezpieczeństwo. Dlaczego jednak model „grantowy”, który może też dawać etat, tyle że krótkoterminowy, takiego bezpieczeństwa nie zapewnia? Bo postępowania konkursowe w systemie grantowym też są postrzegane jako nietransparentne. Osoby, które miały do czynienia z pracą na uczelni lub do takiej pracy aspirują, zdążyły się już „nasłuchać”, wiedzą, że często decydują kryteria nieformalne, środowiskowe i sami się z tego systemu wykluczają (po co pisać wniosek, skoro i tak nie dostanę grantu). Te lęki są potwierdzane przez krzywdzące nierzadko i nierzetelne opinie recenzentów wniosków grantowych. Taka krzywdząca opinia, przed którą nie ma możliwości obrony (!), zraża często do całego systemu, może stąd to wrzenie w środowisku humanistów. Moje zastrzeżenie jest jedno – zamiast mówić o deficycie uczciwości (samych naukowców!, bo to ich środowisko ocenia przecież te wnioski), mówi się wśród humanistów o bezsensie systemu grantowego. Nie zawsze jest to mówione wprost, niemniej niejeden chciałby ten system zlikwidować, rzadko w rozmowach pojawiają się konstruktywne pomysły. Tymczasem w ramach nowoczesnych państw, chcąc tego czy nie, jesteśmy skazani na pracę w trybie projektowym. I to się nie zmieni, wręcz przeciwnie, ponieważ praca w takim trybie jest bardziej efektywna.

Innym powodem dominacji modelu „etatowego” jest to, że uczelnie zdają się nie dostrzegać jeszcze systemu grantowego. Tzn. w zakresie grantów obsługują wyłącznie tych, którzy już są u nich zatrudnieni. Przykład: chcąc złożyć wniosek w konkursie SONATA BIS starałem się skontaktować z jedną z wrocławskich uczelni, na której nie byłem zatrudniony, a dodzwoniwszy się w końcu do odpowiedniej osoby, zadałem pytanie: Czy jeśli dostanę półtoramilionowy grant na pięcioosobowy zespół, to zapewnicie mi państwo jakiś gabinet? Odpowiedź była krótka: nie. Większość uczelni też, jeśli to nie jest wymagane w opisie konkursu, nie jest w ogóle otwarta na negocjacje w sprawie wykorzystania środków pośrednich. Przykład: chcę złożyć wniosek przez jednostkę z innego miasta, nie rozmawiamy więc nawet o udostępnianiu biura, wyłącznie obsługa administracyjno-księgowa, a całe 20% środków pośrednich uczelnia chce zachować dla siebie. Ministerstwo obcina dotacje statutowe, tę dziurę trzeba jakoś załatać, dlatego uczelnie nie chcą się środkami pośrednimi dzielić. Po prostu nie ma mowy o dzieleniu się środkami pośrednimi. Punkty realizujący projekt uczony też zdobywa jakby tylko dla siebie…

Znajdujemy się chyba w momencie, w którym wszystkie strony wydają się wystarczająco niezadowolone, by zacząć myśleć o poważnych zmianach. Zarządzający instytutami dostają mniej pieniędzy „statutowych”, więc na uczelniach nie tworzy się nowych etatów, dochodzi do tego niż demograficzny powiązany z systemem finansowania uczelni skorelowanym z liczbą studentów; by skompensować spadek liczby studentów, uczelnie postawiły na „produkcję” doktorów, czyli sfrustrowanych brakiem pracy młodych naukowców powinno być coraz więcej; państwo chciałoby, żeby któreś polskie uczelnie znalazły się w czołówce rankingów, żeby, jak to mówi słusznie nowy minister, postawiono w końcu na innowację, a nie na imitację.

Dwa wyjścia

Według mnie kluczowe pytanie, jakie powinno paść, brzmi: Czy lepiej jest reformować, czy budować od podstaw? Często wspomina się niezwykły sukces organizacyjny II RP, może ten sukces wynikał właśnie z tego, że budowę nowoczesnego państwa rozpoczęto na surowym korzeniu?

Reformować szkolnictwo wyższe w Polsce jest trudno, dlatego że nie można naruszyć autonomii uczelni, a sami uczeni mają w większości na sumieniu „grzech” ustawionego konkursu; oczekiwanie więc, że to od samych uczonych wyjdzie inicjatywa, żeby zasady tego systemu uczynić przejrzystymi, jest mrzonką. Czy jest wyjście z takiej sytuacji? Wyjścia widzę dwa i w obu musi pojawić się zewnętrzna wola. Pierwsze wyjście jest konfrontacyjne, kontrola konkursów przez służby itp. „hocki klocki”; mało prawdopodobne, by urodziło się z tego coś dobrego, zwłaszcza gdyby miało to być wprowadzane w krótkim czasie. Drugim wyjściem, które stara się zewnętrzną wolę jakoś pogodzić z częścią środowiska naukowego, jest eksperyment – dlaczego mamy wciąż kopiować rozwiązania innych państw? – polegający na próbie stworzenia nowego uniwersytetu, który działałby na podstawie odrębnego prawa, być może prawa o organizacjach pozarządowych. Wszyscy kolejni ministrowie pragną „uczelni flagowych”, ale chyba nie tylko ja wątpię w możliwość reformy istniejących molochów. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować stworzyć „flagowych” jednostek od zera? Potrzebna byłaby debata nad zasadami, według których takie uczelnie (jedna bądź dwie) miałyby działać.

W moim odczuciu najważniejsza powinna być a) przejrzystość ich funkcjonowania, b) sprawna i przyjazna naukowcom administracja i c) balans pomiędzy systemem grantowym a systemem statutowym. Dodałbym budowę nowego kampusu, koniecznie poza Warszawą, pod jakimś małym, malowniczym polskim miastem.

Największa wada systemu statutowego to rozleniwianie badaczy (jako badaczy), słaba motywacja do pracy – rzadko się kogoś zwalnia, nie motywuje pozytywnie. Niewątpliwie największą zaletą jest ważna dla celów prywatnych i realizacji długofalowych projektów stabilność zatrudnienia. Największa wada modelu grantowego to niestabilność finansowania, granty są zbyt krótkie, istnieje ryzyko utraty ciągłości zatrudnienia. Zaleta to „motywacyjność” tego modelu, pracuje się wykonując konkretne zadania (choć NCN wciąż nie wymaga określania wymiernych efektów projektu) i we względnym komforcie – jeśli się jakieś koszty wpisało w koszty bezpośrednie, jednostka nie może ich nie wypłacić.

Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić uniwersytet, który łączy zalety obu tych systemów? Wydaje się, że to jest wykonalne. Jak miałby on wyglądać w praktyce – pozostaje do przedyskutowania. Rozwiązanie, jakie mi się nasuwa, jest mniej więcej takie: Samodzielni pracownicy nie pracują dożywotnio, ale w trybie dziesięcioletnim. W ciągu swojego życia będą mogli zrealizować dwa bądź trzy takie przedsięwzięcia, będą więc zmuszeni, by się zastanowić, co jest warte realizacji. Aby dostać pracę, piszą wnioski, które są raczej rodzajem strategii niż konkretnym projektem, ale we wniosku określone zostają szczegółowo wymierne kryteria oceny. Tworzą zespoły, w których zatrudniają młodszych na krótsze, trzy– bądź pięcioletnie, kontrakty. I po dziesięciu latach zostają z pracy rozliczeni.

Gdyby udało się taki uniwersytet stworzyć i okazałby się on bardziej efektywny i bardziej przyjazny dla naukowców, można by zacząć zmieniać proporcje pomiędzy starym a nowym uniwersytetem.

Dr Paweł Jarnicki, Fundacja Projekt Nauka